Wychowałam się na cmentarzu.
Cmentarz leżał naprzeciwko małego bloku, w którym mieszkałam jako dziecko. W odległości nie większej niż dziesięć metrów w linii prostej jak strzelił znajdowała się malutka, ozdobnie kuta, choć mocno już przerdzewiała furteczka, nieznana tym, którzy odwiedzali groby swoich bliskich, stale za to użytkowana przeze mnie, moją Siostrę i liczne koleżanki i kolegów, którzy biegali na cmentarz pospacerować, a także, i owszem, pobawić się w chowanego, pogonić po alejkach, ale nade wszystko - nazbierać kasztanów.
W czasie owocowania kasztanowców pięcioletnia ja chodziłam na cmentarz z Tatą, który robił za Zrzucacza Kasztanowego. Tata potrząsał gałęziami drzew albo rzucał w nie kawałkami odłamanych konarów czy innym kamuszkiem, kasztany spadały, stukając o płyty nagrobne i wcale - w co do dziś niezłomnie wierzę - nie zakłócając wiecznego snu zmarłym, a ja buszowałam między nagrobkami i napychałam sobie kieszenie skarbami w lśniących, gładkich skórkach i kolczastych płaszczykach.
Jedynie ja i mój Tata chodziliśmy między tymi grobami. Nikt inny ich nie odwiedzał, nie kładł kwiatów, nie zapalał świeczek.
I wcale nie musiałam umieć czytać by wiedzieć, że te groby różnią się od pozostałych.
"Johann" - czytał mój Tata na głos napisy, rzeźbione dziwnymi literami z łukami i kątami w miejscach, gdzie żadnych kątów być nie powinno. "Henriette, geboren 11 April 1904". "Katharine, unsere liebe Mutter". "Wenn alles vergeht, die Liebe besteht." Nie dziwiłam się tym literom, tym imionom, temu językowi. Dzieci nigdy się nie dziwią zastanemu światu.
O tym, że moja Babcia była dwujęzyczna prawie od urodzenia Królowa wiedziałam chyba też prawie od urodzenia. Od czasu do czasu odwiedzały Babcię Koleżanki, starsze, dystyngowane panie, odziane z dyskretną elegancją. Dziwnie mówiły. "Jak nazywasz się ty? Oh, Anne-Marie, sehr, sehr schön!". Babcia rozmawiała z nimi w obcym, twardo brzmiącym języku, w tym samym, w którym rozmawiała ze swoimi jak najbardziej mówiącymi po polsku Przyjaciółkami, gdy nie chciały, żebym rozumiała.
W tym samym, w którym - o czym dowiedziałam się przypadkiem, gdy byłam już dorosła - moja własna Matka mówiła do czwartego roku życia, chociaż teraz nie pamięta z tego już ani jednego słowa.
W ojczystym języku mojego Dziadka i jego Rodziców, choć Matki niekoniecznie, ponieważ była ona Rosjanką. A może nie była, może była po prostu obywatelką rosyjską, zamieszkałą na terenie zaboru rosyjskiego, którego granica była przecież za miedzą. Nie wiem i nigdy się już nie dowiem, bo nie ma już nikogo, kogo by można o to spytać.
Mój Dziadek, liczni Przyjaciele i Znajomi mojej Babci pewnego dnia po prostu zniknęli. Zostały po nich mieszkania, meble, ubrania, książki, czasem zdjęcia. Nigdy się o nich nie mówiło. Zupełnie jakby te mieszkania, meble, książki ubrania i zdjęcia wzięły się znikąd, były zawsze, zawieszone w czasie i przestrzeni, czekając, aż ktoś je sobie weźmie.
Niektórzy, nieliczni z Przyjaciół i Znajomych zostali. O tym, dlaczego zostali i jaką zapłacili cenę za swoją decyzję także nigdy się nie mówiło.
Rosłam, uczyłam się i dojrzewałam, pisałam pracę magisterską o wydawcach polskich książek pod zaborem pruskim, dużo czytałam i starałam się mieć otwarty umysł, i ani się obejrzałam, jak przestałam mieć problem z narodowością takiego, na przykład, Kopernika, który na pomniku napisane ma: "Nicolaus Copernicus Thorunensis". Thorunensis. Toruńczyk. Jak mój Dziadek i jego Rodzice, jak moja Babcia i Mama, i Tata, jak ja sama i moje Dzieci.
I dlatego podjęłam decyzję, że uczynię rzecz bezsensowną, czyli zrecenzuję książkę już zrecenzowaną, przeczytaną i przeanalizowaną na wszystkie, zdałoby się, strony przez cały internet i okolice, a mianowicie
Obraz Breslau odzieranego z tożsamości, ociosywanego według jedynej właściwej wizji. Ten obraz, który - zdarzało się - bywał określany jako niepotrzebny w tej powieści, podczas gdy mnie wydaje sie najważniejszy.
Może dlatego, że jestem z Torunia i rozumiem.
A może dlatego, że bardzo lubię, jeśli książki dostarczają poza czystą rozrywką także materiału do myślenia (co prawda natychmiast umniejszę swoją pozycję jako Czytelnika Świadomego i Myślącego pisząc, że do myślenia to mi prawie wszystko daje, tylko wyciągane wnioski bywają nie z gatunku pożądanych przez niektórych autorów, patrz: połowa Wyzwania Czytelniczego z czerwca ;)).
Wszelkie - drobne - niedociągnięcia oraz - gigantyczne - rzeczy godne potępienia (jak to: wydawanie nowych książek raz na cztery lata oraz fakt, że "Dożywocia" nie sposób zdobyć i teraz nie wiem, nad jakim to zasmarkanym aniołkiem chichocze na swoich blogach rozkochany fandom) jestem w stanie wybaczyć Autorce przez wzgląd na wplecenie do rozrywkowej książki materiału do myślenia i wzruszeń.
Ale z następną pozycją mam jednak nadzieję zapoznać się wcześniej niż w roku 2018 :).
Cmentarz leżał naprzeciwko małego bloku, w którym mieszkałam jako dziecko. W odległości nie większej niż dziesięć metrów w linii prostej jak strzelił znajdowała się malutka, ozdobnie kuta, choć mocno już przerdzewiała furteczka, nieznana tym, którzy odwiedzali groby swoich bliskich, stale za to użytkowana przeze mnie, moją Siostrę i liczne koleżanki i kolegów, którzy biegali na cmentarz pospacerować, a także, i owszem, pobawić się w chowanego, pogonić po alejkach, ale nade wszystko - nazbierać kasztanów.
W czasie owocowania kasztanowców pięcioletnia ja chodziłam na cmentarz z Tatą, który robił za Zrzucacza Kasztanowego. Tata potrząsał gałęziami drzew albo rzucał w nie kawałkami odłamanych konarów czy innym kamuszkiem, kasztany spadały, stukając o płyty nagrobne i wcale - w co do dziś niezłomnie wierzę - nie zakłócając wiecznego snu zmarłym, a ja buszowałam między nagrobkami i napychałam sobie kieszenie skarbami w lśniących, gładkich skórkach i kolczastych płaszczykach.
Jedynie ja i mój Tata chodziliśmy między tymi grobami. Nikt inny ich nie odwiedzał, nie kładł kwiatów, nie zapalał świeczek.
I wcale nie musiałam umieć czytać by wiedzieć, że te groby różnią się od pozostałych.
"Johann" - czytał mój Tata na głos napisy, rzeźbione dziwnymi literami z łukami i kątami w miejscach, gdzie żadnych kątów być nie powinno. "Henriette, geboren 11 April 1904". "Katharine, unsere liebe Mutter". "Wenn alles vergeht, die Liebe besteht." Nie dziwiłam się tym literom, tym imionom, temu językowi. Dzieci nigdy się nie dziwią zastanemu światu.
O tym, że moja Babcia była dwujęzyczna prawie od urodzenia Królowa wiedziałam chyba też prawie od urodzenia. Od czasu do czasu odwiedzały Babcię Koleżanki, starsze, dystyngowane panie, odziane z dyskretną elegancją. Dziwnie mówiły. "Jak nazywasz się ty? Oh, Anne-Marie, sehr, sehr schön!". Babcia rozmawiała z nimi w obcym, twardo brzmiącym języku, w tym samym, w którym rozmawiała ze swoimi jak najbardziej mówiącymi po polsku Przyjaciółkami, gdy nie chciały, żebym rozumiała.
W tym samym, w którym - o czym dowiedziałam się przypadkiem, gdy byłam już dorosła - moja własna Matka mówiła do czwartego roku życia, chociaż teraz nie pamięta z tego już ani jednego słowa.
W ojczystym języku mojego Dziadka i jego Rodziców, choć Matki niekoniecznie, ponieważ była ona Rosjanką. A może nie była, może była po prostu obywatelką rosyjską, zamieszkałą na terenie zaboru rosyjskiego, którego granica była przecież za miedzą. Nie wiem i nigdy się już nie dowiem, bo nie ma już nikogo, kogo by można o to spytać.
Mój Dziadek, liczni Przyjaciele i Znajomi mojej Babci pewnego dnia po prostu zniknęli. Zostały po nich mieszkania, meble, ubrania, książki, czasem zdjęcia. Nigdy się o nich nie mówiło. Zupełnie jakby te mieszkania, meble, książki ubrania i zdjęcia wzięły się znikąd, były zawsze, zawieszone w czasie i przestrzeni, czekając, aż ktoś je sobie weźmie.
Niektórzy, nieliczni z Przyjaciół i Znajomych zostali. O tym, dlaczego zostali i jaką zapłacili cenę za swoją decyzję także nigdy się nie mówiło.
Rosłam, uczyłam się i dojrzewałam, pisałam pracę magisterską o wydawcach polskich książek pod zaborem pruskim, dużo czytałam i starałam się mieć otwarty umysł, i ani się obejrzałam, jak przestałam mieć problem z narodowością takiego, na przykład, Kopernika, który na pomniku napisane ma: "Nicolaus Copernicus Thorunensis". Thorunensis. Toruńczyk. Jak mój Dziadek i jego Rodzice, jak moja Babcia i Mama, i Tata, jak ja sama i moje Dzieci.
I dlatego podjęłam decyzję, że uczynię rzecz bezsensowną, czyli zrecenzuję książkę już zrecenzowaną, przeczytaną i przeanalizowaną na wszystkie, zdałoby się, strony przez cały internet i okolice, a mianowicie
"Nomen Omen' Marty Kisiel
w chwili, gdy przeczytałam:
"- Jestem z Gdańska, pani Jadwigo - rzekł takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Ach! Więc rozumiesz...
- Rozumiem",
ponieważ jestem z Torunia, i też rozumiem.
Spotkanie z "Nomen Omen' okazało się, tak na marginesie, dla mnie przeżyciem silnie surrealistycznym.
O książce czytałam (mam wrażenie, że wszędzie, na blogu, na wallu, na stronie) u Zacofanego w Lekturze - który ją reklamował (gdzie reklamował, jakie reklamował! lobbował na jej rzecz!) tak umiejętnie, że powinien przejść na zawodowstwo - oraz u Bazyla tak często, że problemu wybrania lektury na wakacje nie miałam żadnego, chyba pierwszy raz w życiu. Nabyłam powieść w drodze na Mazury, po dojechaniu, odbyciu koniecznych a niezbędnych czynności w rodzaju powitania Potomków Starszych, rozpakowania się, spożyciu jakiegoś posiłku zapadłam na leżaczku z książką w ręce i jakimś orzeźwiającym napojem pod ręką, zaś niedługą chwilę później ciszę mazurskich kniei i łąk rozdarł mój entuzjastyczny wrzask:
- Kiciputek!!!,
który to wrzask sprawił, że cała rodzina wzdrygnęła się nerwowo i spojrzała na mnie w solidarnym poczuciu troski o me zdrowie psychiczne, a którym po prostu oznajmiałam światu, że do tej pory jakoś udało mi się przeoczyć nazwisko ilustratorki dzieła, ale właśnie nadrobiłam niedopatrzenie.
Reasumując:
Spotkanie z "Nomen Omen' okazało się, tak na marginesie, dla mnie przeżyciem silnie surrealistycznym.
O książce czytałam (mam wrażenie, że wszędzie, na blogu, na wallu, na stronie) u Zacofanego w Lekturze - który ją reklamował (gdzie reklamował, jakie reklamował! lobbował na jej rzecz!) tak umiejętnie, że powinien przejść na zawodowstwo - oraz u Bazyla tak często, że problemu wybrania lektury na wakacje nie miałam żadnego, chyba pierwszy raz w życiu. Nabyłam powieść w drodze na Mazury, po dojechaniu, odbyciu koniecznych a niezbędnych czynności w rodzaju powitania Potomków Starszych, rozpakowania się, spożyciu jakiegoś posiłku zapadłam na leżaczku z książką w ręce i jakimś orzeźwiającym napojem pod ręką, zaś niedługą chwilę później ciszę mazurskich kniei i łąk rozdarł mój entuzjastyczny wrzask:
- Kiciputek!!!,
który to wrzask sprawił, że cała rodzina wzdrygnęła się nerwowo i spojrzała na mnie w solidarnym poczuciu troski o me zdrowie psychiczne, a którym po prostu oznajmiałam światu, że do tej pory jakoś udało mi się przeoczyć nazwisko ilustratorki dzieła, ale właśnie nadrobiłam niedopatrzenie.
Reasumując:
Siedziałam w mazurskiej głuszy czytając powieść, do nabycia której metodą subtelnej perswazji skłonili mnie dwaj Panowie, których blogi chętnie czytuję, i którzy robią mi tę uprzejmość, że zaglądają w rewanżu do mnie, a którą to powieść ilustrowała Artystka zapewne nie czytająca mego bloga regularnie, ale na pewno czytująca go od czasu do czasu, a nawet linkująca u siebie to i owo, i napędzająca mi w ten sposób czytelnictwo; a wszystko to razem sprawiło, że poczułam się jak członkini wielkiej, szczęśliwej, choć nieco dziwacznej (ale która, w ostatecznym rozrachunku, dziwaczna nie jest?) rodziny, i z tego miejsca chcę bardzo przeprosić obie Panie i obu Panów za spoufalanie się, ale tak właśnie było.
Co uczyniwszy mogę przejść do omawiania treści dzieła.
Salomea Klementyna Przygoda, obdarzona przez nieopanowany w swej hojności Los wybujałymi kształtami, wybujałym wzrostem i wybujałą rodziną w postaci tantrycznie zafiksowanej, otwartej na erotykę mamusi, żyjącego wciąż w dziewiętnastym wieku tatusia i młodszego braciszka zwanego Niedasiem, osobnika o kolosalnym wdzięku i głębokim wewnętrznym przekonaniu o tym, że jest genialny i doskonały, a jeśli nie to i tak jakoś to będzie, dochodzi do wniosku, że ma tego wszystkiego dość i przenosi się do Wrocławia z zamiarem rozpoczęcia życia na własny rachunek z dala od szajbniętej rodzinki. Znajduje - nie bez trudu, bo wszyscy proszeni o wskazanie drogi pod podany adres wrocławianie, od przechodniów po taksówkarzy, doznają nagle ataku amnezji i wykręcają się jak mogą, w wypadku taksówkarzy rezygnując wręcz z zarobku - stancję w starym, rozpadającym się domu. Dom skrzypi i gada, jak najbardziej dosłownie, tajemnicze glosy szemrzą w radiu, szepczą w telefonie i trzeba je uciszać gromkim: "Cicho tam!!!" zanim się zacznie rozmowę, właścicielka domu cierpi na rozdwojenie jaźni, raz objawiając się jako kostyczna i zdecydowana starsza pani, typ - generał w spódnicy, a kiedy indziej - jako pląsający po kuchni skowroneczek obleczony w powiewne peniuary i barwne turbany, a po apartamentach spaceruje życzliwie nastawiona do świata papuga o imieniu Roy Keane i namiętności do wafelków, ale wszystko to wydaje się Salomei znacznie lepsze (i niewykluczone, że bardziej normalne) niż jej rodzinny dom.
Niestety, niestety. Raczej prędzej niż później Salomea, wracając wieczorem z pracy, zastaje w swoim pokoju Niedasia, który, nieco bełkocząc w alkoholowym upojeniu, oznajmia jej, że się wprowadza, jeśli nie do jej pokoju, to na pewno do tego domu.
I zaczyna się dziać. Właścicielka posesji zaczyna już nie dwoić się, ale troić, tajemnicze głosy nie tylko szepczą w telefonie, ale także objawiają się pełnym rozpaczy wołaniem "z głębokości do Ciebie, Panie!" na ekranie komputera, Niedaś z niezrozumiałych przyczyn wydaje się być opętany pragnieniem zamordowania kilku kobiet, w tym własnej siostry, oraz w dwóch postaciach włóczy się po mieście (względnie w jednej się włóczy, a w drugiej siedzi w areszcie), w sprawę wplątuje się jeszcze jeden filolog, jedna blondyneczka z temperamentem i w glanach, oraz jeden pradziadek, tajemnica, straszna i niezwykła unosi się w powietrzu i łączy czerwoną nitką stare Breslau ze współczesnym Wrocławiem, a nieszczęsna Salomea musi pogodzić się z faktem, że wymarzonego spokoju raczej nie zazna.
Co uczyniwszy mogę przejść do omawiania treści dzieła.
Salomea Klementyna Przygoda, obdarzona przez nieopanowany w swej hojności Los wybujałymi kształtami, wybujałym wzrostem i wybujałą rodziną w postaci tantrycznie zafiksowanej, otwartej na erotykę mamusi, żyjącego wciąż w dziewiętnastym wieku tatusia i młodszego braciszka zwanego Niedasiem, osobnika o kolosalnym wdzięku i głębokim wewnętrznym przekonaniu o tym, że jest genialny i doskonały, a jeśli nie to i tak jakoś to będzie, dochodzi do wniosku, że ma tego wszystkiego dość i przenosi się do Wrocławia z zamiarem rozpoczęcia życia na własny rachunek z dala od szajbniętej rodzinki. Znajduje - nie bez trudu, bo wszyscy proszeni o wskazanie drogi pod podany adres wrocławianie, od przechodniów po taksówkarzy, doznają nagle ataku amnezji i wykręcają się jak mogą, w wypadku taksówkarzy rezygnując wręcz z zarobku - stancję w starym, rozpadającym się domu. Dom skrzypi i gada, jak najbardziej dosłownie, tajemnicze glosy szemrzą w radiu, szepczą w telefonie i trzeba je uciszać gromkim: "Cicho tam!!!" zanim się zacznie rozmowę, właścicielka domu cierpi na rozdwojenie jaźni, raz objawiając się jako kostyczna i zdecydowana starsza pani, typ - generał w spódnicy, a kiedy indziej - jako pląsający po kuchni skowroneczek obleczony w powiewne peniuary i barwne turbany, a po apartamentach spaceruje życzliwie nastawiona do świata papuga o imieniu Roy Keane i namiętności do wafelków, ale wszystko to wydaje się Salomei znacznie lepsze (i niewykluczone, że bardziej normalne) niż jej rodzinny dom.
Niestety, niestety. Raczej prędzej niż później Salomea, wracając wieczorem z pracy, zastaje w swoim pokoju Niedasia, który, nieco bełkocząc w alkoholowym upojeniu, oznajmia jej, że się wprowadza, jeśli nie do jej pokoju, to na pewno do tego domu.
I zaczyna się dziać. Właścicielka posesji zaczyna już nie dwoić się, ale troić, tajemnicze głosy nie tylko szepczą w telefonie, ale także objawiają się pełnym rozpaczy wołaniem "z głębokości do Ciebie, Panie!" na ekranie komputera, Niedaś z niezrozumiałych przyczyn wydaje się być opętany pragnieniem zamordowania kilku kobiet, w tym własnej siostry, oraz w dwóch postaciach włóczy się po mieście (względnie w jednej się włóczy, a w drugiej siedzi w areszcie), w sprawę wplątuje się jeszcze jeden filolog, jedna blondyneczka z temperamentem i w glanach, oraz jeden pradziadek, tajemnica, straszna i niezwykła unosi się w powietrzu i łączy czerwoną nitką stare Breslau ze współczesnym Wrocławiem, a nieszczęsna Salomea musi pogodzić się z faktem, że wymarzonego spokoju raczej nie zazna.
Będąc z natury osobą patologicznie obowiązkową (co podobno można leczyć, a nawet się powinno czasami, noale) zanim zaczęłam pisać własną recenzję poczytałam sobie sporo cudzych w internecie i odkryłam, że "Nomen Omen" określany jest jako "horror komediowy" czy też groteska z elementami fantasy. I wyznać muszę, że dla mnie nie jest to żaden horror i żadne fantasy, tylko powieść obyczajowa. No dobra, powieść obyczajowa z elementami fantastycznymi, w idealnych proporcjach - zdaniem mojej osoby, której poczucie rzeczywistości, jak wynika z powyższego, bywa poważnie zachwiane - aby te fantastyczne elementy nie przytłaczały.
Hermetyczności języka, na którą tu i owdzie narzekano, i elitarności aluzji literackich, które nie każdy zrozumie też nie dostrzegłam, może dlatego, że na ten przykład Psalm 130 z jego pełnym rozpaczy "De profundis clamavi ad te, Domine!" przemawia do mnie od zawsze i w związku z tym rozpoznałam cytat od pierwszego kopa, zaś nad nic do mnie nie mówiącymi wtrętami z World of Warcraft prześlizgiwałam się obojętnie z właściwym sobie wdziękiem, a przecież książkę zrozumiałam. Jak do kogoś przemawia World of Warcraft może się z wdziękiem prześlizgiwać nad Psalmem 130 (zwłaszcza, że autorka służy tłumaczeniem), jestem pewna, że tak też można.
Zgadzając się z dużą ilością recenzentów, że siłą tej powieści jest język, poczucie humoru z orzeźwiającą nutą inteligentnej złośliwości i barwna galeria pysznie opisanych bohaterów nie widzę żadnego podobieństwa z Joanną Chmielewską, a już zupełnie żadnego - z Małgorzatą Musierowicz, chyba, że komuś do znajdowania podobieństw wystarczy kolor włosów bohaterki oraz akcja powieści mocno osadzona w konkretnym mieście, no ale w takim wypadku śmiało można także dopatrywać się podobieństwa Salomei Przygody do Ani z Zielonego Wzgórza.
Nie ujmując niczego Joannie Chmielewskiej, której książki kocham i nad którymi prześmiałam wiele przyjemnych godzin, powieści jej są to po prostu pozycje stricte humorystyczne, których głównym, a wręcz jedynym celem jest zapewnienie czytelnikowi porcji nieskrępowanej niczym rozrywki. Podczas gdy "Nomen Omen" nie jest - choć może nie wynika to z powyższego, nieudolnego streszczenia - książką o niczym, służącą rozśmieszaniu czytelnika, li i jedynie. To powieść o chęci wpływania na przeszłość i przyszłość, o braniu cudzego losu w swoje ręce, o podejmowaniu decyzji, których podejmować człowiekowi nie wolno. Opowieść o pokusie brania na siebie roli Nemezis, o tym, jakie to niesie niebezpieczeństwo, i o tym, jak daleko sięgają konsekwencje naszych wyborów.
I epitafium dla umarłego miasta.
Zdumiewa mnie do głębi, jak niewiele osób zwróciło na to uwagę. Jak często w opisach "Nomen Omen" pojawiają się określenia "zabawnie, śmiesznie, antydepresyjnie, rozrywkowo", a jak (stosunkowo) rzadko - "refleksyjnie" czy "posępnie". W jak wielu recenzjach temat dawnego Breslau pominięto całkowicie. Jak wiele mówiących o tej książce osób przemyka się nad tym tematem, aby pochylić się (lub skrytykować) rysunek postaci, bogactwo charakterów, język, dla niektórych barwny i przezabawny, dla innych - rodem z gimnazjum.
A ja tymczasem wiem, że może, kiedyś, za jakiś czas zagubię w masie przeczytanych książek i nowo poznanych bohaterów Salkę Przygodę i jej rodziców. Że wylecą mi z pamięci teksty, nad którymi głośno się śmiałam, budząc Pana Małżonka w środku nocy. Może nawet - choć wydaje się to zgoła nieprawdopodobne - że w zatrze się w mojej pamięci postać Niedasia oraz jego barwna jak łuk tęczy na niebie osobowość.
Ale wiem, że obraz umierającego pod bombami Breslau się nie zatrze.
Obraz Breslau odzieranego z tożsamości, ociosywanego według jedynej właściwej wizji. Ten obraz, który - zdarzało się - bywał określany jako niepotrzebny w tej powieści, podczas gdy mnie wydaje sie najważniejszy.
Może dlatego, że jestem z Torunia i rozumiem.
A może dlatego, że bardzo lubię, jeśli książki dostarczają poza czystą rozrywką także materiału do myślenia (co prawda natychmiast umniejszę swoją pozycję jako Czytelnika Świadomego i Myślącego pisząc, że do myślenia to mi prawie wszystko daje, tylko wyciągane wnioski bywają nie z gatunku pożądanych przez niektórych autorów, patrz: połowa Wyzwania Czytelniczego z czerwca ;)).
Wszelkie - drobne - niedociągnięcia oraz - gigantyczne - rzeczy godne potępienia (jak to: wydawanie nowych książek raz na cztery lata oraz fakt, że "Dożywocia" nie sposób zdobyć i teraz nie wiem, nad jakim to zasmarkanym aniołkiem chichocze na swoich blogach rozkochany fandom) jestem w stanie wybaczyć Autorce przez wzgląd na wplecenie do rozrywkowej książki materiału do myślenia i wzruszeń.
Ale z następną pozycją mam jednak nadzieję zapoznać się wcześniej niż w roku 2018 :).
Być spoufalonym z Królową Matką to cała przyjemność po mojej stronie :P
OdpowiedzUsuń"Obraz Breslau odzieranego z tożsamości, ociosywanego według jedynej właściwej wizji. Ten obraz, który - zdarzało się - bywał określany jako niepotrzebny w tej powieści, podczas gdy Królowej Matce wydaje sie najważniejszy" - mam tak samo, więc czuję się zwolniony z pisania dodatkowej recenzji. No chyba że kiedyś, po trzecim przeczytaniu książki.
No to czuję sie w prawie kiedyś się jeszcze pospoufalać, ajkby co. tak zastrzegam, asekuracyjnie, bo to wiemy, co nam zycie przyniesie ;).
UsuńNa recenzję jednak liczę kiedys w przyszlości, jak się powiedziało "A" lobbując, to nalezy powiedzieć potem resztę liter alfabetu :D!
Bez krępacji ze spoufalaniem.
UsuńCo do recenzji, to powinienem powiedzieć, że dość mam zasług z propagowaniem i już nie muszę pisać, ale tak naprawdę to wyjęłaś mi argumenty. Ewentualnie mogę odczekać z pół roku, aż wszyscy zapomną, co napisałaś :)
To może zatrzeć wrażenie za pomoca napisania, bo ja wiem, recenzji jakiegoś gniota? Wtedy wszyscy się skupią na gniocie, a ja bede mogla poczytać o twoich wrażeniach z "Nomen Omen" :).
UsuńAle jak trzeba będzie poczekami i rok!
Moje wrażenia są tak zbliżone do Twoich (minus cmentarz i doświadczenia rodzinne), że doprawdy nie ma na co czekać :) Chyba że gdzieś utknę parę zdań przy okazji hurtowego omówienia lektur.
UsuńO, a tu: https://www.facebook.com/events/630551037021917/?fref=ts można się ponoć wpisać w kolejkę do czytania Dożywocia, chociaż mam wrażenie, że egzemplarz wcięło :P
OdpowiedzUsuńIdę obczajać!
UsuńBosz! Jak dobrze że Królowa Matka nie wlazła na stałe w branżę książkową bo by wzięła i pozamiatała :)
OdpowiedzUsuńA co do "Dożywocia", to zawsze możemy się jakoś dogadać, gdyby Królowej Matce zależało, wystarczy tylko zaglądnąć do Tramwaju ;)
Byś z dobrego serca pożyczył, a nie każesz się Królowej tramwajem tłuc :P
UsuńTo miała być taka ynteligentna sugestia,że jeśli Królowa chce, to jej pożyczę, nie śmiałbym się narzucać zbyt nachalnie :)
UsuńAaa, to pardąsik :P
UsuńOisaj @ Bóg zaplać za dobre słowo, ale niczego bym nie zamiatała, gdyż albowiem cierpię na nieuleczalny slowotok (zwlaszcza, jak się "oswoję", a na wlasnym blogu jestem raczej oswojona, więc nie ma zmiłuj), i kto by to wytrzymał :).
UsuńDla "Dożywocia" moge sie tłuc i tramwajem, zwłaszcza, ze lubię (tramwaje, na ten przykład, w korkach nie stoją, istotna zaleta!), idę się na priva odmeldowywać :)))).
W korkach może nie, ale stoją, bo popsute. We Wrocławiu właśnie.
Usuń(Królowo Matko, uwielbiam czytać Twoje recenzje - powiedziała Tores bardzo mało oryginalnie, ale z głębi serca.)
OdpowiedzUsuńA ebook nie może być? Bo "Dożywocie" mają np. w Legimi (akurat mam tam abonament, więc).
Dzięki, dzięki! ... ale ja nie umiem czytać e-booków. Próbowałam. Nie umiem. Robilam wyjątki tylko dla Grey'a i jego 50 twarzy raz dla pani Michalak, ale nawet je musiałam dorwac w papierze, bo się skupić nie mogłam. Uzywalam w sumie tylko dla wyszukiwanie cytatów :))). "Mistrza" pani Michalak na przykład mam tylko w e-booku i dlatego (między innymi) nie ma na blogu recenzji - nie byłam w stanie zmóc, utknęłam w połowie i ani kroku dalej.
UsuńChociaz może to ostatnie to nie tylko dlatego ;).
No i Królowa Matka spowodowała, że sama pomolestowałam Oisaja, żeby mi pożyczył Nomen Omen:) To się nazywa podżeganie:)
OdpowiedzUsuńSkąd, to sie nazywa zachęta, subtelna zachęta :D!
UsuńKrólowo, ty jakoś tak piszesz, że nie umiem komentować, choć często czytam po kilka razy i wracam tu wielokrotnie... uwielbiam twoje recenzje i w ogóle wszystko, co piszesz!
OdpowiedzUsuńja czytałam już jakiś czas temu Dożywocie, które mi się spodobało jako lekka lektura, ale zwróciłam uwagę na oryginalność i taki - no nie wiem jak to nazwać - pozytywizm (od pozytywności, nie od nazwy epoki ;)). a Nomen Omen przeczytałam, bo u Królowej w komentarzach był polecany. i muszę powiedzieć, że właściwie nie mam nic do dodania po recenzji Królowej, bo wszystko zostało już przepięknie powiedziane :)
Bardzo mi miło :).
UsuńCiekawe, bo Marta Kisiel jest wielbicielka Romantyzmu, a ja też dostrzegam Pozytywizm :). Nawet jako epokę, ale jako pozytywność też :D. Ale może to dlatego, ze ja jestem pozytywistką, więc jestem wyczulona na objawy pozytywizmu u innych :))).
No i zeżarło jednak wczorajszy komentarz. Niedobry blogger, niedobry. Ponownie zatem dziękuję Królowej Matce za zlinkowanie co dało mi co najmniej +10 do sławy i chwały. I podobnie jak ZwL twierdzę, że cała przyjemność po mojej stronie. A obraz historii Wrocławia z "Nomen omen" rzeczywiście zostaje w głowie i zachęca do dalszych poszukiwań, na niwie już cokolwiek mniej rozrywkowej :)
OdpowiedzUsuńFaktycznie zeżarło, nawet spam przejrzalam, bo blogger się czasem myli i wrzuca, gdzie nie trzeba, ale nie ma. Zły, zły blogger, popraw się natychmiast!
UsuńE, jakie tam +10, to chyba raczej mi, bo ja jestem, wiesz, mamusia dzieciom z blogiem smieciowym, i jak się u mnie zatrzymują Poważni Blogerzy Książkowi to mi sie tak milo na ego robi, ze ojejciu :).
Blog śmieciowy, dobre sobie :P Królowa nie będzie taka skromna i nam tu oczu nie mydli.
UsuńWiesz, śmieciowy w stylu - tu o dzieciach, tu o kupkach, tu przepis kulinarny, a tu o reklamach. A ówdzie - jakaś recenzja książki. Filmy tez kiedyś będą pewnie.
UsuńMydło i powidło normalnie, aż nie wiadomo, w jakiej kategorii Bloga Roku wygrywać ;D!
Urozmaicony po prostu :P
UsuńMultitematyczny, żeby określić jakimś ładnym nowosłowem :P A ja jakbym umiał gotować, to i przepis bym utknął. Bo o dzieciach kącik to już mam :)
UsuńMultitematyczny. O. Mądrego to milo posłuchać :). Tak będę teraz mówić i od razu będę czuć się światowo, nie jak jaka gęś z prowincyi, :D!
UsuńJa też na Mazurach "Nomen Omen" przeczytałam! zresztą kupiłam zachęcona komentarzem u Królowej (coś o tym, że nie należy czytać w nocy ;)). Całkiem niechcący zrobiłam sobie "maraton Ziem Odzyskanych" bo do kompletu miałam "Ciemno, prawie noc" J. Bator (no dobra nie maraton tylko dwubój).
OdpowiedzUsuńChoć miałam jakąś (przyznaję niewielką) świadomość historii Wrocławia czy Wałbrzycha to efekt "dziewczynki w czerwonym płaszczyku" zadziałał.
Ciociasamozło
To jeszcze "Miedzianka. Historia znikania" sobie dodaj Ciociusamozło i będziesz miała tryptyk. Polecam :)
UsuńCzytanie tego na Mazurach, w miejscu szczególnie doświadczonym wichami historii dodaje sprawie metafizycznego wydźwięku w dodatku :)!
UsuńW ramach mojej osobistej akcji "cudze chwalicie, swego nie znacie" miałam zamiar jechać w tym roku do Poznania. Królowa Matka te plany zniweczyła, jakie tam zniweczyła - zrównała z glebą. Mam już zarezerwowany pobyt we Wrocławiu :)
OdpowiedzUsuńAle tak, to słuszna uwaga, że (prawie) nikt nie skupił się w recenzjach na wątku wojennego Wrocławia. I nie tylko w recenzjach - kajam się, ale podczas czytania też nie ten wątek był dla mnie najważniejszy. Choć interesujący, owszem, bardzo-bardzo. I chętnie przeczytałabym jeszcze raz książkę, tym razem patrząc na nią przez pryzmat tej recenzji, ale "Nomen omen" wybyło sobie do kuzynki, a że kuzynka czyta metodą "jedna strona dziennie", to sobie jeszcze poczekam na zwrot :(
Alva
Może, żeby ten wątek zauważyć aż tak trzeba miec niemieckiego dziadka, który nie zostal dziadkiem, bo przybyl tu jako hardy najeźdźca, tylko był kolega z sąsiedztwa, swoim chłopakiem, który pewnego dnia zniknął bez śladu i bał się nawiązac kontakt później?
UsuńJa jestem szczególnie wyczulona na podobne wątki, nawet oglądając "Samych swoich" zastanawiam się, dlaczego ten pociąg wiozący bohaterów musiał wyjechać z Krużewnik, i do czyich pustych domów wchodzą sobie jak do wlasnych, i smutno mi na widok tego mówiącego po niemiecku księdza, któremu pozwolono (?) zostać, i że bohaterowie martwią się, ze przez niemiecką spowiedź do nieba nie pójdą.
Pozdrów Wrocław ode mnie, jest od lat (!) na mojej liscie "must see", ale ktoś, złośliwie ani chybi, umieścił go za daleko od Torunia, zeby sie tam wybrać z banda szalejacych szympansow (czyt. Kochanymi Potomkami).
Mieszkam pod Elblągiem, moi dziadkowie przybyli tu z Kresów Wschodnich - pradziadek prawdopodobnie został zamordowany przez UPA. To znaczy prawdopodobnie przez UPA. A nazwisko mam niemieckie - więc mogę się doszukiwać przodków wśród Niemców nadwołżańskich :) Ale faktycznie, w książkach, dotykających bodaj przelotnie problemu drugiej wojny, mniej zwracam uwagę na "kwestię niemiecką", a bardziej skupiam się na "kwestii wschodniej".
UsuńAlva
No proszę, co za skuteczna reklama - ja też się (metaforycznie) rzuciłam na Panią Kisiel po komentarzach u Ciebie. Tyle że mnie e-booki nie przeszkadzają, a w komunikacji miejskiej to nawet wygodniej - da się jedną reką obsługiwać. Tak więc maraton złożony z Dożywocia i Nomen omenu umilił mi kilka porannych podróży, a stałym pasażerom z tej trasy pozwolił bardzo dokładnie mnie zapamiętać - to ta, co obłąkańczo chichocze o 7 rano w autobusie;-)))
OdpowiedzUsuńI tak jak język Doźywocia mnie bawił i świeżością swą zachwycał, tak w Nomen omenie ewoluował wg mnie ponad miarę w niebezpiecznym kierunku przerostu formy nad treścią - tak Breslał zapomniany mną wstrząsnął i długo trzymał w dziwnym stanie. I nawet mam wrażenie, że stylistyczne eksperymenty, hulające radośnie przy innych wątkach, autorka wyciszała i przygładzała, gdy przychodziło jej pisać o samym Wrocławiu. I to chyba także sprawiało, że książka nie rozpada się na mini powieść i zbiorek miniatur, jak Dożywocie, tylko stanowi spójną całość, rozpiętą na historycznym szkielecie. I, znów wg mnie, to on jest najmocniejszą stroną tej książki. Aż dziw, że tak mało o tym piszą te Internety;-)
Btw, Droga Królowo - bardzo dziękuję za inspirujące uwagi na marginesie, które prowadzą do takich odkryć:-)
To nie ja, to komentujacy Czytelnicy, zdaje się :).
UsuńCo do Marty Kisiel, nie moge czynic porównań z "Dozywociem", ale jesli chodzi o "Nomen Omen" to mam identyczne wrażenia co Ty, tylko nie umialam ich ujac z tak zwięzłą elegancją :).
Ponieważ czytuję również e-booki , zachęcona Waszymi opiniami już mam na czytniku. Na razie tylko zerknęłam i już mi się podoba." Ciemno , prawie noc" mam już za sobą. A te ziemie są mi z różnych powodów bliskie, więc oczywiście sięgnę i po "Miedziankę ",. o której dotad -wstyd ??? - nie słyszałam
OdpowiedzUsuńOto przewaga e-booków! Zazdroszczę tym, co potrafią, naprawdę :)...
UsuńJa się tez strasznie opierałam, ale przeważył pragmatyzm - jak mi mąż postawił ultimatum - albo narty, albo podręczna biblioteka:)) .Teraz mamy dwa czytniki :). Poza wygodą urlopową jest jeszcze jeden argument- czytamy bardzo dużo, kupuję masę książek, nie mamy gdzie już tego trzymać ,półki zaczynają wchodzić nam na głowę. Nietrafione - oddaję do biblioteki. E-booki są z reguły jednak tańsze i są dla mnie wstępną weryfikacją do wersji papierowej -tych, które MUSZĘ mieć na stałe
UsuńO Królowo Matko, dobrze, że Cię Tramwaj podlinkował, bo przeoczyłam ten tekst. Faktycznie, recenzja taka, że gdybym już po lekturze nie była, to właśnie w tej chwili bym ją zaczynała. :D
OdpowiedzUsuńDziękuję.
UsuńTramwajowi też, bo wiele mu zawdzięczam :).
Czuję się bardzo zachęcona do przeczytania i mam nadzieję , że uda mi się zdobyć.
OdpowiedzUsuńJa to nie bardzo wiem kim jestem genetycznie i geograficznie. Przodki wcześniejsze na wschodzie, ale niekoniecznie na pewno wiadomej narodowości. Ja sama urodzona w Świebodzicach, wychowana we Wrocławiu , mieszkająca w Przemyślu po drodze zaliczyłam 13 lat w Żarach. Z racji znajomości z mieszkanką Wrocławia narodowości przedwojennej w pełni świadoma, że między piastowskim a obecnym Wrocławiem jeszcze "coś" było. Babcia w latach 50-tych zamieszkała w Świebodzicach w mieszkaniu pełnym rzeczy po poprzednich właścicielach, tak sobie myślę , że może stąd moje zamiłowanie do rupieci wszelakich, bo to mieszkanie , a szczególnie kuchnia było jak Jaskinia 40 Rozbójników. Ostał mi się z tamtych czasów jedynie żółty młynek do kawy i wspomnienia. A w Toruniu niedaleko Nowego Rynku jest taki bardzo stary kościół, który uwielbiam niestety nie pamiętam czyj on :-(, chyba św. Jakuba. Czułam się tam tak jakby wszyscy Ci, którzy tam przychodzili zostawili swój ślad. Nie jestem pewna czy nie jest opisany w "dziele"Tomasza Szlendaka pt. "Leven"- czyli opowieści o toruńskim kupcu, krwawych zbrodniach, śpiewających żabach i czupurnej piekareczce.
Pozdrowienia ze stryszku.
Świętego Jakuba :). Najstarszy w Toruniu.
UsuńJa mam dokladnie to samo wrażenie w kościele Najświętszej Marii Panny. Nie zdarza mi się przejśc obok i nie spojrzeć na cegły w podmurówce i nie pomyślec o rekach, które je kładly w dawnych, dawnych czasach.
A że nie wiemy kim genetycznie jesteśmy to chyba jest powszechne w naszym kraju :). Ja tez nie wiem, bo to opisane wyżej to są geny ze strony mamy, a tych od taty też mam trochę :). A w rodzinie jeszcze, na przykład, Tatarów. A moje dzieci Wegrów i Szkotów :). Takie mieszanki.
Mieszanki sa najlepsze :)))).
W tej książce jest kilka zdań tak ważnych, tak istotnych. a kilka skomplikowanych sytuacji tak prosto celnie podsumowanych, że chciałoby się by każdy młody człowiek ją przeczytał. Jestem na świeżo.:-)
OdpowiedzUsuńCzytałam w nocy, czytałam w dzień - w różnych poczekalniach, a także w drodze- na czerwonym. Stanowczo umiliła mi ostatnie kilka dni, bo to niestety takie podczytywanie po kawałeczku. Dzięki KM czytałam wyczulona na wyławianie materiału do przemyśleń.
Ktoś może wie czy ten młodzieżowy żargon to z życia był wzięty? Seryjnie?
pozdrawiam
czytelniczka l.41
Moja droga (że pozwolę sobie się spoufalić), w "Dozywociu" jest taki fragment:
Usuń"Lubię posiedzieć u kosmetyczki jak każda prawdziwa kobieta, poznawać nowe znajomości, chodzić z ziomami do kina i fajowskich klubów. Jestem totalnie odjechana na punkcie wizażingu. Nie szukam przygod, bo jestem wartościowa i znam swoje znaczenie. Szukam mężczyzny, który docenia prawdziwe kobiety, jakimi ja siebie reprezentuję".
Jest to, jak łatwo zgadnąć, ogłoszenie matrymonialne, pominę opis własnej osoby i jej zachowania podczas lektury, napomknę tylko, że nie przystawało ono siwym włosom i etatowi matki dzieciom, wspomnę jednak, że konam z ciekawości, czy autorka sama je wymysliła czy też czerpała inspirację z jakiegoś oryginalnego tekstu, i nie wiem, co by mnie bardziej zachwycilo :))).
Więc nie wiem, czy jakaś mlodzież mówi "seryjnie", znana mi nie mówi, ale to może nie być reprezentacyjna proba :))).
A "Nomen omen" jest świetny i zamierzam go wkrotce znów przeczytać. Z pelna świadomością, kto, gdzie, co i dlaczego, specjalnie dla pochylania sie nad detalami.
Niniejszym oświadczam, że fragment o wizażingu miał swoje wstrząsające źródło, którego urokowi nie zdołałabym się za nic oprzeć, więc nawet nie próbowałam. Jak zresztą wiele innych powiedzonek, albowiem imię moje gąbka, bo niczym gąbka chłonę WSZYSTKO, co widzę i słyszę, bo tęsknię po... yyyy, wróć. Znaczy, lepiej się przy mnie nie odzywać ;) Żargon młodzieżowy w Nomen Omen jest po części zasłyszany, po części wymyślony. A "seryjnie" jako wzmocnione "serio" nawet mnie się zdarza powiedzieć, bo strasznie mnie to bawi ;)
UsuńAutorka na moim blogu, iiiiiiii (i tu wszyscy się cieszą, ze nie slyszą, a zresztą i tak by nie usłyszeli, bo oto Królowa Matka wyemitowała ultradźwięk. Tylko jej kot ją usłyszał. Za to wszyscy ujrzeli radosny pląs, wdzięczny rumieniec i pensjonarskie dygi przed kąputrem).
UsuńTak nieśmialo podejrzewałam, że ten wizażing to musiał pochodzić z tzw. realu. Bo niby wiem, że Autorka pioro ma lekkie i dowcip przedni, ale jednak, myślałam nieśmiało, istnieje jakaś granica ludzkiej pomysłowości. Określenie "totalnie odjechana na punkcie wizażingu" leży, moim skromnym zdaniem, już poza tą granicą :D.
Tam od razu ludzka... Nieludzka raczej! Parę lat jeżdżenia komunikacją miejską spokojnie wystarczy, żeby nie takie kwiatki podchwycić. A co dopiero mając internety na podorędziu ;)
UsuńSwoją drogą, ptaszki ćwierkają (chociaż ten ptaszek raczej, hm, drynda), że Jaśnie Królowa Matka ma już za sobą pewną lekturę... I może nawet recenzję popełni?... ^v^
Ptaszek z telefonikiem :)? Ptaszek XXI wieku, słowem ;D. Ten sam, jak mniemam, ktory wzbudził był własnie mą zazdrość informując na FB o szykującym sie spotkaniu w Krakowie.
UsuńPtaszynka wspomniała, mam nadzieję, że realnie oceniając sytuację oceniam wlasne moce przerobowe raczej nisko i recenzję popełnię pewnie w okolicy świąt Bożego Narodzenia?
Chyba, że zdarzy się cud (ale obawiam się, że wyczerpałam limit cudów na jedno zycie).
:-)) tez mam ochote przeczytac ja powtornie. Co jakis czas zagladam dla rozrywki by np sprawdzic czy dobrze pamietam np pelne wdzieku " Czy ja aby nie za elegancko śpię?"
OdpowiedzUsuńWłaśnie znalazłam i przeczytałam powyższy wpis, i powiem tylko, że od pierwszego wejrzenia zakochałam się w w. wym. książkach, a po przeczytaniu "Nomen Omen" pojechałam do Wrocławia (daleko mam) szukać starych niemieckich cmentarzy, i faktycznie ich nie ma, i na domiar złego pytani o nie ludzie w punktach turystycznych nie potrafili udzielić informacji, więc szukałam info w internecie, przy okazji dowiadując się mnóstwa rzeczy o wojennej i powojennej historii Wrocławia i Zjem Odzyskanych, co miejscami okazało się wstrząsające. Jeszcze nie bardzo ochłonęłam, mam do przeczytania grubą naukową książkę na temat, i będę pod tym kątem oglądać inne miasta.
OdpowiedzUsuńJeśliby Autorka czytała ten komentarz: DZIĘKUJĘ za tę książkę, za jej humor i inspiracje do grzebania w historii, żeby się dowiedzieć, jak to było.
Dzięki, że o tym napisałaś, bo i dla mnie wyjątkowo ważne w tej książce okazały się fragmenty wojenne, opisane tak plastycznie i wstrząsająco, że zostawiły zaskakująco silny ślad w pamięci po lekturze powieści przecież głównie zabawnej. Uderzyły mnie być może tak silnie, ponieważ po prostu tam mieszkam. Zajezdnia upiora, park obok, to miejsca moich spacerów, na urokliwy, zarośnięty bluszczem cmentarz żydowski chadzam niekiedy w czwartki (bo wstęp gratis!) wciąż na nowo przyglądając się grobom, i tym zwyczajnym, i pięknym, i dziwnym - w kształcie kopuły, piramidy i konika szachowego, i temu z greckim hełmem, i temu - jedynemu chyba - z angielskim napisem. Nad płytą nagrobną wrośniętą w drzewa niejeden raz stałam, dumając nad losem pochowanych z miłością i smutkiem zapewne, a później wykopanych i wysypanych gdzieś jak rzeczy - i czy pod alejkami parku, pod placem zabaw nie leżą gdzieś jeszcze ich pobratymcy.
OdpowiedzUsuńMyśląc o "Nomen omen" zawsze pierwszym planem dla mnie są nie ci współcześni, ale tamci z przeszłości, przerażona matka ze złamanym sercem, fanatyczny ojciec i dziecko, zagnane do robót i rozszarpane w imię obłąkanej budowy. I miasto, w którym się nie urodziłam, ale w którym od lat mieszkam i które staje się także moim.
I mam nadzieję, że uśmiechnęłaś się, spotykając przelotnie bohaterów "Nomen omen" raz jeszcze, na kartach "Siły niższej" :)