A kto tu przyszedł? Pani maruda, niszczycielka dobrej zabawy, pogromczyni uśmiechów dzieci...!
...czyli znowu przeczytałam książkę z oszałamiającą ilością gwiazdek (na Lubimyczytać - 7,2 na 10, Nakanapie - aż 8 na 10), poczułam wewnętrzną potrzebę, by się z tą wywindowaną (moim zdaniem) oceną pokłócić, i do was z tym przychodzę.
A już zwłaszcza dlatego przychodzę, że przeczytałam tę książkę TAKŻE z powodu gwiazdek (cóż chcecie, jestem stara, ale wciąż pełna naiwnej ufności niczym to bezbronne dziecię) i doznałam (kolejnego) rozczarowania - nie wykluczam, że po jeszcze kilku podobnych doświadczeniach moja pacholęca ufność w końcu ulegnie ostatecznemu uwiądowi.
"Zabij mnie, tato" - zapowiada szumnie wydawca - to powieść trzymająca czytelnika w niepewności od pierwszej do ostatniej strony. Stefan Darda umiejętnie buduje napięcie i kreśli psychologiczne portrety bohaterów, sprawiając, że nie można oderwać się od lektury".
No czy rzeczywiście, Drogi Wydawco, odpowiadam ja, zgrzytając zębami.
Tytułem wprowadzenia:
Emerytowany policjant, Zdzisław Mokryna, w poszukiwaniu wytchnienia i spokoju osiada w Rykowie, przytulnym, małym miasteczku, gdzie życie toczy się powolutku i wszystkie leniwie następujące po sobie dni nie bardzo różnią sie od siebie. Początkowo ma zamiar żyć trochę w izolacji, nie nawiązując z nikim bliższych kontaktów, ale niemalże w dniu przybycia do Rykowa poznaje Kamila Szykowiaka, właściciela małej rodzinnej pizzerii, szczęśliwego męża i oddanego ojca. Między mężczyznami od razu nawiązuje się nić sympatii, która wkrótce przeradza się w prawdziwą przyjaźń. Obejmuje ona także rodzinę Kamila - żonę Izę i trzy jego córki, dla których Mokryna staje się ulubionym wujkiem.
Pewnego dnia jednak spokojne życie rodziny Szychowiaków rozsypuje się jak domek z kart. Najstarsza córka Szychowiaków, trzynastoletnia Wiktoria wraz z dwiema młodszymi siostrami wraca ze szkoły. Gdy - już w pobliżu domu - dziewczyna spotyka znajomych. zostawia siostry nakazując im, by dalej poszły same. Te jednak nigdy nie docierają do celu…
Mokryna, zniecierpliwiony opieszałością służb, podejmuje prywatne śledztwo. Dzięki dawnym znajomościom dowiaduje się, że zwolniony niedawno z więzienia psychopatyczny zabójca zniknął bez śladu. Ani „ustawa o bestiach”, ani dyskretna obserwacja policji nie okazały się wystarczające, by kontrolować kolejne kroki zwyrodnialca. Niestety coraz więcej zatrważających faktów wskazuje na to, że to on może mieć związek ze zniknięciem Oli i Julki...
Jak więc widać ze streszczonka, opowieść jest buzi dać, mamy sympatycznych bohaterów, mamy zwyrodnialca, mamy porwanie dzieci, mamy wyścig z czasem, mamy prawdziwy thriller...
Tylko, że nie.
I naprawdę cieszę się, że ani razu przed podjęciem lektury ani w jej trakcie nie natknęłam się na informację, że "Zabij mnie, tato" to thriller, a żyłam w przeświadczeniu, że czytam po prostu rozwlekły i nudny kryminał. To nie jest fajna rzecz, czytać rozwlekły i nudny kryminał. Ale za rozwlekły i nudny thriller miałabym jednak ochotę spostponować jedną czy dwie osoby.
Początek książki nawet mnie zainteresował, nie żeby jakoś szaleńczo (bo wszelkie grzechy i... eeee... niedoskonałości pisarstwa autora było widać niemal od pierwszej strony), ale wystarczająco, żeby liczyć na to, że rzecz się rozkręci. Miałam nadzieję, że ten spokojny wstęp to taka cisza przed burzą, a potem to, wiadomo, jazda bez trzymanki, szał ciał i uprzęży oraz psychologiczne zawirowania. I tak czytałam wytrwale, czekając na rozwój wypadków . I czytałam, czekając. I czytałam...
Od połowy niby coś drgnęło, zaczął rozkręcać się wątek kryminalny, więc jako doświadczona czytelniczka zatarłam ręce i zaczęłam jeszcze bardziej czekać. Ale nie. Zapomnij, Naiwna Wielbicielko Kryminałów! Zamiast popaść w szaleńcze przyspieszenie akcja zaczęła się strasznie wlec, a ja podejrzewać, że - niestety, niestety - nic mnie w tej historii nie zaskoczy, więc pozostaje mi tylko "domęczyć" rzecz do szczęśliwie nieodległego końca.
Opowiadana w "Zabij mnie, tato" historia, która w założeniu miała być mroczna, pasjonująca i zapewne odnosząca się do boleśnie aktualnych problemów okazała się wyjątkowo miałka i o niczym. Czy też może raczej - za sprawą sposobu opowiadania wydała się wyjątkowo miałka i o niczym, z kiepsko skonstruowaną intrygą, w dodatku nie wywołująca jakiegokolwiek napięcia. Autor nie zaskakuje KOMPLETNIE niczym, tym bardziej, że wątek fabularny poprowadzony jest tak, że już w połowie książki wiemy, kim jest zbrodniarz (dlatego, że jest to zabieg celowy, a nie dlatego, że jestem taką genialną czytelniczką, która błyskotliwie odgadła tożsamość zbrodzienia). Pomysł ma duży potencjał, ale do napisania dobrego kryminału (o thrillerze nawet nie wspominając) dotyczącego wydarzeń tak dramatycznych trzeba mieć naprawdę dobrą rękę do psychologii postaci. Tymczasem Stefan Darda "umiejętnie (...) kreśli psychologiczne portrety bohaterów" wyłącznie w reklamie wydawnictwa. W rzeczywistości świat powieściowy zaludniają wycięte z kartonu lalki, którym autor przykleja jednowyrazowe etykietki ("dobry", "zły", "szalony", "zwyrodniały", przy czym ten dobry jest tak dobry, że aż mdli, a zły jest najzłejszy na świecie, bez żadnych odcieni i żadnych półtonów), przez co nie sposób ani trzymać za nich kciuków, ani im jakoś dogłębnie współczuć, ani cieszyć się z ich klęsk.
W dodatku wątek kryminalny zostaje rozmyty za sprawą przydługich opisów życia rodzinnego i towarzyskiego, bardzo, ekhm, głębokich opowieści sprzed lat, wyidealizowanych przyjaźni...
No to teraz będzie a propos opisywania życia osobistego bohaterów i wyidealizowanych przyjaźni, czyli autorskiej narracji.
Narracja książki jest pierwszoosobowa, to nie jest łatwy zabieg i nie wszyscy czytelnicy go lubią, mnie nie przeszkadza, zwłaszcza dobrze zrealizowany, acz wyznam od razu, że tu mnie nie zachwycił. Nie przysłużył się ani tempu, ani stylowi opowieści, a już zwłaszcza dotyczy to rzewnych a licznych traumatycznych opowieści z przeszłości. W jednej z recenzji natknęłam się na określenie "boomerskie dialogi" i, jakkolwiek początkowo zawiesiłam się nie bardzo umiejąc sobie wyobrazić, co to właściwie znaczy, tak po zakończeniu lektury przyklaskuję określeniu z całej duszy. Nie jest łatwo to wytłumaczyć, ale dialogi i opisy w "Zabij mnie, tato" są właśnie boomerskie. Kojarzą się z gawędami wąsatych i brzuchatych panów - naprawdę, aż trudno uwierzyć, że główny bohater "Zabij mnie , tato" jest tuż po czterdziestce, a jego przyjaciel - po trzydziestce - nad trzecim kuflem piwa (i nie jest to skojarzenie tak całkiem od czapy, bohaterowie zadzierzgują bowiem przyjaźń właśnie obalając piwko, a wręcz kilka piwek), troszkę już podchmielonych, ale język jeszcze się nie plącze, więc można snuć rzewną opowieść, jak również zapewniać czule, że "Zdzisiek, ale z ciebie jest równy chłop, dawaj, napijmy się jeszcze!" i rzucać żartami tak czerstwymi, że można sobie na nich połamać zęby. Te żarty i dialogi są tak... wysilone, że czytając początkowe rozdziały i nie znając maniery pisarskiej pana Dardy, jak również wierząc w zapowiedzi o "pogłębionych psychologicznych portretach", spodziewałam się, że to Kamil Szykowiak okaże się złolem. Te zachwyty, ta opisywana komunia dusz, te zwierzenia do wczesnych godzin rannych nad kolejnym kuflem piwa, ta "przyjaźń od pierwszego wejrzenia", ta sikająca nawet z uszu dobroć i szlachetność, ta idealna rodzina, praktycznie adoptująca przybysza znikąd... no tylko czekałam, aż całość gruchnie z impetem, na światło dzienne wyjdą tajemnice, brudne sekrety albo inne cosie, i wreszcie zacznie się dziać! Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że te opisy to tak na serio. Że autor postanowił opisać miłych ludzi, których spotyka niezasłużone zło, a jak ktoś ma być u niego miły to po całości!
Jeśli zaś chodzi o styl narracji to jest on... nie wiem, jak to określić, raportowy? Przypomina baaaardzo długi raport policyjny - po pierwsze z powodu wikłania się w całkowicie zbędne detale ("Na obiad zjadłem ziemniaki z koperkiem, włożyłem naczynia do zmywarki, a potem wstawiłem wodę na herbatę. Czekając, aż się zagotuje patrzyłem przez okno i zastanawiałem się, czy mój serdeczny przyjaciel Kamil przespał chociaż dwie godziny wczorajszej nocy. Zalałem przygotowaną uprzednio torebkę herbaty wrzątkiem i pomyślałem, że pogoda sprzyja jeszcze tak lubianym przeze mnie wycieczkom rowerowym"... i tak ad mortem defecatem) oraz niewyobrażalną, monstrualną, zwalającą z nóg DATOZĘ.
Nigdy w życiu chyba nie spotkałam się z czymś podobnym w powieści kryminalnej (ani, bądźmy szczerzy, w żadnej innej) - a jeśli, to na pewno nie do tego stopnia.
W bodajże drugim rozdziale mamy (i, uprzedzam, będzie długo):
"Był trzydziesty września dwa tysiące jedenastego roku".
"Po maturze wyjechałem do Włoch. To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Miałem tam zostać dwa, najwyżej trzy miesiące, a wróciłem dopiero po czterech latach. Dokładnie rzecz ujmując wróciliśmy, bo w dziewięćdziesiątym siódmym dołączyła do mnie Iza".
"Mówił pan, że wróciliście po czterech latach od pana wyjazdu, czyli w roku dwutysięcznym..."
"Wyjechaliśmy dwa razy, najpierw w roku dwutysięcznym, a później wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego. Miesiąc w Hiszpanii, potem miesiąc we Francji".
"W czerwcu dwa tysiące pierwszego wzięliśmy ślub. No a potem, dziewiątego marca dwa tysiące drugiego roku urodziła nam się pierwsza córa".
"Kiedy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym (parę dni po moich trzydziestych urodzinach), wszystko się zmieniło".
"...wtedy, kiedy odeszła, od Wigilii Bożego Narodzenia dwa tysiące trzeciego roku, dawałem sobie nieźle radę".
"...(chociaż wtedy, pierwszego października, jeszcze tego nie wiedziałem, bo mieliśmy się poznać dopiero w listopadzie)..."
"Najstarsza córka urodziła się w dwa tysiące drugim i ma na imię Wiktoria, o ile dobrze kojarzę".
"Wszystko zaczęło się w osiemdziesiątym siódmym, byłem wtedy niewiele starszy od mojej Wiktorii".
"Wczesną wiosną osiemdziesiątego ósmego roku zaproponował odsprzedanie ojcu Adriana lokalu po okazyjnej cenie".
"Kolejny przełom nastąpił w czwartek, piątego maja".
"Siódmego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku mi się to opłaciło".
"W rocznicę śmierci Adriana, szóstego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, poszedłem na cmentarz".
"...przed szóstym maja osiemdziesiątego dziewiątego roku nie spotkałem się z takim porównaniem".
"Gdy niecałe trzy i pół roku później, w czwartek dwunastego marca dwa tysiące piętnastego roku..."
Uffff.
To są daty Z JEDNEGO ROZDZIAŁU, a w innych nie jest lepiej, zapewniam. Fragmenty dialogów, opowieści, wspomnień, w tym wspomnień z wczesnej podstawówki (ręka w górę, kto, wspominając kolegę z trzeciej klasy, mówi: "Dołączył do naszej klasy osiemnastego października dwa tysiące pierwszego roku, ale zbliżyliśmy się do siebie dopiero czwartego grudnia"?), tam, gdzie normalny człowiek mówi: "Pobraliśmy się dwa lata później", "W pierwszą rocznicę śmierci rodziców poszedłem na cmentarz", bohaterowie pana Dardy podają dokładną datę, dzień, miesiąc i rok, po prostu czekałam, aż zaczną podawać także godzinę. Na tempo opowieści wpływ to ma wybitnie hamujący, ale nie umiem po prostu wyrazić, jak fatalnie wpływa na jej przejrzystość, wszak mamy tu dni, miesiące, lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte, dwutysięczne, a wszystko wymieszane ze sobą, losowo wspominane, plus rozdziały, których tytuł stanowiła właśnie data (a w nich - jeszcze więcej dat) - no czasowy chaos, nadmiar i przydługi, nużący raport, rozwlekle opisany. I mimo, że Stefan Darda porusza w powieści bardzo poważne sprawy, takie jak na przykład bezradność społeczeństwa w obliczu zagrożenia i częstą bezsilność organów ścigania związanych absurdalnymi przepisami, powieść jest napisana tak drętwym językiem, z takimi dłużyznami, a postaci są tak schematyczne, że powaga tematu nie jest w stanie bronić całości.
No a wisienką, a wręcz wiśnią na torcie jest zakończenie, a w zasadzie dwa zakończenia - wątku obyczajowego i wątku kryminalnego, oba wołające o pomstę do nieba. Pierwsze jest po prostu kuriozalne i tak telenowelowate, że wszystkie latynoskie telenowele razem wzięte mogłyby mu co najwyżej sandały wiązać, drugie - głęboko niemoralne i bardzo, bardzo niewiarygodne, jeśli weźmiemy pod uwagę płaski bo płaski, ale konsekwentny rysunek postaci, które autor nam wciskał na siłę w czasie caluśkiej lektury.
Wiem, że Stefan Darda jest autorem znanym nie z pisania kryminałów, tylko horrorów, i zamierzam nawet jakiś przeczytać, żeby sprawdzić, jak wypada w typowym dla siebie gatunku.
Jak więc widać ze streszczonka, opowieść jest buzi dać, mamy sympatycznych bohaterów, mamy zwyrodnialca, mamy porwanie dzieci, mamy wyścig z czasem, mamy prawdziwy thriller...
Tylko, że nie.
I naprawdę cieszę się, że ani razu przed podjęciem lektury ani w jej trakcie nie natknęłam się na informację, że "Zabij mnie, tato" to thriller, a żyłam w przeświadczeniu, że czytam po prostu rozwlekły i nudny kryminał. To nie jest fajna rzecz, czytać rozwlekły i nudny kryminał. Ale za rozwlekły i nudny thriller miałabym jednak ochotę spostponować jedną czy dwie osoby.
Początek książki nawet mnie zainteresował, nie żeby jakoś szaleńczo (bo wszelkie grzechy i... eeee... niedoskonałości pisarstwa autora było widać niemal od pierwszej strony), ale wystarczająco, żeby liczyć na to, że rzecz się rozkręci. Miałam nadzieję, że ten spokojny wstęp to taka cisza przed burzą, a potem to, wiadomo, jazda bez trzymanki, szał ciał i uprzęży oraz psychologiczne zawirowania. I tak czytałam wytrwale, czekając na rozwój wypadków . I czytałam, czekając. I czytałam...
Od połowy niby coś drgnęło, zaczął rozkręcać się wątek kryminalny, więc jako doświadczona czytelniczka zatarłam ręce i zaczęłam jeszcze bardziej czekać. Ale nie. Zapomnij, Naiwna Wielbicielko Kryminałów! Zamiast popaść w szaleńcze przyspieszenie akcja zaczęła się strasznie wlec, a ja podejrzewać, że - niestety, niestety - nic mnie w tej historii nie zaskoczy, więc pozostaje mi tylko "domęczyć" rzecz do szczęśliwie nieodległego końca.
Opowiadana w "Zabij mnie, tato" historia, która w założeniu miała być mroczna, pasjonująca i zapewne odnosząca się do boleśnie aktualnych problemów okazała się wyjątkowo miałka i o niczym. Czy też może raczej - za sprawą sposobu opowiadania wydała się wyjątkowo miałka i o niczym, z kiepsko skonstruowaną intrygą, w dodatku nie wywołująca jakiegokolwiek napięcia. Autor nie zaskakuje KOMPLETNIE niczym, tym bardziej, że wątek fabularny poprowadzony jest tak, że już w połowie książki wiemy, kim jest zbrodniarz (dlatego, że jest to zabieg celowy, a nie dlatego, że jestem taką genialną czytelniczką, która błyskotliwie odgadła tożsamość zbrodzienia). Pomysł ma duży potencjał, ale do napisania dobrego kryminału (o thrillerze nawet nie wspominając) dotyczącego wydarzeń tak dramatycznych trzeba mieć naprawdę dobrą rękę do psychologii postaci. Tymczasem Stefan Darda "umiejętnie (...) kreśli psychologiczne portrety bohaterów" wyłącznie w reklamie wydawnictwa. W rzeczywistości świat powieściowy zaludniają wycięte z kartonu lalki, którym autor przykleja jednowyrazowe etykietki ("dobry", "zły", "szalony", "zwyrodniały", przy czym ten dobry jest tak dobry, że aż mdli, a zły jest najzłejszy na świecie, bez żadnych odcieni i żadnych półtonów), przez co nie sposób ani trzymać za nich kciuków, ani im jakoś dogłębnie współczuć, ani cieszyć się z ich klęsk.
W dodatku wątek kryminalny zostaje rozmyty za sprawą przydługich opisów życia rodzinnego i towarzyskiego, bardzo, ekhm, głębokich opowieści sprzed lat, wyidealizowanych przyjaźni...
No to teraz będzie a propos opisywania życia osobistego bohaterów i wyidealizowanych przyjaźni, czyli autorskiej narracji.
Narracja książki jest pierwszoosobowa, to nie jest łatwy zabieg i nie wszyscy czytelnicy go lubią, mnie nie przeszkadza, zwłaszcza dobrze zrealizowany, acz wyznam od razu, że tu mnie nie zachwycił. Nie przysłużył się ani tempu, ani stylowi opowieści, a już zwłaszcza dotyczy to rzewnych a licznych traumatycznych opowieści z przeszłości. W jednej z recenzji natknęłam się na określenie "boomerskie dialogi" i, jakkolwiek początkowo zawiesiłam się nie bardzo umiejąc sobie wyobrazić, co to właściwie znaczy, tak po zakończeniu lektury przyklaskuję określeniu z całej duszy. Nie jest łatwo to wytłumaczyć, ale dialogi i opisy w "Zabij mnie, tato" są właśnie boomerskie. Kojarzą się z gawędami wąsatych i brzuchatych panów - naprawdę, aż trudno uwierzyć, że główny bohater "Zabij mnie , tato" jest tuż po czterdziestce, a jego przyjaciel - po trzydziestce - nad trzecim kuflem piwa (i nie jest to skojarzenie tak całkiem od czapy, bohaterowie zadzierzgują bowiem przyjaźń właśnie obalając piwko, a wręcz kilka piwek), troszkę już podchmielonych, ale język jeszcze się nie plącze, więc można snuć rzewną opowieść, jak również zapewniać czule, że "Zdzisiek, ale z ciebie jest równy chłop, dawaj, napijmy się jeszcze!" i rzucać żartami tak czerstwymi, że można sobie na nich połamać zęby. Te żarty i dialogi są tak... wysilone, że czytając początkowe rozdziały i nie znając maniery pisarskiej pana Dardy, jak również wierząc w zapowiedzi o "pogłębionych psychologicznych portretach", spodziewałam się, że to Kamil Szykowiak okaże się złolem. Te zachwyty, ta opisywana komunia dusz, te zwierzenia do wczesnych godzin rannych nad kolejnym kuflem piwa, ta "przyjaźń od pierwszego wejrzenia", ta sikająca nawet z uszu dobroć i szlachetność, ta idealna rodzina, praktycznie adoptująca przybysza znikąd... no tylko czekałam, aż całość gruchnie z impetem, na światło dzienne wyjdą tajemnice, brudne sekrety albo inne cosie, i wreszcie zacznie się dziać! Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że te opisy to tak na serio. Że autor postanowił opisać miłych ludzi, których spotyka niezasłużone zło, a jak ktoś ma być u niego miły to po całości!
Jeśli zaś chodzi o styl narracji to jest on... nie wiem, jak to określić, raportowy? Przypomina baaaardzo długi raport policyjny - po pierwsze z powodu wikłania się w całkowicie zbędne detale ("Na obiad zjadłem ziemniaki z koperkiem, włożyłem naczynia do zmywarki, a potem wstawiłem wodę na herbatę. Czekając, aż się zagotuje patrzyłem przez okno i zastanawiałem się, czy mój serdeczny przyjaciel Kamil przespał chociaż dwie godziny wczorajszej nocy. Zalałem przygotowaną uprzednio torebkę herbaty wrzątkiem i pomyślałem, że pogoda sprzyja jeszcze tak lubianym przeze mnie wycieczkom rowerowym"... i tak ad mortem defecatem) oraz niewyobrażalną, monstrualną, zwalającą z nóg DATOZĘ.
Nigdy w życiu chyba nie spotkałam się z czymś podobnym w powieści kryminalnej (ani, bądźmy szczerzy, w żadnej innej) - a jeśli, to na pewno nie do tego stopnia.
W bodajże drugim rozdziale mamy (i, uprzedzam, będzie długo):
"Był trzydziesty września dwa tysiące jedenastego roku".
"Po maturze wyjechałem do Włoch. To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Miałem tam zostać dwa, najwyżej trzy miesiące, a wróciłem dopiero po czterech latach. Dokładnie rzecz ujmując wróciliśmy, bo w dziewięćdziesiątym siódmym dołączyła do mnie Iza".
"Mówił pan, że wróciliście po czterech latach od pana wyjazdu, czyli w roku dwutysięcznym..."
"Wyjechaliśmy dwa razy, najpierw w roku dwutysięcznym, a później wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego. Miesiąc w Hiszpanii, potem miesiąc we Francji".
"W czerwcu dwa tysiące pierwszego wzięliśmy ślub. No a potem, dziewiątego marca dwa tysiące drugiego roku urodziła nam się pierwsza córa".
"Kiedy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym (parę dni po moich trzydziestych urodzinach), wszystko się zmieniło".
"...wtedy, kiedy odeszła, od Wigilii Bożego Narodzenia dwa tysiące trzeciego roku, dawałem sobie nieźle radę".
"...(chociaż wtedy, pierwszego października, jeszcze tego nie wiedziałem, bo mieliśmy się poznać dopiero w listopadzie)..."
"Najstarsza córka urodziła się w dwa tysiące drugim i ma na imię Wiktoria, o ile dobrze kojarzę".
"Wszystko zaczęło się w osiemdziesiątym siódmym, byłem wtedy niewiele starszy od mojej Wiktorii".
"Wczesną wiosną osiemdziesiątego ósmego roku zaproponował odsprzedanie ojcu Adriana lokalu po okazyjnej cenie".
"Kolejny przełom nastąpił w czwartek, piątego maja".
"Siódmego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku mi się to opłaciło".
"W rocznicę śmierci Adriana, szóstego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, poszedłem na cmentarz".
"...przed szóstym maja osiemdziesiątego dziewiątego roku nie spotkałem się z takim porównaniem".
"Gdy niecałe trzy i pół roku później, w czwartek dwunastego marca dwa tysiące piętnastego roku..."
Uffff.
To są daty Z JEDNEGO ROZDZIAŁU, a w innych nie jest lepiej, zapewniam. Fragmenty dialogów, opowieści, wspomnień, w tym wspomnień z wczesnej podstawówki (ręka w górę, kto, wspominając kolegę z trzeciej klasy, mówi: "Dołączył do naszej klasy osiemnastego października dwa tysiące pierwszego roku, ale zbliżyliśmy się do siebie dopiero czwartego grudnia"?), tam, gdzie normalny człowiek mówi: "Pobraliśmy się dwa lata później", "W pierwszą rocznicę śmierci rodziców poszedłem na cmentarz", bohaterowie pana Dardy podają dokładną datę, dzień, miesiąc i rok, po prostu czekałam, aż zaczną podawać także godzinę. Na tempo opowieści wpływ to ma wybitnie hamujący, ale nie umiem po prostu wyrazić, jak fatalnie wpływa na jej przejrzystość, wszak mamy tu dni, miesiące, lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte, dwutysięczne, a wszystko wymieszane ze sobą, losowo wspominane, plus rozdziały, których tytuł stanowiła właśnie data (a w nich - jeszcze więcej dat) - no czasowy chaos, nadmiar i przydługi, nużący raport, rozwlekle opisany. I mimo, że Stefan Darda porusza w powieści bardzo poważne sprawy, takie jak na przykład bezradność społeczeństwa w obliczu zagrożenia i częstą bezsilność organów ścigania związanych absurdalnymi przepisami, powieść jest napisana tak drętwym językiem, z takimi dłużyznami, a postaci są tak schematyczne, że powaga tematu nie jest w stanie bronić całości.
No a wisienką, a wręcz wiśnią na torcie jest zakończenie, a w zasadzie dwa zakończenia - wątku obyczajowego i wątku kryminalnego, oba wołające o pomstę do nieba. Pierwsze jest po prostu kuriozalne i tak telenowelowate, że wszystkie latynoskie telenowele razem wzięte mogłyby mu co najwyżej sandały wiązać, drugie - głęboko niemoralne i bardzo, bardzo niewiarygodne, jeśli weźmiemy pod uwagę płaski bo płaski, ale konsekwentny rysunek postaci, które autor nam wciskał na siłę w czasie caluśkiej lektury.
Wiem, że Stefan Darda jest autorem znanym nie z pisania kryminałów, tylko horrorów, i zamierzam nawet jakiś przeczytać, żeby sprawdzić, jak wypada w typowym dla siebie gatunku.
Ale przyznam, że po doświadczeniu z kryminałem jego autorstwa nie mam zbyt wysokich oczekiwań.
Darda ma, z tego co kojarzę, grono wiernych fanów, którzy głosują na niego, gdzie tylko mogą (łącznie z nominacjami do Zajdla).
OdpowiedzUsuńHorrory rzeczywiście były chwalone, ale nie mam pewności czy wynika to z ich jakości.
Potknęłam się o koprodukcję Dardy z Magdaleną Witkiewicz i było to potknięcie wyjątkowo bolesne. Na tyle bolesne, że nie dotarłam do setnej strony, po której zwykle podejmuję decyzję w przypadku książek wątpliwych. Miałam wrażenie, że czytam niespecjalnie udane dziełko wczesnego licealisty, który nie odkrył jeszcze uroku zdań złożonych, ani tak wyrafinowanych środków stylistycznych jak przenośnia. A jest to utwór pięć lat późniejszy o "Zabij mnie", jeśli wierzyć informacjom na lubimy czytać.
Mam zamiar przeczytać jeden horror i sprawdzić, może kryminał (a i wspolpraca z panią Witkiewicz, więc pewnie romans/obyczajówka) to potknięcie i gatunek, w ktorym autor czuje się źle, chcial sprawdzić, sprawdził, imho nie wyszło. Ale, jak pisałam, oczekiwan po tym doświadczeniu nie mam zbyt wysokich.
UsuńW piekle jest przygotowany specjalny kocioł dla osób zapisujących daty, zwłaszcza pełne lata, słowami.
OdpowiedzUsuńCzytałam horrory Dardy -bo miał nominację do Zajdla i za dużo nie pamiętam.Czarny wygon, Dom na Wyrębach.Szału nie było ale bardzo złe też nie było.Chomik
OdpowiedzUsuńDziękować za oszczędność czasu :)
OdpowiedzUsuń