poniedziałek, 22 lutego 2021

Robert Małecki, "Najgorsze dopiero nadejdzie" (i reszta)

Po - nie boję się użyć tego słowa - traumatycznym doświadczeniu, jakim było dla mnie zetknięcie się z pisarstwem Marcela Woźniaka do kolejnego tzw. "toruńskiego kryminalisty", Roberta Małeckiego, podchodziłam duuużo ostrożniej niż pies do jeża.

Opinie w sieci były w większości pozytywne, ale tak się złożyło, że doskonale pamiętałam, że w chwili, gdy rozpoczęłam lekturę "Powtórki" miała ona na Lubimyczytać jedną recenzję odbiegającą od ogólnych ochów i achów, a na blogach - żadnej (w każdym razie ja się na żadną nie natknęłam). BTW spotkanie z twórczością Marcela Woźniaka nauczyło mnie, że nie wierzy się recenzjom, zwłaszcza tym zakończonym zdaniem "za egzemplarz dziękuję wydawnictwu..." i spowodowało, że przez ponad dwa lata odmawiałam brania egzemplarzy recenzenckich w obawie, że zostanę przez Czytelników zakwalifikowana do grona niewiarygodnych blogerów, piejących z zachwytu nad dowolnym chłamem, byle był "recenzencki". 

Słowem, pan Małecki miał u mnie raczej pod górkę.

Trylogii toruńskiej początkowo w ogóle nie chciałam ruszać, ale gdy w mojej bibliotece pojawiła się trylogia chełmżyńska pomyślałam sobie, że, a co tam, raz się żyje. Chełmżę znam, swego czasu często w niej bywałam, ale nie oszukujmy się, nie jest to przypadek Torunia, mojego rodzinnego miasta, które kocham, i literackie mordowanie którego znoszę nie najlepiej, ewentualny spis ulic chełmżyńskich w charakterze wartkiej akcji zniosę lepiej, niż spis ulic toruńskich, i w ogóle - zobaczy się.

Prawie od pierwszej strony okazało się, że nie miałam się czego bać.

Przede wszystkim rzucało się w oczy, że co jak co, ale research to nie jest słowo obce Robertowi Małeckiemu. W niektórych recenzjach, które czytałam szczegółowy opis pracy policji przedstawiany był jako wada, podczas gdy w moich oczach była to niewątpliwa zaleta. Praca policjanta nie była dzięki temu zabiegowi przedstawiona jako strzelanka łamane przez mordobicie w stylu amerykańskich filmów sensacyjnych, a policjant nie był dzielnym szeryfem, który strzela do wszystkiego, co się rusza, bo taką ma akurat fantazję - przeciwnie, drobiazgowy opis sporządzania raportów, wzywania na dywanik do szefowej, by się wytłumaczyć z ryzykownych posunięć, siedzenia po godzinach, bo trzeba uzupełnić dokumentację, łykania w pośpiechu kanapki popijanej dopiero co zalaną wrzątkiem herbatą, bo zaszło coś, co trzeba natychmiast sprawdzić bardzo tę pracę uwiarygodniało. Niespieszne opisy głównego bohatera, przygotowującego sobie posiłki czy oddającego się swojemu wymagającemu skupienia i precyzji  hobby sprawiały, że kryminały te brzmiały nieco skandynawsko (choć na szczęście nie była to skandynawskość w stylu Stiega Larssona, który sporządzając opis wnętrza posiłkował się  katalogiem IKEI oraz plan dnia bohatera podawał w czterdziestu ośmiu punktach i z dokładnością do pięciu minut). Że już nie wspomnę (chociaż może powinnam, bo nie jest to rzecz bez znaczenia), że autorowi nic się nie "kłebowało koło płotka" (ani nigdzie indziej), nie "opierało o ścianę z wytrzeszczem" i nie "wypływało spod podeszw", słowem - jego polszczyźnie niczego (albo bardzo niewiele ;)) zarzucić nie było można.

Przeczytałam całą trylogię nie bez przyjemności, śledztwo było logiczne, postacie dobrze skonstruowane, język jak najbardziej ok, zindywidualizowany dla każdego z bohaterów, fakty nie naciągane, czasoprzestrzeń nie zakrzywiana, bardzo mi się podobało (ale to jest kwestia osobnicza, znam osoby, które to doprowadzało do szału) niespieszne tempo akcji, detale, nad którymi autor pochylał się z uwagą, oraz uważam, że Robert Małecki ma niezwykły talent do tworzenia nastroju (fizycznie odczuwałam panującą w książkach aurę, czy to był mróz, odwilż czy upał, wszystko jedno, aczkolwiek, again - kwestia osobnicza), nawet, jeśli były rzeczy, które zgrzytały (a były - na przykład brakowało zaskoczenia i efektu WOW, wszystko kręciło się wokół paru osób, które koniec końców rzeczywiście okazały się w ten czy inny sposób zamieszane w zbrodnię - ale z drugiej strony, czy jest to bardzo dziwne w miejscowości takiej, jak Chełmża, niedużej, w której wszyscy są ze sobą powiązani więzami czy to towarzyskimi, czy rodzinnymi?), po lekturze byłam bardziej niż mile zaskoczona i już się  tak bardzo nie bałam trylogii toruńskiej.

Z przyczyn oczywistych byłam jej bardziej ciekawa niż chełmżyńskiej (i również z przyczyn oczywistych w trakcie lektury nie byłam w stanie uciec od porównań z trylogią Marcela Woźniaka, za co przepraszam, ale to silniejsze ode mnie), musiałam tez na nią dłużej poczekać, bo w bibliotece była do niej kolejka oraz zapisy :). 

Ale w końcu się doczekałam i mogłam przystąpić do lektury (odhaczając przy okazji kolejne okienko w Okładkowym Bingo).

Marek Bener, bohater całej trylogii, w tomie pierwszym jeszcze dziennikarz toruńskiej „Gazety Miejskiej”, ma jeden cel – odnalezienie zaginionej żony Agaty, która 1 listopada 2010 roku wyszła z domu i zniknęła bez śladu, oraz dziecka, z którym w chwili zniknięcia była w ciąży. Od kilku lat przeznacza na to każdą wolną chwilę i każdy grosz. Coraz bardziej zmęczony i coraz bardziej załamany stara się wytrwać w podupadającej już gazecie (potem zakłada własną), wciąż prowadząc osobiste prywatne śledztwo, a także śledztwa w sprawie innych zaginięć, coraz częściej bowiem to do niego zamiast na policję zwracają się bliscy osób zaginionych.

Przede wszystkim czuć, że to debiut, i chyba odradzam czytanie całości "jednym cięgiem", bo muszę przyznać, że sama po takim maratonie miałam dość i przy lekturze części trzeciej czułam narastające zniecierpliwienie. Książki były chaotyczne (w zamierzony, jak sądzę, sposób), składające się (zwłaszcza im bliżej finału) z krótkich, urywanych w kulminacyjnym momencie epizodów w stylu filmowym, które - im bliżej końca - splatały się w całość. Mimo to mam wrażenie, że autor za bardzo chciał zaciekawić czytelnika. Słuchanie audiobooka to musi być koszmar, ja w ogóle nie jestem zbyt dobra w słuchaniu, rozpraszam się dość łatwo, ale nawet tylko czytając te zbyt często rwane, nie dokończone scenki często sprawdzałam, czy nie przeskoczyłam jakiegoś rozdziału. Słuchania nie potrafię sobie wyobrazić.

Bener nie jest bohaterem, którego się kocha od pierwszego wejrzenia, a nawet od któregoś kolejnego można mieć problemy, chociaż jest to jednak kwestia gustu, więc może inaczej - JA nie polubiłam Benera od pierwszego wejrzenia, mimo, że współczułam mu od razu. Wyrywający mi się chichocik powodowała też jego kreacja na superbohatera - nic mu się nie może stać, nic mu się nie może nie udać, a jak dostanie w mordę, to może ciut spuchnie, ale siły i sprawczości mu to nie ujmuje. Przy lekturze drugiego tomu to już w ogóle narastało we mnie pytanie - czy w Toruniu nie ma policji? Przebóg, w rodzica zaginionej nastolatki, który nie leci kurcgalopkiem na policję, tylko idzie do lokalnego dziennikarza, "bo pan ma doświadczenia, a ci gliniarze to, wiadomo" wierzę tak raczej nie bardzo.

A propos Toruń. Toruń był opisany dos-ko-na-le. Po prostu doskonale. Nie mogę tego wiedzieć na pewno, ale mam wrażenie, że osobom, które Torunia nie znają w zorientowaniu się w zawiłościach akcji w ogóle nie przeszkadzają wzmianki, jaką ulicą jedzie Bener i w jaki zaułek skręca, podobnie jak mi nie przeszkadzają takie wzmianki, gdy czytam dobrze napisany kryminał, którego akcja toczy się w, bo ja wiem, Chorzowie. Natomiast jako torunianka (która w dodatku przez większość życia mieszkała dokładniusio vis-a-vis biura Benera z czasów, gdy pracował on w "Echu Torunia") mogę wyłącznie bić brawo, i to czasem na stojąco. Jeśli autor pisze, że Bener idzie do banku i kupić drożdżówkę, zajmuje mu to dokładnie tyle czasu, ile powinno. Gdy pisze, że jedzie jakąś ulicą, skręca w inną, wysiada i trzy minuty później puka do drzwi podejrzanego, to tak właśnie jest. Ramy czasowe są rzetelne, solidne i ani drgną. Mowy nie ma o epatowaniu piernikami, Kopernikiem, perłą gotyku i szczegółowym spisem ulic Starówki oraz Bydgoskiego Przedmieścia. Mowy nie ma, by bohater teleportował się z ulicy Mickiewicza na Skarpę w sześć minut. Po doświadczeniach z trylogią pana Woźniaka jest to doznanie wręcz euforyczne.

A propos "braku policji" (oraz pana Woźniaka) - policjantem, z którym współpracuje Bener jest Leon Brodzki, bohater trylogii Marcela Woźniaka. Natomiast Bener pojawia się u Woźniaka jako bohater drugiego planu. I, jak by to ująć... nie jest to wymiana, na której Rober Małecki dobrze wyszedł, natomiast więcej niż dobrze wyszedł Marcel Woźniak. Brodzki u Małeckiego jest tym, kim pewnie miał być u Woźniaka - starym (doświadczeniem), zmęczonym gliną, ekspertem w swoim fachu, krótko przed emeryturą. Natomiast Bener u Woźniaka jest podrywaczem z Koziej Wólki, najpiękniejszym z całej wsi, ględzącym "poetycko" i bez sensu oraz posiadającym nadludzkie umiejętności, albowiem jako jedyny dziennikarz daje radę dobiec do mostu, na którym wiszą zwłoki przed zablokowaniem go przez policję, biegnąc prosto z redakcji (z Rubinkowa I do mostu Piłusudskiego, jedyne 6,5 km w, tak na oko, 3 minuty, niech się schowa Usain Bolt).  

Ja wiem, rozumiem, nawet na swój sposób mi się to podoba - taka wymiana bohaterów, takie puszczanie oka, trochę reklama, trochę żart, a trochę podsuwanie potencjalnemu czytelnikowi pomysłu na lekturę... rozumiem też, że panowie się prywatnie znają, lubią, nie ma w tym nic dziwnego.

Ale.

Ale może to wywołać efekt odwrotny od zamierzonego. Ja, na przykład, zostałam do trylogii Roberta Małeckiego długotrwale zniechęcona właśnie dlatego, że po "Powtórce" plątał się Marek Bener (a i sam autor też się tam przewinął). Owszem, ostatecznie ją przeczytałam, ale podchodziłam do niej nieufnie, ostrożnie i nastawiona na "nie" tak bardzo, że bardziej nie można. Do myśli, żeby przeczytać pozostałych toruńskich "kryminalistów" jeszcze nie dojrzałam psychicznie. Szczerze mówiąc, głęboko wątpię, czy kiedykolwiek dojrzeję. Wiem też, że są osoby, którym się ta wymianka spodobała i na których podziałała. Ale mimo to... trochę bałabym się utraty zaufania czytelników, którzy dali mi się złapać na to mrugnięcie okiem i niewinny, w zamiarze, żarcik. Gdybym trafiła na trylogie panów w odwrotnej kolejności, gdybym - po przeczytaniu zupełnie przyzwoitego kryminału osadzonego w moim ukochanym miejscu na świecie, a którego autor w oryginalny sposób zachęca mnie do przeczytania innego kryminału osadzonego w moim ukochanym miejscu na świecie -  w ten inny kryminał zainwestowała (w mojej bibliotece Marcel Woźniak jest niedostępny) pieniądze... cóż, moja sympatia dla reklamującego autora zostałaby poważnie nadszarpnięta. Jestem zbyt biedna na tego rodzaju pomyłki. I nie ja jedna w tym najpiękniejszym z krajów.

Podsumowując - trylogie (obie, toruńską i chełmżyńską) przeczytałam z przyjemnością, nie wykluczam, że spotęgowaną pozytywnym rozczarowaniem, którego doświadczałam w czasie lektury, i kiedyś jeszcze chętnie po kolejne książki Roberta Małeckiego sięgnę.

Ale bohaterów już bym na jego miejscu nie pożyczała ;).

10 komentarzy:

  1. Jeszcze nie miałam okazji czytać książek pana Roberta Małeckieo, ale mam je z tyłu głowy i pewnie sięgnę po jakąś jak tylko wróci mi "faza" na kryminały.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zacznij od serii chełmżyńskiej, jest chyba lepsza (toruńska to jednak debiut :)). Albo od czegoś, co nie jest w ogóle częścią niczego, tylko całością samą w sobie, żeby sprawdzić, czy to skandynawskie tempo ci podejdzie :).

      Usuń
  2. Ja tylko słówko, a właściwie pół słówka w sprawie wiarygodności recenzji w sieci, bo na kryminałach, również toruńskich, mniej się rozumiem niż na brabanckich koronkach. Otóż jest, jest miejsce błogosławione, w którym o pana Marcelowym wytworze powiedziano słowo gorzkiej prawdy. Może odrobinę nazbyt łagodnie (troska o debiutanta), ale jednoznacznie i wyraziście. I jest to miejsce, który obok kilku zaufanych, miłych mi blogów (tutaj głęboki ukłon) ma dla mnie zawsze wartość niepodważalną. BiblioNETka, tylko BiblioNETka!:)
    https://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=1033247
    Serdeczności,
    Margiela

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. TAK. Od czasu mojego pierwszego spotkania z paniem Woźniakiem regularnie zaglądam na Biblionetkę (ktos mi ją od razu polecił). Bardzo żałuję, że nie jest ona tak... popularna? często odwiedzana?... jak Lubimyczytać, które coraz bardziej przypomina przedsiębiorstwo produkujące opinie na zamówienie :(...

      Usuń
  3. Ja teraz przeczytałam"Zabójców bażantów" -brutalne,nie wiem,czy polecać i"Agatha Raisin i śmiertelny ślub" -dość błahe,ale fajne.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tytuł tego pierwszego raczej odpychający... o Agacie Raisin słyszałam masę baaaardzo rozbieżnych opinii :D.

      Usuń
  4. Zupełnie ostatnio nie ciągnie mnie do kryminałów. W zeszłym roku próbowałam kilka polskich kryminałów przeczytać (część była z półki- och, ach jakie to genialne!) i w większości przypadków kończyło się na kilku kartkach czy rozdziałach.

    A p.Marcel razem ze swoim wydawnictwem za część zysków ze sprzedaży cyklu toruńskiego powinni zasadzić co najmniej tysiąc drzew w ramach rekompensaty za zmarnowanie papieru na wydanie tych #%&*!#. A ostatnia część to już w ogóle takie kuriozum, że nawet analiza nie bawi.
    sąsiadka.z.kl.c

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja kryminały lubię odkąd zostałam mamusią, parę razy już to tutaj pisałam, jakoś mi się macierzyństwo z upodobaniem do czytania o zbrodniach zbiegło w czasie :D. Ale nie zawsze, nie każdy, a do polskich podchodzę ostrożnie (można doznać zachwytu, można się brutalnie naciąć).

      Odkąd zapoznałam się z Marcelem skłonna jestem przyklaskiwać opinii, że powinno się móc reklamować książki tak, jak się reklamuje każdy towar, który okazał się niezgodny z zamówieniem. Ostatnia część jest opisywana przez rozkochanych blogerów jako "taki wspaniały finał!", a ja uważam, że to chaotyczne opko (a i tak widzę pracę redaktorów, po drugim tomie, w którym panowało radosne bezhołowie zaszedł postęp). I nawet pomijam rujnowanie zabytków, które mnie osobiście potwornie zabolało, nie każdy jest wyczulony, nie każdy kocha kościół NMP, nie każdy go na oczy widział, ok. Ale te błędy, ta polszczyzna, te dziwaczne przenośnie, ta rozjeżdżająca się akcja... chciałabym móc to zareklamować, gdybym za coś podobnego zapłaciła.

      Na szczęście nie płaciłam.

      Usuń
    2. Lubię kryminały, ale jak teraz patrzę to taki "złoty okres" miałam parę lat lat temu. Potem albo nastąpił przesyt albo coraz słabsze mi się trafiały pozycję i ostatnio coraz rzadziej po nie sięgam.

      Coś mi się kojarzy, że kiedyś był taki przypadek próby zwrotu książki (papierowej i ebooka), który udał się częściowo- zwrócono pieniądze za ebook.

      Możliwość zwrotu książek może zmniejszyła by ilość takich utforów na rynku.

      Miałam taką myśl kiedyś, że gdyby u nas odbywało się jakieś spotkanie z panem W, to poszłabym i podyskutowała o tych wszystkich "kwiatkach".

      Usuń