W zasadzie Królowa Matka spodziewała się, że ta chwila kiedyś nadejdzie.
Chwila, gdy nie będzie umiała zrecenzować jakiejś książki, (najpewniej takiej, która jej się spodobała i/albo zrobiła zamęt w głowie, bo że Ta Chwila trafi na gniota lub rzecz całkowicie Królowej Matce nie podchodzącą jakoś się nie obawiała. Ciekawe, jak o wiele łatwiej jest pisać o tych negatywnych emocjach).
Padło na
I rzeczywiście, wchodzi, zabiera, znika, i zaczyna się dziać. Rodzinne tajemnice wypływają na powierzchnię, zwykli ludzie okazują się nie być wcale tacy zwyczajni, rozpoczyna się gra z czasem i próba rozwiązania zagadki sprzed szesnastu lat. Dżusi, trafiając przypadkiem na trop hipnotycznego antykwariusza, kradnie zabraną przez niego paczuszkę, wskutek czego w życiu obu sióstr pojawia się tajemniczy zegarmistrz-grawer, każda kolejna zdobycz, każde kolejne znalezisko, każda kolejna pojawiająca się postać zamiast dostarczać odpowiedzi powoduje mnożenie pytań, w tle rodzinne więzi, podróż do przeszłości i tragiczna historia Wrocławia, a całość sprawiała na Królowej Matce wrażenie mistrzowskiego tkania - tu nić, tam druga, przeplatają się niby nieskładnie, niby plączą i nie pasują do siebie, a gdy spojrzeć z daleka tworzą barwną, mieniącą się całość - i wywoływała (bezinteresowną! żeby nie było!) zazdrość, bo Królowa Matka też chciałaby umieć tak pięknie tkać słowami, a nie umie.
Jak wszystkie powieści Marty Kisiel, tak i "Toń" bohaterami stoi, i teraz będzie to coś subiektywne i osobiste, co to Królowa Matka wspominała, że będzie - otóż Marta Kisiel robi Królowej Matce w główkę to samo, co robiła jej Małgorzata Musierowicz, gdy Królowa Matka była niewinnym dziewczątkiem (i NIE, Królowa Matka NIE UWAŻA, że pisarstwo Marty Kisiel i Małgorzaty Musierowicz wywodzi się z jakiegoś wspólnego pnia czy ma jakieś wspólne cechy, swoją opinię na ten temat wyłożyła w recenzji "Nomen Omen" i od tamtego czasu jej nie zmieniła, a jeśli już to raczej w stronę jeszcze silniejszego zdziwienia, że ktokolwiek może ten wspólny mianownik widzieć). Oto w trakcie lektury książek Małgorzaty Musierowicz na mózg Królowej Matki padał czar. Tajemnicza mgła spowijała świat, wytłumiając wszystko, jak na przykład jeżdżące pod kamienicą na Roosevelta tramwaje, hałas, niedobory PRL-owskich sklepów, biedę, szarość i brzydotę osiedli lat 70-tych. Tajemnicze światło zaś opromieniało bohaterów. Chciało się ich znać. Przyglądać z bliska. Słuchać. Uczestniczyć w ich życiu. Nawet smarowanie chleba pastą twarogową miało nieodparty czar. Nieważne, co się stało i z tymi bohaterami, i z panią Musierowicz później, nieważne, jakie postawy przezierały spod ich słów i postępków. Dwunastoletnia Królowa Matka widziała ich zawsze spowitych czarowną mgłą.
Identycznie to samo ma Królowa Matka ze światami Marty Kisiel. Fizycznie zazdrości bohaterom, że mogą w nich być. Nieważne, jak niebezpieczne to światy i jak niebezpieczni bohaterowie, nieistotne, jak wiele niosą w sobie rozpaczy, gniewu, jak bardzo są obolali, zamknięci, jak bardzo poplątane są ich uczucia, i że wiele czasu trzeba, by je uładzić. Królowa Matka chciałaby ich wszystkich znać osobiście. Dzieje się coś całkiem zwykłego, na przykład Eleonora wchodzi do domu i zdejmuje klapki, a Królowa Matka chciałaby wejść z nią, zasiąść przy stole w kuchni, pogłaskać kota, czasem odczuwa tę chęć aż boleśnie. Magia, Panie i Panowie, czysta magia.
Jest w "Toni" i ten inny, bardziej typowy rodzaj magii, takiej, którą Królowa Matka wysoko ceni, chyba najwyżej - magii codziennej, współdziejącej się obok nas, niemagicznych szaraczków, niejako "nałożonej" na nasz świat, magii, w której nosicielami mogą być najzwyklejsi na pierwszy rzut oka ludzie i nikt nie może być pewien, czy ich sąsiad, spokojny pan w płaszczu w jodełkę, albo kuzynka, hałaśliwa, mocno wymalowana i trwałą ondulacją, nie są tak naprawdę magiem, psychopompem (człowiekiem potrafiącym podróżować w czasie), odwiecznym potworem z głębin czasu czy Mojrą, a nie szarym i nudnym obywatelem lub znoszonym z trudem członkiem rodziny, na którego wygląda.
Jest i magia potężna, prastara, przemożna siła, nie zabawka dla ciekawskich, jest trochę taka, jaką Królowa Matka znalazła w "Demonie Luster" (choć oczywiście zupełnie innego rodzaju). Taka, do której nawet fachowcy muszą podejść z szacunkiem, bojaźnią i pełną świadomością, że coś może pójść źle, a wtedy nie ma zmiłuj. Moment, w którym jednej z bardzo fachowych, bardzo mądrych i bardzo zaprawionych w pracy z Magią, Czasem i Losem osób coś idzie nie tak jest jednym z najbardziej wstrząsających w powieści, Królowa Matka ma ciarki na samo wspomnienie, a jej egzemplarz książki sam się otwiera na stronie z opisem, tak często był on czytany.
Jeśli chodzi o podróże w czasie to jest Królowa Matka przekonana, że jeśli będą kiedykolwiek możliwe, to tak właśnie. Bez żadnych maszyn, żadnych wehikułów, nie w poziomie. Ale w pionie. Krok po kroku coraz niżej, coraz głębiej, w coraz ciemniejszą ciemność, coraz gęstszą gęstość, aż wreszcie nie będzie już można zaczerpnąć tchu i zrobić ruchu. Genialne.
Chwila, gdy nie będzie umiała zrecenzować jakiejś książki, (najpewniej takiej, która jej się spodobała i/albo zrobiła zamęt w głowie, bo że Ta Chwila trafi na gniota lub rzecz całkowicie Królowej Matce nie podchodzącą jakoś się nie obawiała. Ciekawe, jak o wiele łatwiej jest pisać o tych negatywnych emocjach).
Padło na
"Toń" Marty Kisiel.
Jak co dokładniejsi Czytelnicy tego bloga może pamiętają, przygoda Królowej Matki powieściami Marty Kisiel zaczęła się od "Nomen Omen", jako że debiutanckie "Dożywocie" było w księgarniach niedostępne, a na Allegro osiągało kwoty niebotyczne.
I bardzo sobie Królowa Matka chwali tę kolejność, dzięki niej bowiem nie została tknięta tym, co sobie roboczo nazwała "klątwą Licha" (o której jeszcze będzie poniżej). Dzięki temu właśnie nie zrobiły na niej żadnego wrażenia wydawnicze zapowiedzi ("Rodzinne sekrety, podróże w czasie, ukryte skarby i krwawa historia Dolnego Śląska... Czyli Marta Kisiel, tym razem serio"), ponieważ dla niej Marta Kisiel zawsze była "tym razem serio", a że przy jej powieściach można było się uśmiechnąć, albo i głośno śmiać? A kto powiedział, że o poważnych sprawach można pisać wyłącznie poważnie, a wybuch śmiechu podczas lektury dyskwalifikuje książkę jako mającą wartość inną niż rozrywkowa? Bo że nie Królowa Matka to pewne.
W związku z powyższym Królowa Matka przystąpiła do lektury bez obaw, acz z pewnymi oczekiwaniami, co oczywiste, a także z nastawieniem, że przeczyta, przemyśli i chwilę potem napisze recenzję, bo w końcu otrzymanie egzemplarza recenzenckiego zobowiązuje.
Po czym przeczytała...
I utknęła.
Napisać, że utknęła, uwięziona przez myśli, niby bohaterowie w rzece, że zatonęła, że została wciągnięta przez wir myśli i wrażeń byłoby tak tanie i żałosne, że ojejciu, tym niemniej coś podobnego właśnie się stało. Królowa Matka usiłowała coś z siebie wydusić, a słowa cofały się jej do gardła, tłoczyły w głowie, pchały wszystkie naraz w nieskoordynowany sposób i za nic nie chciały się układać w logiczne zdania. Znacie uczucie, gdy człowiek idzie pod wiatr w czasie naprawdę silnej wichury, chce coś powiedzieć, otwiera usta, a wiatr wpycha mu słowa z powrotem do gardła, napełnia powietrzem, nie pozwala wydobyć z siebie dźwięku, choć chciałby się krzyczeć? No. To było dokładnie takie uczucie.
A zatem jeśli ktoś pożąda rzetelnej i zgodnej z zasadami gatunku recenzji, niech lepiej porzuci ten wpis, gdyż tu będzie SUBIEKTYWNIE. I emocjonalnie będzie, i pewnie spoilery się trafią, chociaż będzie się Królowa Matka starała, ile sił, by ich uniknąć.
Treść "Toni" zna już cały internet, który pławi się od ponad miesiąca w recenzjach, przedpremierowych (tak, Królowa Matka też mogła taką popełnić. Nie, nie zdziwi się, jeśli Uroboros nigdy w życiu nie podeśle jej już egzemplarza do recenzji, skoro musi czekać na nią dwa miesiące. Ekhm) i popremierowych, więc Królowa Matka tylko napomknie od niechcenia, gwoli recenzenckiemu obowiązkowi, a jak któryś z Czytelników poczuje niedosyt, może udać się do innych, bardziej obowiązkowych Recenzentów, albo (najlepiej) przeczytać książkę.
Dżusi Stern wraca do rodzinnego Wrocławia.. Wraca pod przymusem, niechętnie i na chwilę, do mieszkania, w którym przeżyła wraz ze starszą siostrą dzieciństwo pod opieką ciotki. Od której to ciotki obie uciekły, każda na swój własny sposób - Dżusi fizycznie, przenosząc się do Opola i starając się ile sił nie poświęcać cioci, siostrze, Wrocławiowi, kamienicy na Lompy i ogólnie prawie dwudziestu latom swego życia więcej uwagi niż jest to niezbędnie konieczne, a Eleonora - psychicznie, obudowując się rytuałami, perfekcjonizmem, milczeniem, z których buduje mur, za który nie ma wstępu nikt.
Wychowująca je po tajemniczym zniknięciu rodziców (a w zasadzie podejmująca heroiczny wysiłek, by je wychować i zapewnić im bezpieczeństwo) ciocia Klara też jest zresztą zamknięta, odgrodzona ścianą despotyzmu, nigdy nie wykrzyczanej złości, gniewu i żalu od bratanic, które co prawda wychowała, ale którym - zamiast ciepła i poczucia bezpieczeństwa - umiała dać jedynie dach nad głową, trzy posiłki dziennie i gorset zasad, w którym je zamknęła na trzy spusty, zatrzasnęła, unieruchomiła.
Nigdy nie wpuszczaj nikogo za próg.
Nigdy nie zostawiaj pustego mieszkania.
Nigdy nie wspominaj, co się stało z rodzicami.
W cieniu tych właśnie zasad upłynęło całe dzieciństwo i lata nastoletnie sióstr Stern, od nich uciekła Dżusi, a teraz wraca na trzy tygodnie - wściekła, kolorowa, hałaśliwa, wypełniona buntem jak balonik helem, niemal unosząca się nad ziemią - ponieważ ciocia wyjechała, Eleonora pracuje, a mieszkania nie wolno zostawić samego. Druga zasada, Nigdy. No przecież.
Wraca i natychmiast łamie zasadę pierwszą, wpuszczając za próg tajemniczego mężczyznę o hipnotycznym głosie, który przedstawia się jako antykwariusz i twierdzi, że ciotka dziewcząt zleciła mu poszukiwania pewnego przedmiotu, a zapłatą za odnalezienie go miał być inny przedmiot, którego, co za nieszczęsny traf, ciocia nie zdążyła mu dostarczyć przed swoim wyjazdem. Więc czy on nie mógłby wejść na chwilę i się rozejrzeć? Niczego nie będzie ruszał. Weźmie, co jego i zniknie, jakby go tu nigdy nie było.
W związku z powyższym Królowa Matka przystąpiła do lektury bez obaw, acz z pewnymi oczekiwaniami, co oczywiste, a także z nastawieniem, że przeczyta, przemyśli i chwilę potem napisze recenzję, bo w końcu otrzymanie egzemplarza recenzenckiego zobowiązuje.
Po czym przeczytała...
I utknęła.
Napisać, że utknęła, uwięziona przez myśli, niby bohaterowie w rzece, że zatonęła, że została wciągnięta przez wir myśli i wrażeń byłoby tak tanie i żałosne, że ojejciu, tym niemniej coś podobnego właśnie się stało. Królowa Matka usiłowała coś z siebie wydusić, a słowa cofały się jej do gardła, tłoczyły w głowie, pchały wszystkie naraz w nieskoordynowany sposób i za nic nie chciały się układać w logiczne zdania. Znacie uczucie, gdy człowiek idzie pod wiatr w czasie naprawdę silnej wichury, chce coś powiedzieć, otwiera usta, a wiatr wpycha mu słowa z powrotem do gardła, napełnia powietrzem, nie pozwala wydobyć z siebie dźwięku, choć chciałby się krzyczeć? No. To było dokładnie takie uczucie.
A zatem jeśli ktoś pożąda rzetelnej i zgodnej z zasadami gatunku recenzji, niech lepiej porzuci ten wpis, gdyż tu będzie SUBIEKTYWNIE. I emocjonalnie będzie, i pewnie spoilery się trafią, chociaż będzie się Królowa Matka starała, ile sił, by ich uniknąć.
Treść "Toni" zna już cały internet, który pławi się od ponad miesiąca w recenzjach, przedpremierowych (tak, Królowa Matka też mogła taką popełnić. Nie, nie zdziwi się, jeśli Uroboros nigdy w życiu nie podeśle jej już egzemplarza do recenzji, skoro musi czekać na nią dwa miesiące. Ekhm) i popremierowych, więc Królowa Matka tylko napomknie od niechcenia, gwoli recenzenckiemu obowiązkowi, a jak któryś z Czytelników poczuje niedosyt, może udać się do innych, bardziej obowiązkowych Recenzentów, albo (najlepiej) przeczytać książkę.
Dżusi Stern wraca do rodzinnego Wrocławia.. Wraca pod przymusem, niechętnie i na chwilę, do mieszkania, w którym przeżyła wraz ze starszą siostrą dzieciństwo pod opieką ciotki. Od której to ciotki obie uciekły, każda na swój własny sposób - Dżusi fizycznie, przenosząc się do Opola i starając się ile sił nie poświęcać cioci, siostrze, Wrocławiowi, kamienicy na Lompy i ogólnie prawie dwudziestu latom swego życia więcej uwagi niż jest to niezbędnie konieczne, a Eleonora - psychicznie, obudowując się rytuałami, perfekcjonizmem, milczeniem, z których buduje mur, za który nie ma wstępu nikt.
Wychowująca je po tajemniczym zniknięciu rodziców (a w zasadzie podejmująca heroiczny wysiłek, by je wychować i zapewnić im bezpieczeństwo) ciocia Klara też jest zresztą zamknięta, odgrodzona ścianą despotyzmu, nigdy nie wykrzyczanej złości, gniewu i żalu od bratanic, które co prawda wychowała, ale którym - zamiast ciepła i poczucia bezpieczeństwa - umiała dać jedynie dach nad głową, trzy posiłki dziennie i gorset zasad, w którym je zamknęła na trzy spusty, zatrzasnęła, unieruchomiła.
Nigdy nie wpuszczaj nikogo za próg.
Nigdy nie zostawiaj pustego mieszkania.
Nigdy nie wspominaj, co się stało z rodzicami.
W cieniu tych właśnie zasad upłynęło całe dzieciństwo i lata nastoletnie sióstr Stern, od nich uciekła Dżusi, a teraz wraca na trzy tygodnie - wściekła, kolorowa, hałaśliwa, wypełniona buntem jak balonik helem, niemal unosząca się nad ziemią - ponieważ ciocia wyjechała, Eleonora pracuje, a mieszkania nie wolno zostawić samego. Druga zasada, Nigdy. No przecież.
Wraca i natychmiast łamie zasadę pierwszą, wpuszczając za próg tajemniczego mężczyznę o hipnotycznym głosie, który przedstawia się jako antykwariusz i twierdzi, że ciotka dziewcząt zleciła mu poszukiwania pewnego przedmiotu, a zapłatą za odnalezienie go miał być inny przedmiot, którego, co za nieszczęsny traf, ciocia nie zdążyła mu dostarczyć przed swoim wyjazdem. Więc czy on nie mógłby wejść na chwilę i się rozejrzeć? Niczego nie będzie ruszał. Weźmie, co jego i zniknie, jakby go tu nigdy nie było.
I rzeczywiście, wchodzi, zabiera, znika, i zaczyna się dziać. Rodzinne tajemnice wypływają na powierzchnię, zwykli ludzie okazują się nie być wcale tacy zwyczajni, rozpoczyna się gra z czasem i próba rozwiązania zagadki sprzed szesnastu lat. Dżusi, trafiając przypadkiem na trop hipnotycznego antykwariusza, kradnie zabraną przez niego paczuszkę, wskutek czego w życiu obu sióstr pojawia się tajemniczy zegarmistrz-grawer, każda kolejna zdobycz, każde kolejne znalezisko, każda kolejna pojawiająca się postać zamiast dostarczać odpowiedzi powoduje mnożenie pytań, w tle rodzinne więzi, podróż do przeszłości i tragiczna historia Wrocławia, a całość sprawiała na Królowej Matce wrażenie mistrzowskiego tkania - tu nić, tam druga, przeplatają się niby nieskładnie, niby plączą i nie pasują do siebie, a gdy spojrzeć z daleka tworzą barwną, mieniącą się całość - i wywoływała (bezinteresowną! żeby nie było!) zazdrość, bo Królowa Matka też chciałaby umieć tak pięknie tkać słowami, a nie umie.
Jak wszystkie powieści Marty Kisiel, tak i "Toń" bohaterami stoi, i teraz będzie to coś subiektywne i osobiste, co to Królowa Matka wspominała, że będzie - otóż Marta Kisiel robi Królowej Matce w główkę to samo, co robiła jej Małgorzata Musierowicz, gdy Królowa Matka była niewinnym dziewczątkiem (i NIE, Królowa Matka NIE UWAŻA, że pisarstwo Marty Kisiel i Małgorzaty Musierowicz wywodzi się z jakiegoś wspólnego pnia czy ma jakieś wspólne cechy, swoją opinię na ten temat wyłożyła w recenzji "Nomen Omen" i od tamtego czasu jej nie zmieniła, a jeśli już to raczej w stronę jeszcze silniejszego zdziwienia, że ktokolwiek może ten wspólny mianownik widzieć). Oto w trakcie lektury książek Małgorzaty Musierowicz na mózg Królowej Matki padał czar. Tajemnicza mgła spowijała świat, wytłumiając wszystko, jak na przykład jeżdżące pod kamienicą na Roosevelta tramwaje, hałas, niedobory PRL-owskich sklepów, biedę, szarość i brzydotę osiedli lat 70-tych. Tajemnicze światło zaś opromieniało bohaterów. Chciało się ich znać. Przyglądać z bliska. Słuchać. Uczestniczyć w ich życiu. Nawet smarowanie chleba pastą twarogową miało nieodparty czar. Nieważne, co się stało i z tymi bohaterami, i z panią Musierowicz później, nieważne, jakie postawy przezierały spod ich słów i postępków. Dwunastoletnia Królowa Matka widziała ich zawsze spowitych czarowną mgłą.
Identycznie to samo ma Królowa Matka ze światami Marty Kisiel. Fizycznie zazdrości bohaterom, że mogą w nich być. Nieważne, jak niebezpieczne to światy i jak niebezpieczni bohaterowie, nieistotne, jak wiele niosą w sobie rozpaczy, gniewu, jak bardzo są obolali, zamknięci, jak bardzo poplątane są ich uczucia, i że wiele czasu trzeba, by je uładzić. Królowa Matka chciałaby ich wszystkich znać osobiście. Dzieje się coś całkiem zwykłego, na przykład Eleonora wchodzi do domu i zdejmuje klapki, a Królowa Matka chciałaby wejść z nią, zasiąść przy stole w kuchni, pogłaskać kota, czasem odczuwa tę chęć aż boleśnie. Magia, Panie i Panowie, czysta magia.
Jest w "Toni" i ten inny, bardziej typowy rodzaj magii, takiej, którą Królowa Matka wysoko ceni, chyba najwyżej - magii codziennej, współdziejącej się obok nas, niemagicznych szaraczków, niejako "nałożonej" na nasz świat, magii, w której nosicielami mogą być najzwyklejsi na pierwszy rzut oka ludzie i nikt nie może być pewien, czy ich sąsiad, spokojny pan w płaszczu w jodełkę, albo kuzynka, hałaśliwa, mocno wymalowana i trwałą ondulacją, nie są tak naprawdę magiem, psychopompem (człowiekiem potrafiącym podróżować w czasie), odwiecznym potworem z głębin czasu czy Mojrą, a nie szarym i nudnym obywatelem lub znoszonym z trudem członkiem rodziny, na którego wygląda.
Jest i magia potężna, prastara, przemożna siła, nie zabawka dla ciekawskich, jest trochę taka, jaką Królowa Matka znalazła w "Demonie Luster" (choć oczywiście zupełnie innego rodzaju). Taka, do której nawet fachowcy muszą podejść z szacunkiem, bojaźnią i pełną świadomością, że coś może pójść źle, a wtedy nie ma zmiłuj. Moment, w którym jednej z bardzo fachowych, bardzo mądrych i bardzo zaprawionych w pracy z Magią, Czasem i Losem osób coś idzie nie tak jest jednym z najbardziej wstrząsających w powieści, Królowa Matka ma ciarki na samo wspomnienie, a jej egzemplarz książki sam się otwiera na stronie z opisem, tak często był on czytany.
Jeśli chodzi o podróże w czasie to jest Królowa Matka przekonana, że jeśli będą kiedykolwiek możliwe, to tak właśnie. Bez żadnych maszyn, żadnych wehikułów, nie w poziomie. Ale w pionie. Krok po kroku coraz niżej, coraz głębiej, w coraz ciemniejszą ciemność, coraz gęstszą gęstość, aż wreszcie nie będzie już można zaczerpnąć tchu i zrobić ruchu. Genialne.
Ale przede wszystkim "Toń" z całym swym miejsko-fantastycznym wykreowanym światem jest
opowieścią o okaleczonej rodzinie (o kilku rodzinach, tak naprawdę), o skomplikowanych związkach w jej łonie i o tym, jak stare naleciałości, narzucone powinności i nierozwiązane konflikty potrafią wpływać na kolejne pokolenia. O tym jak bardzo trudno jest się z sieci tych powiązań wyplątać i jak łatwo wciągnąć w nie innych. I tu wracamy do "klątwy Licha", o której Królowa Matka wspomniała na początku swego słowotoku.
Otóż pierwszą myślą Królowej Matki po skończeniu książki było: "No, to to się wieeelu nie spodoba!".
Nie wie Królowa Matka, czy tak było, bo odkąd zaczęła trochę więcej recenzować porzuciła zwyczaj czytania cudzych recenzji, nim popełni własną. Zakłada, że ślepo można liczyć na fandom Marty Kisiel, który swoją Ałtorkę kocha i wielbi każde słowo, które wyszło spod jej pióra. Podejrzewa, że jest sporo osób, dla których "Toń" była pierwszym spotkaniem z autorką, i tym osobom "Toń" się spodobała albo nie, w końcu ile ludzi tyle opinii i nie ma obowiązku lubić wszystkiego.
Ale jest przekonana, że istnieje grupa czytelników, dla których Marta Kisiel jest przede wszystkim autorką książek lekkich i do pośmiania się, taką Chmielewską urban fantasy. Grupa, która oczekuje od Marty Kisiel WYŁĄCZNIE porcji rozrywki. Która oddycha z ulgą, gdy natrafi w powieści na jakiś zabawny językowy wygibas czy z rozmachem napisaną zabawną scenkę, bo nareszcie ma to, czego chciała - Martę Kisiel, humorystkę (gdyby jeszcze tylko było więcej Licha, to już w ogóle). A że pod tą scenką aż kipi od gniewnej rozpaczy, że opisywani bohaterowie są tak naprawdę - wszyscy jak jeden - bohaterami wręcz tragicznymi, że łączy ich tyle skomplikowanych, trudnych, bolesnych więzów, że każdy niesie na plecach ciężar nie do uniesienia* - to wszystko nic nie szkodzi, tego wszystkiego nie widać, bo język powieści jest lekki i szybko się czyta.
Trochę to przypomina Królowej Matce wstrząsające - jej zdaniem - opinie o Terrym Pratchettcie, który "napisał na początku kilka dobrych, śmiesznych książek, a potem odcinał od tego kupony", albo wyrażone gdzieś w czeluściach internetu zdanie, że "Siła niższa" Marty Kisiel jest zbiorem przezabawnych gagów, choć jej zdaniem "Siła niższa" aż drży od wewnętrznego smutku.
Wyzna Królowa Matka, że bardzo szanuje fakt, że Marta Kisiel "klątwie Licha" nie ulega. Chyba (choć tego Królowa Matka nie jest pewna) Ałtorce byłoby łatwiej trzasnąć kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt książeczek ze śmiesznymi bohaterami, którzy robią śmieszne rzeczy, zamiast pulsującej podskórnym bólem opowieści o dogłębnie samotnych ludziach, którzy zostali zranieni przez tych, którym ufali, i ze strony których mieli prawo spodziewać się wsparcia i opieki, i próbują z tym bólem jakoś żyć, bo nie potrafią sami go uleczyć, a nie mają nikogo, kto mógłby im pomóc.
Dla Królowej Matki napisanie takiej właśnie powieści, i to napisanie jej językiem lekkim, skrzącym się od żartów i, tak, potrafiącym przysłonić tę bolesną treść woalem dowcipu, to jest dopiero sztuka. Milion razy woli Królowa Matka to właśnie. No, ale ona uważała (i napisała to w swojej recenzji, a jak), że "Dożywocie" jest rodzajem zbiorem opowiadań, ponad które zawsze stawiała "Nomen Omen", choć JUŻ w "Dożywociu" potrafiła odkryć poważniejsze nuty.
Dobrze, że Marta Kisiel jest oficjalnie "bardziej serio". Czasem musi być serio. Czasem najlepiej być serio. Czasem tak trzeba, a nawet należy.
Królowa Matka kocha Licho, czyta o nim ze wzruszeniem, wykonała jego portret szydełkowy i rozumie osoby, które chcą o nim czytać. Licho i jego słodycz jest potrzebne w życiu każdego. Czasem.
Ale czasem jest potrzebne swędzenie w mózg.
Na przykład takie, jakie Królowej Matce zapewniła stara Bimbowa. Od pierwszego zdania, od pierwszej strony, od pierwszego momentu, w którym się pojawiła. Niewidzialna, niesłyszalna, dziwaczna staruszka, siedząca w oknie całymi dniami, sąsiadka, która zawsze jest, więc jej nie widać, do której rozpaczliwych okrzyków "Pamiętam! Ja pamiętam! Nie zapomniałam! Ja pamiętam!" się przywykło, więc jej nie słychać. Dziwaczna staruszka, każdy taką zna. Ile takich starych Bimbowych spotkała w życiu, zastanowiła się Królowa Matka.
Ile zignorowała.
Przed iloma nie zatrzymała się, by powiedzieć: "Jestem tu. Słucham. Powiedz mi, co pamiętasz".
A przecież dla nas, pozbawionych magicznych mocy, stare Bimbowe tego świata to jedyna szansa, by utonąć w czasie. Tylko tak potrafimy.
Za tę lekcję również jest Królowa Matka Marcie Kisiel wdzięczna.
I prosi o więcej**.
*Królowa Matka czuje się jednakże w obowiązku napisać, że jej ulubionym bohaterem "Toń" jest jedyna osoba nie obarczona ciężarem, nie niosąca w sobie wewnętrznego żalu i nie tkwiąca w okowach niejawnej, niewidocznej na pierwszy ani nawet drugi rzut oka rozpaczy, czyli narzeczony Dżusi, Karolek, postać, która w dwóch na trzy przeczytanych przez Królowa Matkę recenzji została określona jako "nijaka" i "niezupełnie pasująca". Tak, Karolek jest łagodny, dobry, pochodzi z kochającej się rodziny i nie ma żadnych niezwykłych mocy. Poza umiejętnością czekania, gdy trzeba czekać, wspierania, gdy trzeba wesprzeć, trwania niezłomnie przy boku, mówienia "idź, musisz,tak trzeba, będę tu, gdy wrócisz" oraz trzymania za rękę i powtarzania "dasz radę, jestem przy tobie, nie bój się, dasz radę". Jest tym, kim Sam Gamgee dla Froda i Ron dla Harry Pottera. Kimś, kto nie jest superbohaterem, ale bez którego żaden superbohater nie miałby szans zabłysnąć swoim superbohaterstwem, bo nie przeszedłby pierwszej próby/ załamał się/ upadł i nie wstał/ zwątpił/ przestraszyłby się i cofnął. Jest tym, czego najbardziej potrzeba światu. Świat potrzebuje Karolków. Nieustannie.
**Ale nie naciska. Poczeka tyle, ile będzie trzeba.
Otóż pierwszą myślą Królowej Matki po skończeniu książki było: "No, to to się wieeelu nie spodoba!".
Nie wie Królowa Matka, czy tak było, bo odkąd zaczęła trochę więcej recenzować porzuciła zwyczaj czytania cudzych recenzji, nim popełni własną. Zakłada, że ślepo można liczyć na fandom Marty Kisiel, który swoją Ałtorkę kocha i wielbi każde słowo, które wyszło spod jej pióra. Podejrzewa, że jest sporo osób, dla których "Toń" była pierwszym spotkaniem z autorką, i tym osobom "Toń" się spodobała albo nie, w końcu ile ludzi tyle opinii i nie ma obowiązku lubić wszystkiego.
Ale jest przekonana, że istnieje grupa czytelników, dla których Marta Kisiel jest przede wszystkim autorką książek lekkich i do pośmiania się, taką Chmielewską urban fantasy. Grupa, która oczekuje od Marty Kisiel WYŁĄCZNIE porcji rozrywki. Która oddycha z ulgą, gdy natrafi w powieści na jakiś zabawny językowy wygibas czy z rozmachem napisaną zabawną scenkę, bo nareszcie ma to, czego chciała - Martę Kisiel, humorystkę (gdyby jeszcze tylko było więcej Licha, to już w ogóle). A że pod tą scenką aż kipi od gniewnej rozpaczy, że opisywani bohaterowie są tak naprawdę - wszyscy jak jeden - bohaterami wręcz tragicznymi, że łączy ich tyle skomplikowanych, trudnych, bolesnych więzów, że każdy niesie na plecach ciężar nie do uniesienia* - to wszystko nic nie szkodzi, tego wszystkiego nie widać, bo język powieści jest lekki i szybko się czyta.
Trochę to przypomina Królowej Matce wstrząsające - jej zdaniem - opinie o Terrym Pratchettcie, który "napisał na początku kilka dobrych, śmiesznych książek, a potem odcinał od tego kupony", albo wyrażone gdzieś w czeluściach internetu zdanie, że "Siła niższa" Marty Kisiel jest zbiorem przezabawnych gagów, choć jej zdaniem "Siła niższa" aż drży od wewnętrznego smutku.
Wyzna Królowa Matka, że bardzo szanuje fakt, że Marta Kisiel "klątwie Licha" nie ulega. Chyba (choć tego Królowa Matka nie jest pewna) Ałtorce byłoby łatwiej trzasnąć kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt książeczek ze śmiesznymi bohaterami, którzy robią śmieszne rzeczy, zamiast pulsującej podskórnym bólem opowieści o dogłębnie samotnych ludziach, którzy zostali zranieni przez tych, którym ufali, i ze strony których mieli prawo spodziewać się wsparcia i opieki, i próbują z tym bólem jakoś żyć, bo nie potrafią sami go uleczyć, a nie mają nikogo, kto mógłby im pomóc.
Dla Królowej Matki napisanie takiej właśnie powieści, i to napisanie jej językiem lekkim, skrzącym się od żartów i, tak, potrafiącym przysłonić tę bolesną treść woalem dowcipu, to jest dopiero sztuka. Milion razy woli Królowa Matka to właśnie. No, ale ona uważała (i napisała to w swojej recenzji, a jak), że "Dożywocie" jest rodzajem zbiorem opowiadań, ponad które zawsze stawiała "Nomen Omen", choć JUŻ w "Dożywociu" potrafiła odkryć poważniejsze nuty.
Dobrze, że Marta Kisiel jest oficjalnie "bardziej serio". Czasem musi być serio. Czasem najlepiej być serio. Czasem tak trzeba, a nawet należy.
Królowa Matka kocha Licho, czyta o nim ze wzruszeniem, wykonała jego portret szydełkowy i rozumie osoby, które chcą o nim czytać. Licho i jego słodycz jest potrzebne w życiu każdego. Czasem.
Ale czasem jest potrzebne swędzenie w mózg.
Na przykład takie, jakie Królowej Matce zapewniła stara Bimbowa. Od pierwszego zdania, od pierwszej strony, od pierwszego momentu, w którym się pojawiła. Niewidzialna, niesłyszalna, dziwaczna staruszka, siedząca w oknie całymi dniami, sąsiadka, która zawsze jest, więc jej nie widać, do której rozpaczliwych okrzyków "Pamiętam! Ja pamiętam! Nie zapomniałam! Ja pamiętam!" się przywykło, więc jej nie słychać. Dziwaczna staruszka, każdy taką zna. Ile takich starych Bimbowych spotkała w życiu, zastanowiła się Królowa Matka.
Ile zignorowała.
Przed iloma nie zatrzymała się, by powiedzieć: "Jestem tu. Słucham. Powiedz mi, co pamiętasz".
A przecież dla nas, pozbawionych magicznych mocy, stare Bimbowe tego świata to jedyna szansa, by utonąć w czasie. Tylko tak potrafimy.
Za tę lekcję również jest Królowa Matka Marcie Kisiel wdzięczna.
I prosi o więcej**.
*Królowa Matka czuje się jednakże w obowiązku napisać, że jej ulubionym bohaterem "Toń" jest jedyna osoba nie obarczona ciężarem, nie niosąca w sobie wewnętrznego żalu i nie tkwiąca w okowach niejawnej, niewidocznej na pierwszy ani nawet drugi rzut oka rozpaczy, czyli narzeczony Dżusi, Karolek, postać, która w dwóch na trzy przeczytanych przez Królowa Matkę recenzji została określona jako "nijaka" i "niezupełnie pasująca". Tak, Karolek jest łagodny, dobry, pochodzi z kochającej się rodziny i nie ma żadnych niezwykłych mocy. Poza umiejętnością czekania, gdy trzeba czekać, wspierania, gdy trzeba wesprzeć, trwania niezłomnie przy boku, mówienia "idź, musisz,tak trzeba, będę tu, gdy wrócisz" oraz trzymania za rękę i powtarzania "dasz radę, jestem przy tobie, nie bój się, dasz radę". Jest tym, kim Sam Gamgee dla Froda i Ron dla Harry Pottera. Kimś, kto nie jest superbohaterem, ale bez którego żaden superbohater nie miałby szans zabłysnąć swoim superbohaterstwem, bo nie przeszedłby pierwszej próby/ załamał się/ upadł i nie wstał/ zwątpił/ przestraszyłby się i cofnął. Jest tym, czego najbardziej potrzeba światu. Świat potrzebuje Karolków. Nieustannie.
**Ale nie naciska. Poczeka tyle, ile będzie trzeba.
Chociaz nie mam tak emocjonalnego stosunku do ksiazek Marty Kisiel jak Krolowa Matka :-), traktuje je z sympatia. A juz jak pojawia sie Wroclaw to moja sympatia znacznie wzrasta. "Ton" zobaczylam calkiem niespodziewanie bo w przerwach miedzy leczeniem takim czy siakim raczej nie sledze internetu. Chociaz trudno ja nazwac radosna czy optymistyczna to mi osobiscie humor poprawila. Pozostaje mi tylko miec nadzieje, ze nastepna ksiazka pojawi sie zanim ja oddale sie w zaswiaty :-). Serdeczne pozdrowienia ze stryszku.
OdpowiedzUsuńNastępna będzie bodaj w lipcu :).
UsuńNie spiesz się zanadto w te zaświaty, kochana <3.
Ja to właśnie kocham u Marty Kisiel, co ja kochałam u Pratchetta poniekąd - jest pięknie, jest zabawnie, człowiek się uśmiecha, a tu nagle dostaje w twarz obuchem i sobie uświadamia o jakim ludzkim dramacie czyta. I potem spotyka tych ludzi, co sobie mówią "och, ach, fantastyka, zabawna książka, taka lekka lektura" i nawet nie wie, od czego możnaby zacząć tłumaczyć, że w tych książkach jest o wiele więcej.
OdpowiedzUsuńI uwielbiam Karolka. Porównanie do Rona to strzał w dziesiątkę.
DOKŁADNIE TAK.
UsuńDziękuję bardzo za ten "strzał w dziesiątkę".
Właśnie! Kiedy ktoś widzi książki Pratchetta jako takie "dla śmichu" to ręce opadają. A co z całą głębią pod wierzchnią warstwą śmiechu?
UsuńM. R.
Niemal nie czytam beletrystyki, nie mam w sobie miejsca...
OdpowiedzUsuńale jedno wiem na pewno: KRÓLOWA MATKA UMIE TKAĆ SŁOWA.
Dziękuję Ci bardzo <3.
UsuńCzuję się usatysfakcjonowany, aczkolwiek tam w tych pominiętych scenach historycznych kryje się Najlepsza Scena Napisana przez Martę Ever
OdpowiedzUsuńI pełna zgoda co do tragizmu w Toń, i głębi smutku w SN.
UsuńNo wiem, wiem. Ale najważniejsze, że cię TAK CAŁKIEM nie rozczarowałam :).
UsuńJesteś dokładnie trzecią osobą, która zwróciła uwagę na to, co trzeba. Nikt nie zwrócił uwagi na płonący Wrocław, no ale trudno, przeżyję :)
UsuńJa zwróciłam uwagę na płonący Wrocław! Tylko o tym nie napisałam :). Chciałam napisać, że chciałam go więcej nawet. Ale zapomniałam. Mam zreszta wrażenie, że zapomniałam jeszcze o paru rzeczach. Gdyż pisałam recenzję w towarzystwie radośnie igrających Pomponików w pierwszy dzień wakacji, cud, że nie zapomniałam jak sie na Bloggerze publikuje...
UsuńNiemożliwe. Trzecią? To ile tych recenzji jest w necie, dziesięć?
HA! Właśne mi uświadomiłeś, że NARESZCIE MOGE JE WSZYSTKIE PRZECZYTAĆ!!!
Recenzji jest milion i doprawdy nie czytaj, ewentualnie przebiegnij się po bliższych znajomych, bo większość to jest poziom "hihi jaka to wesolutka książeczka" i "łojzicku alem się obśmiał/-ła, no co ta Dżusi to doprawdy boki zrywać". Choć są też malkontenci: "ojej, akcja nie jest płynna i po co te skoki czasowe" oraz "słaby kryminał, od razu wiadomo kto zabił".
UsuńZa późno, już trochę poczytalam, chociaż szczęśliwie zaczęłam od znajomych (Dowolnik zrobił dobrą robotę z listą linków), co złagodziło wstrząs... no i moi prywatni znajomi, nie blogerzy, też zlagodzili.
UsuńAle faktycznie, frazę "Miała być to Marta Kisiel na poważnie ale na szczęście można się pośmiać jak zwykle" można w całości wrzucać w Gugla .
To jest niestety wynik tego, że Uroboros jak raz postanowił poszaleć z promocją :(
UsuńBosz, ta książka była tak fascynująca, że "kto zabił" było ostatnią rzeczą, nad którą się zastanawiałam. Ja, która zgaduję 99% morderców w połowie książki. Tu człowiek nie miał czasu, w ogóle to nie było ważne, fakt, Janków szkoda, ale kurde.
UsuńJak dobrze, że ja cudzych recenzji nie czytam. Zdenerwowałabym się.
Jeśli ja zgaduję zbrodzienia, to znaczy, że kryminał słaby :D A tu nie zgadłem.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
UsuńOch, jak dobrze się z Matką zgadzać i rwać włosa ze łba że "o kurcze, no tak, o tym też mogłam napisać". Niniejszym dziękuję Matce za cudowną recenzję i możliwość okrzyków "po stokroć tak!" które nad nią wydawałam.
OdpowiedzUsuńNie zazdraszczaj, bo w moim prywatnym rankingu recenzji Toń zmieściłaś się w pierwszej trójce :D
UsuńPiąteczka oraz miałam to samo :D. I jeszcze wrażenie, że niektóre rzeczy wyglądają wręcz na plagiat (nie plagiatowalam, słowo!!!) :D
UsuńPiotrze, zazdrości we mnie nie ma ani krzty, tylko czysty zachwyt, teraz podwójny. I duma mnie rozpęka straszna :D
UsuńKrólowo, po prostu wielkie umysły myślą podobnie! Ha!
:D
UsuńCo do "No, to to się wieeelu nie spodoba!" :
OdpowiedzUsuńSa ludzie, dla których ksiazka której nie czyta sie lekko, szybko i przyjemnie nie jest ksiazka dobra. I sadzac po recenzjach na Lubimy Czytac, jest takich ludzi naprawde sporo i oni potem pisza bardzo negatywne rzeczy o np. Joannie Bator. No to im sie na pewno "Ton" nie spodoba :) Ale ich strata, po prostu.
Naprawde widzisz wspólny mianownik u Kisiel i Musierowicz? Mnie strasznie nudzi Musierowicz jakos, tak samo jak Chmielewska i Pratchett zreszta. Mam wrazenie ze ich wszystkie ksiazki sa takie same. (moze moja strata ;)
Ale Marta Kisel zrobila na mnie dobre wrazenie Lichem i spólka, i jestem niezmiernie ciekawa "Toni". A po Twoim tekscie to jeszcze bardziej!!!
Nie, JA nie widzę wspólnego mianownika między pisarstwem Marty Kisiel i Małgorzaty Musierowicz, napisałam tylko, że Marta Kisiel robi mi w mózg to samo co robiła Musierowicz gdy byłam dzieckiem. Ale czytałam na kopy recenzji, których autorzy to podobieństwo, wyrastanie że wspólnego pnia, ten sam styl i w ogóle wszystko to samo widzieli, a jakże. I jeszcze z Chmielewską widzieli. Zakładam, że to ci, co lubią się pośmiać nad książką.
UsuńI zresztą nie widzę nic złego w tym, że lubią, sama lubię, ale, no, nie muszę. A czasem mam wrażenie, że niektórzy muszą i potem zdarzają się takie kwiatki jak ten przez Ciebie z Joanną Bator...
Aaaa, ok, teraz rozumiem z tym mianownikiem :) W poniedzialek rano to nie tak latwo jednak zyc w pelni swiadomie, hy hy.
UsuńNo, ja tez lubie ale nie musze. A juz zakladac, ze dobra ksiazka to taka, która jest lekka - to czytelnicze samobójstwo. No ale co kto lubi, prawda, do tego sie wszystko sprowadza.
Ja sie bardzo ciesze ze sie Bator tak rozkrecila, oby Kisiel tez szla dalej dobra droga! Jeszcze jakby Wioletta Grzegorzewska... Czekam na cos znowu na poziomie takim jak "Guguły" a ona nie chce :(
Joanna Łańcucka tez milczy, a "Stara Slaboniowa..." czytalam juz 2 razy :)
Ha! A jam mam Slaboniową w planach czytelniczych, może jak wreszcie sie za nią zabiorę i ją skończę to autorka wyda coś nowego :).
UsuńDołączam do fanklubu Karolka!
OdpowiedzUsuńZ "Tonią" miałam ten problem, że miejscami straszliwie przypominała mi "Szamankę od umarlaków". I przez jakiś czas czułam się tym faktem zawiedziona. A potem stwierdziłam, że przecież "Szamanka" i "Demon Luster" to świetne książki, a motyw psychopompa w "Toni" jest, jak to Królowa ujęła - trochę podobny, ale jednak jest to magia zupełnie innego rodzaju.
I wątek starej Bimbowej podobnie zaswędział mnie w mózg.
I kocham Licho, chcę więcej Licha, ale chcę też więcej książek podobnych do "Toni". Chcę też więcej Eleonory.
No właśnie! Przecież kochanie Licha i tego, że można się pośmiać nie stoi w żadnej sprzeczności w uznaniu dla "Toni" i chceniu więcej podobnych do "Toni" książek!
UsuńWitaj w fanklubie Karolka, z zadowoleniem zauważam, że jest nas więcej :). Bo recenzje, w których go postponowano mocno mnie zdziwily jednak.
Też jestem #eleonorateam :)
Droga Królowo. Teraz się powywnętrzam. Martę Kisiel spotkałam w antologii "Kochali się, że strach" i pokochałam nad życie. "Dożywocie" czytałam sobie do poduszki, na zasadzie ssanie cukierka, aż w końcu prawie się nauczyłam na pamięć. I już tam znalazłam - pod humorem i barwnymi postaciami - wiele trudnych tematów. Potem było "Nomen Omen", które gryzłam, czytałam kilkakrotnie, wciąż biorąc coś nowego. "Siła niższa" - owszem, Gucio mnie urzekł, no i wiedziałam, że to nie jest żadne hahahihi, tylko ważna i mądra książka. A potem przyszła "Toń". Przeczytałam - i rzuciłam. A każdą książkę Marty Kisiel czytałam kilka razy. A "Toń" zrobiła mi w głowie takie coś, że chciałam czytać, a bałam się znów ruszyć ten ciężar, bo wiedziałam, że to są strasznie ważne rzeczy. Książka leżała. Chciałam wrócić, ale ona mnie bolała. I teraz, Królowo, najważniejsze. Przeczytałam tę recenzję i okazało się, że to jest właśnie to, co we mnie siedziało. I wylazło. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńOch. Dziękuję. To ja dziękuję.
UsuńDroga Królowo! Kłaniam się i zapodaję linka do ciekawej recenzji, z wyszczególnieniem błędów merotorycznych. A może robię nietakt, może autorka i redaktor to Twoi znajomi i nie zapodasz tego linka?
OdpowiedzUsuńhttp://czytankanadobranoc.blogspot.com/2018/05/przedpremierowo-ton-marta-kisiel.html.
Owszem, mam tę przyjemność, że i autorka, i redaktor, ale żadne z nich nie dyktuje mi, co mam napisać w recenzjach, zapewniam. Przeciwnie, rzekłabym, czekają cierpliwie, aż sama coś wymyślę, chociaż na pewno mają jakieś oczekiwania. Co chyba jest całkiem zrozumiałe.
UsuńRozumiem, że zaszło jakieś nieporozumienie, w każdym razie usunęłam komentarz znajdujący się pod wypowiedziami Zacofanego w Lekturze zgodnie z prośbą komentującej.
Królowa Matka umie w słowa i to bardzo.We własnym , charakterystycznym i unikalnym stylu,jak nikt inny potrafi ubrać myśli w słowa , spoglądając czasem z zupełnie niespodziewanych stron.
OdpowiedzUsuńKsiążki jeszcze nie czytałam,bo chciałam poczekać, aż będzie w bibliotece(tak jak Nomen Omen). Chyba jestem z frakcji Dożywocia -choć nie chodzi o chichot,tylko o samych bohaterów,którzy jakoś tak bardziej przypadli mi do gustu.Choć zarazem żałowałam,że nie miałam przy sobie NO,gdy zdarzył nam się rok,gdy mieliśmy możliwość spędzenia kilku weekendów we Wrocławiu(zakochałam się w tym mieście, wzdech! gdyby tylko leżało nad morzem ). Dlatego czekałam oczywiście na "Toń" ale podchodziłam z lekkim dystansem a recenzje,które czytałam -owszem pozytywne,zachęcające -jakoś nie zdołały tego zmienić.
Natomiast po przeczytaniu recenzji KM poczułam,że jednak nie,chcę ją mieć .I ją sobie zamówię razem z NO,co by mieć cały komplet w domu.
sąsiadka z kl.c
ps.gdy czytałam to co KM napisała o Karolku,pomyślałam o Niani Ogg ,czyż nie jest takim Karolkiem dla Babci W ?
Nie patrzyłam na Karolka w ten sposób :). Ale może. Może troszeczkę. To jest, gdyby Babcia W. potrzebowała swojego Karolka, rzecz jasna :).
UsuńKocham "Nomen Omen", mówię to jako wyznawca, więc można mnie poważnie nie traktować ;). W kazdym razie w czasie wycieczki do Wrocławia na pewno chciałabym je mieć przy sobie.
I dziękuję, dziękuję za uznanie :).
Przeczytałam ! Podobała mi się ,jest tylko jeden minusik (poniżej uzasadniam). Za jakiś czas planuję powtórkę -niech tylko zrobi się trochę chłodniej,żeby mój mózg funkcjonował w normalnym trybie -żeby na spokojnie jeszcze raz zanurzyć się w tej powieści.
UsuńJedyny zarzut to ZA KRÓTKO! Miałam wrażenie,że ledwo zawiązała się akcja a już się skończyła a ja chciałabym więcej-nawet może nie akcji, ale więcej wiedzy o samych bohaterkach.Zwłaszcza o Eleonorze,bo ona dla mnie jest postacią nr 1.
A potem powtórzyłam sobie Nomen Omen -co zresztą ostatnia scena Toń ładnie splata-kieruje do NO (choć kolejność pisania była odwrotna i to już inna historia a zarazem rozwijająca siostry Bolesne -w sumie chętnie poczytałabym i o ich wcześniejszym życiu ), nie sposób się nie uśmiechnąć a zarazem zastanawiać się jak się będą kolejne książki czaso-akcjowo układać.
sąsiadka z kl.c
PS.Babcia to Babcia ,więc nawet jak by potrzebowała to by się za nic do tego nie przyznała :-)))
Niania jest tym wsparciem,bo przecież jest przy Babci na dobre i złe,wie kiedy trzeba coś powiedzieć(albo zamilknąć) by popchnąć Babcię do działania .Ale przede wszystkim Niania jest przewodnikiem po meandrach zwykłego życia a przede wszystkim sposobie myślenia i patrzenia na świat zwykłych ludzi.
A ja nigdy nie sięgnęłabym nawet po książki Marty Kisiel, gdyby nie pierwsza recenzja tutaj, na którą trafiłam zwyczajnie łaknąc sposobu pisania Królowej Matki.
OdpowiedzUsuńI jestem niezmiernie wdzięczna, że trafiłam. Opinie książkowe tutaj traktuję wyjątkowo poważnie, bo zauważyłam, że mam podobne przemyślenia o tych danych tytułach. I jestem ogromnie wdzięczna za Martę Kisiel. Co więcej, dzięki temu mogę nie tylko delektować się naprawdę dobrze napisana powiescia, ale i później recenzja, która explicite pokazuje mi, co mnie wcześniej uwiodło.
Och. Dziękuję. Dziękuję bardzo.
UsuńO! Dopiero teraz przeczytałam, więc i skomentować mogę bo reakcja bardzo zbliżona jest. Kto by pomyślał, że tyle łez w takiej małej w sumie książce. I tyle śmiechu bo dlaczego nie? Ta książka jest dużo większa w środku. I mam nadzieję że będzie częścią trylogii albo jeszcze lepiej sagi wrocławskiej. Ten koncept podróży w głąb, to jak ta podróż się odbywa zawiesiły mi mózg i utknęło w nim tyle obrazów i już zostanie.
OdpowiedzUsuńNatomiast Karolek hmm. Żeby było jasne ja też Karolka kocham miłością czystą. Ale gdzieś z tyłu głowy włącza mi się Druga Myśl, że gdyby w podobny sposób opisano postać kobiecą budziłaby we mnie raczej irytację i trzeba by ją o wiele bardziej rozbudować, bo no jasne, kobieta to tylko wiernie czeka. U mężczyzny to takie troche odwrócenie schematu, więc trochę ciekawsze, ale irytacja nadal w tle się tłucze. Moje wątpliwości w kwestii Karolka wynikają z tego, że w książce nie sposób powiedzieć, czy fakt trwania przy Dżusi wynika z dogłębnej lojalności Karolka, jego doszpikokostnej przyzwoitości i tego co z braku polskiego określenia nazwę kindness, czy wynika z własnego wyboru czy jest raczej siłą bezwładu, kogoś kto trwa zapatrzony w Dżusi, niedowierzający swojemu szczęściu i trochę bezwolny. Ktoś tu mówił, że Karolek jest jak Niania Ogg dla babci Weatherwax. No więc nie. On jest trochę jak Magrat i to Magrat, która się jeszcze nie zdążyła rozwinąć jako postać, trwa zapatrzona w Babcię i chciałaby być jak ona i boli ją że to niemożliwe. Mam nadzieję że dostanie Karolek więcej książkoczasu, żebyśmy go mogli lepiej poznać. I wtedy będzie można powtórzyć za Jessicą, córką Joanne Rowling "Wszyscy powinniśmy chcieć być w Hufflepufie" - bo Karolek bez wątpienia by chciał i Tiara nie miałaby nic do gadania. I bardzo dobrze.
Karolek nie jest bezwolny, pozwolę sobie zauważyć! Zachwycanie sie Dżusi nie ogranicza się do wpatrywania w nią cielęcym wzrokiem i czekania, aż powróci ze swych wojaży z ciepłym obiadkiem. Tak jak napisałam - jest tym, kim Sam Gamgee dla Froda - idzie za nią, obok niej i wspiera (dosłownie, ciągnąc ją za sobą czasami), gdy brak jej sił. Nie, ja musze przyznać, że nie widzę w Karolku żadnej z tych cech irytujących u kobiecych postaci, co wiernie czekają...
UsuńCóżeś mi, Królowo Matko, uczyniła? Po Twojej recenzji Dożywocia i Siły niższej sprawiłam je sobie, zaintrygowana a później zachwycona. To samo było z Draniami-dżentelmenami Scotta Lyncha, to samo z Szamanką (choć z nią najłagodniej).
OdpowiedzUsuńA teraz? Wczoraj przeczytałam recenzję, wczoraj pognałam do księgarni, wczoraj przeczytałam. Ciurkiem.
Dzisiaj mi się śniło i chodzę jak w gorączce.
Co do Karolka - czytając zapomniałam o ostatnim akapicie tej recenzji. Karolek zatem jawił mi się z początku jako rozlazłe stworzonko bez charakteru. A później spojrzałam trzeźwiej: kocha. Lojalnie. Jest zachwycony Dżusi, chociaż wady jej widzi i potrafi poprosić ją o powściąg. Ze swoich wypraw najmilejszych nie rezygnuje, chociaż Dżusi do nich nie przymusza, tylko zachęca. Kiedy sprawy stają na ostrzu noża, nie ucieka, tylko idzie. Półgębkiem, półsłówkiem - ale jest całkiem inteligentny.
Karolek nie jest klasycznym bohaterem męskim - pralinką (twardziel na wierzchu, miętkie i rozciaptane w środku). To coś znacznie cenniejszego: pod miękką i przyjazną warstwą słodyczy jest całkiem twarde ziarenko. Kto wie, może i opoka.
Przyznam, że najbardziej mnie przeraża wizja, że ktoś kupuje książki, bo mu się recenzja spodobała, a potem pfffff! - no bo co to niby jest, nudne, rozwlekłe, a miało być tak pięknie :). Dlatego chyba najbardziej nie lubię pisać o książkach, które mi się podobają :))). I dlatego zawsze apeluję - najpierw sprawdźcie w bibliotece :D.
UsuńCo do Karolka, to tak go własnie widzę :). Własnie tak.
"Treść "Toni" zna już cały internet"
OdpowiedzUsuńZakrztusiłam się śniadaniem ze śmiechu. Towarzystwo Wzajemnej Adoracji to owszem, ale żeby zaraz internet?
Jak już tu jestem, to spytam, co Wy, ludzie, widzicie w tych pseudśmiesznych historyjkach o aniołku z łysymi skrzydłami (obrzydliwe), niby-Cthulhu smażącym placki (humor na poziomie klasy piątej) i jakimś tam snującym się duchu? Przeczytałam pierwszy rozdział umieszczony przez wydawcę w sieci dawno temu, wzruszyłam ramionami i poszłam. I nie, nie jestem osobą pozbawioną poczucia humoru, stare książki Chmielewskiej znam na pamięć, Pratchetta mogę cytować przez sen, a "Przewodnik autostopem przez Galaktykę" czytałam naście razy. Niech mi zatem ktoś wytłumaczy, co jest w tym "Dożywociu" takiego humorystycznego, bo na mnie to sprawiło wrażenie ogromnie wysilonego.
De gustibus non est disputandum, to, co kogo bawi jest kwestią indywidualną i wytłumaczyć komuś innemu sie nie da, a osoby anonimowe, które zaczynają rozmowę od rzucania uwag o towarzystwach wzajemnej adoracji mogą czuc sie lepsze ze swym wyrafinowanym poczuciem humoru gdzie indziej, nie ma przymusu bycia akurat tutaj ani tym bardziej zgadzania sie z moimi opiniami.
UsuńAle ty przeczytalas ten tekst? Zauwazylas w ogole ze on nie jest o Dozywociu? A raczej - calkiem sporo jest o tym jak Ton nie jest jak Dozywocie? O tym jak autorce udaje sie uciec od Klatwy Licha i stworzyc cos zupelnie odmiennego? Czy juz tak sie nieodwolalnie zakrztusilas sniadaniem, ze sobie odpuscilas?
UsuńNo coz, ze zacytuje Kundere nic trudniejszego niz wytlumaczyc komus humor. Jesli cie nie smieszy - przymusu nie ma, ale wytlumaczenia tez nie bedzie bo byc nie moze.
Mi się bardzo podoba ten blog. Żałuję tylko że dopiero dziś wszedłem pierwszy raz.
OdpowiedzUsuńUwaga! MOGĄ BYĆ LEKKIE SPOILERY...
OdpowiedzUsuńCzytałam tę recenzję dawno. W nocy skończyłam książkę i wracam do recenzji. I niestety napiszę coś, czego się absolutnie, nigdy nie spodziewałam, że kiedykolwiek napiszę o książce Marty Kisiel: trochę mnie rozczarowała.
"Ale jak to, dlaczego, Mario droga, a może ty nie tę książkę przeczytałaś?" Tę. I już wyjaśniam.
Od pierwszego rozdziału książka wciągnęła mnie. Toksyczne relacje rodzinne, potem tajemnice... Klimat wyprawy do dawnego Wrocławia trzymał mnie w szponach, a miejscami wycisnął łzę czy dwie. Scena z panią Matyldą w domu rodzinnym... wbija w fotel. Uderza obuchem. Chciałabym całą tę wyprawę zobaczyć w ekranizacji. Albo i nie, bo zepsują.
Ogólnie ceniłam książkę za ten o wiele dojrzalszy niż w Nomen Omen klimat. I tuż po wyprawie coś się zepsuło. Miałam wrażenie, że czytam kalkę z NO. Cięte riposty latające w powietrzu, żarty sypane z rękawa przez postaci, którym to zwyczajnie charakterologicznie nie pasuje (przy jednej takiej scenie miałam ochotę zamknąć książkę), generalnie wszyscy jesteśmy jedną, wielką, szczęśliwą rodziną. Książka sama twierdzi, że nawarstwiona przez lata trauma nie zniknie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, ale właśnie mniej więcej coś takiego widzimy. Żarciki przy obiadku. Cięte riposty latające w powietrzu w ilości większej niż komary w lipcową noc. Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie lubi książek Kisiel, bo wszystkie postaci w nich mówią jak w sitcomach. Wtedy się nie zgodziłam, teraz zaczynam dostrzegać, co miał na myśli.
Drugie źródło facepalmów w trakcie czytania to Zbrodzień na miarę takiego ze Scooby Doo. To znaczy: jest dwóch podejrzanych, jeden odpada, bo tylko WYGLĄDA na zbrodzienia, ale nim nie jest, więc to musi być ten drugi. Co zaczyna być oczywiste już przy scenie z upuszczoną wizytówką czy ulotką antykwariatu. I potem to aż wali czytelnika po oczach, a bohaterów już nie i dalej radośnie omawiają swoje sprawy w miejscu publicznym.
Karolka mi żal. Tak zwyczajnie. To dobry facet, taki, na jakiego Dżusi prawdopodobnie nie zasługuje. Czasem Justyna wyraża się o nim pogardliwie w jego obecności i to nie jest ok. Nie docenia go. I totalnie widzę jak w przyszłości taka Dżusi idzie w tango z jakimś bad boyem, a potem żałuje tego, co straciła. Normalnego faceta i normalnego życia, którym tak pogardzała.
Pod koniec jednak klimat wraca i znów robi się ciężko i poważnie. I bardzo dobrze. To jest największa zaleta tej książki. Cała końcówka jest jakby nieporozumieniem, za które zapłaci drogo wiele osób. I za to pełen szacun dla Marty Kisiel, że nie stworzyła hollywoodzkiego happy endu z odjazdem w stronę tęczy.
M. R.
O matko i córko, "różdżki"! Nie wiem, co mnie zamroczyło...
UsuńM.R.