A kto tu przyszedł? Pani maruda, niszczycielka dobrej zabawy, pogromczyni uśmiechów dzieci...!
Początek książki nawet mnie zainteresował, nie żeby jakoś szaleńczo (bo wszelkie grzechy i... eeee... niedoskonałości pisarstwa autora było widać niemal od pierwszej strony), ale wystarczająco, żeby liczyć na to, że rzecz się rozkręci. Miałam nadzieję, że ten spokojny wstęp to taka cisza przed burzą, a potem to, wiadomo, jazda bez trzymanki, szał ciał i uprzęży oraz psychologiczne zawirowania. I tak czytałam wytrwale, czekając na rozwój wypadków . I czytałam, czekając. I czytałam...
Od połowy niby coś drgnęło, zaczął rozkręcać się wątek kryminalny, więc jako doświadczona czytelniczka zatarłam ręce i zaczęłam jeszcze bardziej czekać. Ale nie. Zapomnij, Naiwna Wielbicielko Kryminałów! Zamiast popaść w szaleńcze przyspieszenie akcja zaczęła się strasznie wlec, a ja podejrzewać, że - niestety, niestety - nic mnie w tej historii nie zaskoczy, więc pozostaje mi tylko "domęczyć" rzecz do szczęśliwie nieodległego końca.
Opowiadana w "Zabij mnie, tato" historia,
która w założeniu miała być mroczna, pasjonująca i zapewne odnosząca się do boleśnie aktualnych problemów okazała się wyjątkowo miałka i o
niczym.
Czy też może raczej - przez sposób opowiadania wydała się wyjątkowo miałka i o niczym, z kiepsko skonstruowaną intrygą, w dodatku nie wywołująca jakiegokolwiek napięcia. Autor nie zaskakuje KOMPLETNIE niczym, tym bardziej, że wątek fabularny poprowadzony jest tak, że już w połowie książki wiemy, kim jest zbrodniarz (dlatego, że jest to zabieg celowy, a nie dlatego, że jestem taką genialną czytelniczką, która błyskotliwie odgadła tożsamość zbrodzienia).
Pomysł ma duży potencjał, ale do napisania dobrego kryminału (o thrillerze nawet nie wspominając) dotyczącego wydarzeń tak dramatycznych trzeba mieć naprawdę dobrą rękę do psychologii
postaci. Tymczasem Stefan Darda
"umiejętnie (...)
kreśli psychologiczne portrety bohaterów" wyłącznie w reklamie wydawnictwa. W rzeczywistości świat powieściowy
zaludniają wycięte z kartonu lalki, którym autor przykleja
jednowyrazowe etykietki ("dobry", "zły", "szalony", "zwyrodniały", przy czym ten dobry jest tak dobry, że aż mdli, a zły jest najzłejszy na świecie, bez żadnych odcieni i żadnych półtonów), przez co nie sposób ani trzymać za nich kciuków, ani im jakoś dogłębnie współczuć, cieszyć się z ich klęsk.
W dodatku wątek kryminalny zostaje rozmyty za sprawą przydługich opisów życia rodzinnego i towarzyskiego, bardzo, ekhm, głębokich opowieści sprzed lat, wyidealizowanych przyjaźni...
No to teraz będzie a propos opisywania życia osobistego bohaterów i wyidealizowanych przyjaźni, czyli autorskiej narracji.
Narracja książki jest pierwszoosobowa, to nie jest łatwy zabieg i nie wszyscy czytelnicy go lubią, mnie nie przeszkadza, zwłaszcza dobrze zrealizowany, acz wyznam od razu, że tu mnie nie zachwycił. Nie przysłużył się ani tempu, ani stylowi opowieści, a już zwłaszcza dotyczy to rzewnych a licznych traumatycznych opowieści z przeszłości.
W jednej z recenzji natknęłam się na określenie "boomerskie dialogi" i, jakkolwiek początkowo zawiesiłam się nie bardzo umiejąc sobie wyobrazić, co to właściwie znaczy, tak po zakończeniu lektury przyklaskuję określeniu z całej duszy. Nie jest łatwo to wytłumaczyć, ale dialogi i opisy w "Zabij mnie, tato" są właśnie boomerskie, Kojarzą się z gawędami wąsatych i brzuchatych panów - naprawdę, aż trudno uwierzyć, że główny bohater "Zabij mnie , tato" jest tuż po czterdziestce, a jego przyjaciel - po trzydziestce - nad trzecim kuflem piwa (i nie jest to skojarzenie tak całkiem od czapy, bohaterowie zadzierzgują bowiem przyjaźń właśnie obalając piwko, a wręcz kilka piwek), troszkę już podchmielonych, ale język jeszcze się nie plącze, więc można snuć rzewną
opowieść, jak również zapewniać czule, że "Zdzisiek, ale z ciebie jest równy chłop, dawaj, napijmy się jeszcze!" i rzucać żartami tak czerstwymi, że można sobie na nich połamać zęby. Te żarty i dialogi są tak... wysilone, że czytając początkowe rozdziały i nie znając maniery pisarskiej pana Dardy, jak również wierząc w zapowiedzi o "pogłębionych psychologicznych portretach", spodziewałam się, że to Kamil Szykowiak okaże się złolem. Te zachwyty, ta opisywana komunia dusz, te zwierzenia do wczesnych godzin rannych nad kolejnym kuflem piwa, ta "przyjaźń od pierwszego wejrzenia", ta sikająca nawet z uszu dobroć i szlachetność, ta idealna rodzina, praktycznie adoptująca przybysza znikąd... no tylko czekałam,aż całość gruchnie z impetem, na światło dzienne wyjdą tajemnice, brudne sekrety albo inne cosie, i wreszcie zacznie się dziać! Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że te opisy to tak na serio. Że autor postanowił opisać miłych ludzi, których spotyka niezasłużone zło, a jak ktoś ma być u niego miły to po całości!
Jeśli zaś chodzi o styl narracji to jest on... nie wiem, jak to określić, raportowy? Przypomina baaaardzo długi raport policyjny - po pierwsze z powodu wikłania się w całkowicie zbędne detale ("Na obiad zjadłem ziemniaki z koperkiem, wstawiłem naczynia do zmywarki, a potem wstawiłem wodę na herbatę. Czekając, aż się zagotuje patrzyłem przez okno i zastanawiałem się, czy mój serdeczny przyjaciel Kamil przespał chociaż dwie godziny wczorajszej nocy. Zalałem przygotowaną uprzednio torebkę herbaty wrzątkiem i pomyślałem, że pogoda sprzyja jeszcze tak lubianym przeze mnie wycieczkom rowerowym"... i tak ad mortem defecatem) oraz niewyobrażalną, monstrualną, zwalającą z nóg DATOZĘ.
Nigdy w życiu chyba nie spotkałam się z czymś podobnym w powieści kryminalnej (ani, bądźmy szczerz, w żadnej innej) - a jeśli, to na pewno nie do tego stopnia.
W bodajże drugim rozdziale mamy (i, uprzedzam, będzie długo):
"Był trzydziesty września dwa tysiące jedenastego roku"
"Po maturze wyjechałem do Włoch. To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Miałem tam zostać dwa, najwyżej trzy miesiące, a wróciłem dopiero po czterech latach. Dokładnie rzecz ujmując wróciliśmy, bo w dziewięćdziesiątym siódmym dołączyła do mnie Iza".
"Mówił pan, że wróciliście po czterech latach od pana wyjazdu, czyli w roku dwutysięcznym..."
"Wyjechaliśmy dwa razy, najpierw w roku dwutysięcznym, a później wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego. Miesiąc w Hiszpanii, potem miesiąc we Francji".
"W czerwcu dwa tysiące pierwszego wzięliśmy ślub. No a potem, dziewiątego marca dwa tysiące drugiego roku urodziła nam się pierwsza córa".
"Kiedy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku moi rodzice zginęłi w wypadku samochodowym (parę dni po moich trzydziestych urodzinach), wszystko się zmieniło".
"...wtedy, kiedy odeszła, od Wigilii Bożego Narodzenia dwa tysiące trzeciego roku, dawałem sobie nieźle radę".
"...(chociaż wtedy, pierwszego października, jeszcze tego nie wiedziałem, bo mieliśmy się poznać dopiero w listopadzie)..."
"Najstarsza córka urodziła się w dwa tysiące drugim i ma na imię Wiktoria, o ile dobrze kojarzę".
"Wszystko zaczęło się w osiemdziesiątym siódmym, byłem wtedy niewiele starszy od mojej Wiktorii".
"Wczesną wiosną osiemdziesiątego ósmego roku zaproponował odsprzedanie ojcu Adriana lokalu po okazyjnej cenie".
"Kolejny przełom nastąpił w czwartek, piątego maja".
"Siódmego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku mi się to opłaciło".
"W rocznicę śmierci Adriana, szóstego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, poszedłem na cmentarz".
"przed szóstym maja osiemdziesiątego dziewiątego roku nie spotkałem się z takim porównaniem".
"gdy niecałe trzy i pół roku później, w czwartek dwunastego marca dwa tysiące piętnastego roku..."
Uffff.
To są daty Z JEDNEGO ROZDZIAŁU, a w innych nie jest lepiej, zapewniam. Fragmenty dialogów, opowieści, wspomnień, w tym wspomnień z wczesnej podstawówki (ręka w górę, kto, wspominając kolegę z trzeciej klasy, mówi: "Dołaczył do naszej klasy osiemnastego października dwa tysiące pierwszego roku, ale zbliżyliśmy się do siebie dopiero czwartego grudnia"?), tam, gdzie normalny człowiek mówi: "Pobraliśmy się dwa lata później", "W pierwszą rocznicę śmierci rodziców poszedłem na cmentarz", bohaterowie pana Dardy podają dokładną datę, dzień, miesiąc i rok, po prostu czekałam, aż zaczną podawać także godzinę. Na tempo opowieści wpływ to ma wybitnie hamujący, ale nie umiem po prostu wyrazić, jak fatalnie wpływa na jej przejrzystość, wszak mamy tu dni, miesiące, lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte, dwutysięczne, a wszystko wymieszane ze sobą, losowo wspominane, plus rozdziały, których tytuł stanowiła właśnie data (a w nich - jeszcze więcej dat) - no chaos, chaos i przydługi, nużący raport, rozwlekle opisany. I mimo, że Stefan Darda porusza w powieści bardzo
poważne sprawy takie jak na przykład bezradność społeczeństwa w obliczu zagrożenia i
częstą bezsilność organów ścigania związanych absurdalnymi
przepisami, powieść jest napisana tak drętwym językiem,
z takimi dłużyznami, a postaci są tak
schematyczne, że powaga tematu nie jest w stanie bronić całości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz