Główną
 zaletą prowadzenia tegoż jest, że mogę sobie w dowolnym czasie sięgnąć po dowolnego, proszę ja kogo, bestsellera, jaki mi
 wpadnie w oko, przeczytać go i opisać dowolnymi słowy, takimi, jakie przyjdą 
do głowy i na jakie mi pozwoli fantazja (i/albo dobre wychowanie) 
zupełnie, ale to zupełnie nie przejmując się ani tym, co sobie pomyśli 
wydawca, ani tym, jakie oceny ma bestseller na Lubimyczytać. Świadoma 
faktu, że - jak niedawno gdzieś przeczytałam - cykl życiowy nowości 
książkowej wynosi podobno około trzech miesięcy wiem, że moja recenzja 
zwisa i powiewa zarówno wydawnictwu, jak i autorowi/-rce, natomiast 
osobom o podobnym mojemu refleksie czytelniczym może pomóc w decyzji o 
zakupie albo wrzuceniu czegoś na półkę na Legimi.
Lub też, nieprawdaż, rezygnacji z zakupu. I wyrzuceniu z półki na Legimi.
 I tak bywa. 
Ostatnim
 niegdysiejszym bestsellerem, po który sięgnęłam, gdyż góry i tajemnica,
 i wyszła część czwarta, a nie wypada od niej zaczynać spotkania z 
bohaterami, więc zaczniemy prawilnie z nadzieją na literacka przygodę 
było
 
"W cieniu Babiej Góry" Ireny Małysy.
 
Baśka Zajda, młoda 
policjantka właśnie powraca (czy też trafniej byłoby powiedzieć - po 
nieudanej akcji, w której zastrzelony zostaje jej partner zostaje 
odesłana) z Krakowa w swoje rodzinne strony i obejmuje pracę w 
zawojskiej komendzie. Praca w małej miejscowości jest raczej spokojna i 
nie obfituje w gwałtowne wydarzenia, a sama Basia jeszcze nie pozbierała
 się po tragedii, trudno zatem nazwać ją duszą towarzystwa. Mimo to wraz
 z kilkoma koleżankami z nastoletnich lat świętuje wieczór panieński 
swojej najlepszej przyjaciółki Izy, 
córki lokalnego posła. Dziewczyny postanawiają wspiąć się na szczyt 
Babiej Góry i spędzić niezapomnianą
 noc z przebierankami za czarownice i pląsami przy ognisku.
 
Niestety, nad ranem Baśka znajduje nieopodal polany, na której się 
bawiły, ciało Izy. Związek ze śmiercią dziewczyny wydaje się mieć jej 
dawny partner i zarazem były chłopak Basi - Artur. I dość szybko okaże 
się, że sprawa może mieć coś wspólnego również z lotniczą katastrofą 
pasażerskiego samolotu LOT-u, który rozbił się na stoku Babiej Góry. 
Zginęły w nim 53 osoby, wszyscy pasażerowie i członkowie załogi.
Wydarzenia
 w powieści przedstawiane są dwutorowo: w roku 2019 i w 1969, kiedy 
wydarzyła się katastrofa lotnicza na zboczu Policy pod Babią Górą. Czy 
śmierć Izabeli i wypadek lotniczy sprzed 50 lat coś ze sobą łączy? Czy 
Babia Góra to, jak twierdzą lokalni mieszkańcy, przeklęte miejsce? Czy w
 okolicy grasuje seryjny morderca?
Autorka, 
trzeba przyznać, miała bardzo ciekawy pomysł. Górski klimat, do dziś 
nierozwiązana tragedia sprzed lat, o której mało kto słyszał i mało kto 
pamięta, tajemnice sięgające korzeniami wielu lat wstecz - i to wszystko
 w małej społeczności w Beskidach.
 
A jednak, cóż, nie pykło.
 
Reklamy
 i zapowiedzi obiecywały ciekawą intrygę splecioną z zagadką kryminalną,
 która na końcu zostanie rozwiązana, plus, rzecz jasna, nową, 
interesującą bohaterkę. 
 
Otrzymaliśmy
 bohaterkę nieskoordynowaną emocjonalnie i raczej nie budzącą sympatii, 
jest ona też w nieskoordynowany sposób opisana, więc jej niestabilność 
nie powinna nas dziwić, skoro autorka najwyraźniej nie panuje nad własną
 kreacją (mamy wprowadzenie "posterunek w Zawoi to teraz jej miejsce 
pracy. Wolałaby już chyba 
robotę w Biedronce (...) od powrotu z Krakowa, od wszystkiego, co sie 
tam 
wydarzyło, czuła, jakby stopniowo gasła. stała się aspołeczna", aby już 
po 
chwili "Było jej tu dobrze. Gdy wyjechała do Krakowa czuła, jakby 
straciła opiekę góry. Wszystko zaczęło się psuć, przestała być sobą - 
jak uchodźca, z rozmytą tożsamością"). Nasza Basia jest histeryczką, 
która ma problem z
 łączeniem faktów, a w swojej pracy kieruje się 
przeczuciem ("stary kazał go zamknąć na 24 godziny... nie wierzyła, że 
jest winny"), impulsywną, 
rozkojarzoną, w trudnych sytuacjach popełniającą podstawowe błędy, na 
dodatek upartą i niezbyt bystrą. Tylko w książce taka osoba nie 
zostałaby w mgnieniu oka zwolniona ze służby za niesubordynację.
Przy
 tym jest wyjątkowo nieudolna - a to zapomni auto zatankować przed akcją,
 a to 
telefon naładować, a to skonfrontowana z bandziorem w czasie precyzyjnie 
zaplanowanej i od pół roku przygotowywanej akcji roni łzy, zamiast 
strzelać, a to prowadząc wóz odwraca wzrok od jezdni i grzebie w 
plecaku, by wydobyć z niego telefon...
 
Bzdur i nie-da-siów fabularnych jest tu masę, na czele z tym, że nieprawdopodobne, a wręcz niemożliwe jest przydzielenie 
policjantce prowadzenia dochodzenia w sprawie morderstwa w którym 
ta występuje jako świadek, a w sumie może i podejrzana. 
Tymczasem
 Baśka dostaje sprawę, bo pani prokurator, widząc ją drugi raz w 
życiu  uznaje, że "Nie przejmujesz się lokalnymi układami. Masz 
instynkt", i tu jedno wielkie buahahahaha, zwłaszcza, gdy oglądamy Baśkę Zawoję z instynktem, jak - w trakcie halnego, który łamie gałęzie i
 wyrywa drzewa -  zamiast zachowywać się jak policjantka z wydziału kryminalnego, po 
obowiązkowym szkoleniu 
strzelniczym i obowiązkowym kursie udzielania pierwszej pomocy, ta niczym totalna niunia szlocha koledze z 
młodości w kamizelkę z "ja nie wiem, co mam o tym myśleć" na ustach, a w 
przerwach między szlochami wrzeszczy ile sił w płucach przesłuchując 
świadka, zamiast normalnie zgarnąć go (i innych - licznych! - gapiów) do
 schroniska i nie próbować przekrzyczeć wiatru.
A
 propos halny, no więc wieje halny, i to taki mocarny halny, 180 km/na 
godzinę halny, ale strażacy usuwający zwalone drzewa, blokujące dojście 
do schroniska pozwalają narzeczonemu ofiary wejść na górę i "idą za nim w
 milczeniu" (btw, narzeczonego o śmierci przyszłej żony informuje nie 
policja, tylko przygodnie spotkany strażak, i nic to, że kumpel).
Ojca
 ofiary natomiast chyba nikt nie informuje, i nic nie szkodzi, bo ten i 
tak zjawia się na szczycie Babiej z detektywem, uważacie Państwo, 
Krzysztofem Rumowskim (Taaaa. Wiem), który najprawdopodobniej się do Zawoi 
teleportował, albowiem od chwili zabójstwa minęły góra dwie godziny, a 
od odkrycia ciała - jedna.
 
Jak również nasza Basia " Dodała gazu. Czuła, że powinna uważać na drodze".... znaczy... eeee, że co?
Albo też pani policjantka obrywa nożem.
 
Następnie akcja, gadanie, akcja, dużo gadania.
 
A następnie: "Noga zaczynała jej krwawić. Nóż z pewnością uszkodził tętnicę, bo jasna krew wypływała miarowo z uda".
 
Aha.
To musiała być mało ważna tętnica, jak wiadomo uda są ich pełne.
 
Poza
 czasem irytującą, a czasem nudną główną bohaterką oraz licznymi 
fabularnymi niedasiami mamy też, co oczywiste, Pozostałe Postaci.
Gdyby tylko autorka potrafiła je opisać tak, aby różniły się od siebie i
 wzbudzały sympatię/antypatię/cokolwiek!...
 
Tymczasem
 te opisy, próby stworzenia jakiegoś tła i uczynienia z bohaterów 
drugoplanowych żywych ludzi są nie dość, że nieudolne, to jeszcze nader 
często po prostu ocierają się o śmieszność.
Lokalna
 fisza, Andrzej Stanach, zwraca się do pięciu bysiorów, mafiozów, którzy wbili mu 
na zakład mijając jego ochroniarzy jak chcąc: "Jakim prawem tu 
przychodzicie bez zapowiedzi?!..." , zaś jego syn, odesłany przez rodzica
 do domu "był zaniepokojony i zły, że ojciec go zbywa, choć niedługo ma 
po nim przejąć rodzinny interes". Serio, to właśnie najbardziej niepokoi Stelmacha juniora na widok pięciu typów zachowujących się więcej niż swobodnie w gabinecie tatusia?
 
Adam Pajor. Nadkomisarz. Pierwsze, co robi, to "zamrugał. Nie czuł się komfortowo z tym, że musi meldować kobiecie" (pani prokurator, przyp. moje) oraz wykrzykuje "nie
 będę pracował z tą pechową babą!". Przebóg, ja rozumiem, że akcja 
powieści rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych, ale autorka chyba
 zapomniała, że Adam Pajor należy do roku 2019, a nie 1969.
 
Tenże
 nadkomisarz doskakuje do nachalnego reportera
(!!! Kto widzi taką akcję w wykonaniu policjanta oczyma 
duszy równie wyraźnie, jak ja?)
 , 
wykręca mu rękę, wyrywa kamerę i 
wyciąga z niej kartę pamięci, a operator "krępy mężczyzna, miotał się i
 ciskał przekleństwami", i czy tylko ja nijak nie umiem doliczyć się rąk
 
komisarza Pajora?
 
Albo pan nadkomisarz i Baśka udają się do Krakowa na super-hiper-tayną akcyję, przebrani za  bywalców dyskotek, aż tu nagle:
"Z drzwi wybiegła żona Adama, Grażyna, która wyminęła męża i podeszła do okna samochodu. Zajda uchyliła szybę i przywitała się.
-Pani Basiu. Pani wybaczy, że będę szczera, ale ja muszę zadać to pytanie. Czy wy macie z Adamem romans?".
 
(no bo logiczne, że mienie romansu polega na podjeżdżaniu pod dom kochanka w świetle dnia, żeby go wziąć na potańcówkę), po czym, po wyjaśnieniach "ale my jesteśmy w pracy i jedziemy na  na super-hiper-tayną i w dodatku niebezpieczną akcyję!"
"Mina
 Grażyny była bezcenna. Nagle spojrzała na męża zupełnie innym okiem" 
(i 
zaczęła wznosić okrzyki "Adasiu, kocham cię, kwaśnicy ci ugotuję, wróć 
do mnie", nie, nie wymyśliłam tego).
Żona policjanta.
Żona policjanta od wielu lat, że dodam, doświadczona w byciu żoną policjanta.
No jej Bohu normalnie.
 
Na
 tejże akcji nadkomisarz rusza w tan i  "trzepał się (?) niczym Shakira
 i Michael Jackson w jednym. Starała się nawiązać z nim kontakt 
wzrokowy, ale w jego oczach widziała już tylko obłęd", więc Baśka 
musiała sama wszystko załatwić, niestety, nie udało się, mimo, że 
"przybrała najbardziej rozchełstaną pozycję, na jaką ją było stać", więc 
od pół roku organizowana operacja poszła się czochrać, ale to nic nie 
szkodzi, bo "dużo się nagrało", więc nasza Basia rzuca się Pajorowi na 
szyję z wyznaniem, że źle go osądzała, bo jest z niego super partner 
(tak, na pewno, zwłaszcza super był, gdy pląsał na parkiecie wpatrzony w
 odziane skąpo tancerki, a ją ukraińska mafia prawie usunęła z tego łez padołu), ale 
wracaj do Zawoi i się nie martw, tu jest mój teren, tu umiem się 
poruszać, po czym odchodzi w mrok nie opowiadając się nikomu, i cholera 
wie po co, bo nic z tego jej odejścia ku zachodzącemu słońcu nie wynika.
RANY JULEK.
Jak to, szło, Kochana Reklamo? Interesująca intryga? Spleciona z zagadką kryminalną?
No więc w tej książce z interesującą intrygą mamy wątki zagranicznej 
gangsterki, nieuczciwych interesów, zbrodni i kary, swatania córki przez
 matkę, biedy, straty dziecka, katastrofy, porachunków
 z przeszłości, zdrady, kartelu narkotykowego,  lokalnych grubych ryb, ukraińskiej 
mafii - tych grzybów w barszczu jest tak dużo, że barszcz dawno stał się 
grzybową, a tego nie zamawialiśmy. Za dużo tego. A za mało tego, co 
powinno być z dobrym 
kryminale. 
Na przykład zagadki, której rozwiązywaniem cieszą się czytelnicy, 
układając w trakcie lektury klocuszek do klocuszka, by odkryć, kto 
zabił. Tu mamy niewybaczalne z punktu widzenia dobrze poprowadzonej 
intrygi kryminalnej rozwiązanie typu "deux ex machina", mordercę 
poznajemy dosłownie na ostatnich dwudziestu stronach, ot, nagle ni z 
gruszki, ni z pietruszki pojawia się osoba, o której nikt wcześniej nie 
miał pojęcia. Pobudki mordercy są całkiem irracjonalne, a okoliczności 
niektórych zabójstw mało prawdopodobne zważywszy, kim ten morderca jest.