sobota, 20 kwietnia 2024

"W cieniu twierdzy", "Rytuał" Kamila Cudnik

 


Oto Toruń. Rok 1904. Zabór pruski. Trwa akurat wojna rosyjsko-japońska, a w polskich mieszkańcach Torunia zaangażowanych w konspirację rodzi się nadzieja, że osłabienie rosyjskiego imperium wpłynie korzystnie na szanse na odzyskanie przez Polskę niepodległości.

Główny bohater, Walter von Offenberg, zostaje zesłany z Berlina na prowincję do Festung Thorn z powodu skandalu związanego ze śmiercią jego żony. Kupuje ziemię i pałac, zlicytowany od poprzedniego właściciela za długi i poznaje kobietę - Luizę Zagórską, córkę poprzedniego właściciela majątku, Polkę i patriotkę, która z powodu katastrofy materialnej, w którą popadła jej rodzina, zmuszona była przerwać naukę w Paryżu i wrócić do domu.

W noc świętojańską dochodzi do okrutnej zbrodni - na cmentarzu zaszlachtowana zostaje młoda dziewczyna. Co więcej, jedenaście lat temu dokładnie w tym samym miejscu, także podczas kupalnocnej zabawy i w bardzo podobnych okolicznościach zginęła inna młoda kobieta. O co chodzi? Dlaczego akurat tej nocy ktoś atakuje? Czy te zbrodnie są ze sobą powiązane, czy to po prostu fatalny przypadek?

Śledztwo prowadzą oczywiście władze niemieckie, ale i Luiza, i von Offenberg, jak się okazuje, są w jakiś sposób wplątani w wydarzenia i chcąc nie chcąc angażują się w dochodzenie.

Od czasu traumatycznego doświadczenia, jakim było dla mnie zapoznanie się z, ekhm, dziełami Marcela Woźniaka do książek, których akcja rozgrywa się w Toruniu podchodzę więcej niż ostrożnie i bardzo, bardzo nieufnie. Toruń to jest moje miejsce na ziemi, jestem torunianką w piątym pokoleniu (a mówię tylko o tych pokoleniach, na które, że tak to ujmę, mam papiery), kocham to miasto w sposób absolutnie zaślepiony i cierpię widząc, co zrobili z nim na kartach swych powieści niektórzy literaci (oraz boję się sprawdzać, co może zdarzyć się u tych, których dopiero poznaję).

Na szczęście nie jest to ten traumatyzujący przypadek. Owszem, zdarzają się w tekście sformułowania niezręczne ("Wyszli śledzeni trzema parami oczu"), błędy językowe ("Niedaleko rozległo się szczekanie psa, ale zaraz ucichło, rozpoznając zapewne właścicielkę kroków zmierzających do bramy"), czy wręcz Wielkie Zagadki Bytu ("Dzień był krótszy o godzinę od najkrótszego dnia w roku i słońce zachodziło o dziewiątej"), ale w sumie całość czyta się szybko i dość płynnie, chociaż - i to uważam za spory błąd - nigdzie, ani na okładce, ani na stronie tytułowej nie ma żadnej informacji, że "W cieniu twierdzy" jest częścią pierwszą z trzech, wskutek czego ja na przykład zaczęłam czytać najpierw część drugą i błyskawicznie się pogubiłam w treści zanim się zorientowałam, że zaczęłam lekturę od środka. Bez trudu mogę sobie wyobrazić złość tych czytelników, którzy, pewni, że czytają zamkniętą całość, dotrą do końca powieści i zostaną osłupiali z masą nie podomykanych wątków oraz z jednym już nie dość, że nie domkniętym, ale otwartym na sam koniec wręcz na oścież.

Jako torunianka, której babcia (o prababci to już w ogóle nie wspominając) jeszcze dokładnie wiedziała, jaką nazwę obecnie nosi niegdysiejsza Baderstrasse czy Marienstrasse, w dodatku jako osoba, która codziennie wracając do domu mija ruiny zamku w Złotorii i może sobie empirycznie sprawdzić, czy Luiza twierdząc, że skracała sobie drogę przez cmentarz była, czy też nie była wiarygodna dla policji, znajdowałam w tej książce masę smaczków i ciekawostek, którymi bawiłam się jak dziecko kolorowymi kulkami. Muszę wszakże zaznaczyć, że nie jestem pewna, czy te smaczki będą w równym stopniu porywające dla kogoś, kto nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Gasthaus zur Blauen Schürze (w przeciwieństwie do niżej podpisanej, która, nieprawdaż, spożywała tam własny weselny obiad), ani nie bawi go sprawdzanie, jakie sklepy znajdowały się ówcześnie wzdłuż Breitestrasse oraz co znajduje się w wymienionych miejscach obecnie.

Trochę niewiarygodna wydaje mi się także historia miłosna. Owszem, z pewnością drżenia serc zdarzały się jak świat światem również w przypadku osób, które powinny te drżenia powściągać z różnych powodów, ale jako osoba (wiem, dowód anegdotyczny), która miała w rodzinie przypadek pary polsko-niemieckiej (i nie chodziło o związek z pruskim oficerem, tylko z poczciwym, toruńskim kupcem, torunianinem z dziada pradziada), i która wie, jakie przeszkody związek ten napotykał i z jakim ostracyzmem musiały się mierzyć zaangażowane weń osoby nie do końca kupuję otwartość, z jaką w początkach dwudziestego wieku traktowany jest związek (serc i ciał, chwilowo nieformalny, co tym bardziej każe mi w niego powątpiewać) polskiej ziemianki, patriotki, której babcia od czasu upadku powstania styczniowego nosi żałobę, i pruskiego arystokraty, oficera i wiernego sługi Jego Cesarskiej Mości.

Inna rzecz, że nie kupuję do końca postaci Luizy Zagórskiej po całości, że tak powiem - zbyt jest moim zdaniem współczesna, zuchwała i pewna siebie. No, ale przynajmniej nadaje się na główną bohaterkę :).

Polecam jako ciekawostkę zwłaszcza toruniofilom, z zastrzeżeniem jednakże, że należy bezwzględnie nastawić się na lekturę kolejnego tomu, bo ten nie dostarczy odpowiedzi na żadne pytania, a wręcz postawi kilka nowych.

A wówczas nie pozostaje nic innego, jak chwycić za tom drugi pod tytułem "Rytuał" i ...

 


Wszyscy widzą kawałek Torunia na okładce? 

Nie?

To i lepiej, może i bez moich z naciskiem powtarzanych informacji zaczęliby lekturę w prawilnej kolejności :D.

Tak?

Niech więc nie idą drogą, którą i ja - której widok kawałeczka rodzinnego grodu odebrał rozsądek - poszłam, rzucając się na książkę i przeżywając jedyne w swoim rodzaju doświadczenie czytelnicze, które zamknąć można krótką a dźwięczną frazą "Aaaaaaleee... ja nic nie rozumiem!".

Słowem, zdecydowanie NIE ZALECAM czytania "Rytuału" w oderwaniu od pierwszego tomu. Popełniłam ten błąd nie zdając sobie sprawy z tego, że sięgam po kontynuację, a nie powieść samą w sobie, i natychmiast pogubiłam się i w treści, i w mnogości nazwisk (i nie ja jedna, wydawca też miał problem: "Bruno patrzył uparcie na Rustofa", wyjaśnię, że Bruno Rustof to jest jedna osoba, która mogłaby ewentualnie uparcie patrzeć sama na siebie w lustrze), i natłoku okoliczności oraz nawiązań do osób i wydarzeń, o których, wyglądało, powinnam doskonale wiedzieć (i w sumie było to słuszne założenie), ale nie wiedziałam i nic zgoła nie rozumiałam z tego, co czytam.

Nadrobiwszy lekturę rozumieć za dużo nie zaczęłam (pierwszy tom kończy się dosłownie pozostawieniem wszystkich wątków w zawieszeniu), ale przynajmniej odróżniałam bohaterów :).

Luiza Zagórska, córka poprzednich właścicieli majątku, który nabył Walter von Offenberg, znika bez śladu, dosłownie rozpływa się w powietrzu. Ponieważ rodzina nie zgłosiła zaginięcia nikt jej oficjalnie nie szuka, z wyjątkiem zakochanego w niej Waltera. Przy okazji na jaw wychodzą okoliczności, rzucające światło na dawne mroczne tajemnice, choć nie pomagają one w znalezieniu odpowiedzi na liczne pytania, które stawiali sobie bohaterowie powieści przez cały poprzedni tom. Przeciwnie, mnożą się znaki zapytania. Jak poradzą sobie policjanci z toruńskiego komisariatu, próbujący rozwiązać sprawę morderstwa w Złotorii i powiązać je ze zbrodnią sprzed jedenastu lat? Czy ci, którzy w ogóle wiążą ze sobą te morderstwa się nie mylą? Co knuje hrabia Edward, oficjalny narzeczony Luizy? Co ukrywa? I czemu postępuje czasami całkowicie nieracjonalnie?

Czytając miałam wrażenie, że autorka miała dobry pomysł i wiele chęci, zaczynając pisać, po czym chęci te opadały z biegiem czasu (podobnie rzecz odbierałam przy lekturze tomu pierwszego, którego początek był - w moim odbiorze - lepiej, staranniej rozplanowany i napisany), wskutek czego, na przykład, finałowe starcie bohaterów pozytywnych z negatywnymi oraz z Karzącą Dłonią Sprawiedliwości było po prostu chaotyczne. Czytałam i nie rozumiałam, kto strzela, kto skacze konno, kto kogo zasłania, kto siedzi na koniu czarnym, a kto na gniadym, skąd się w ogóle wziął ten ktoś na karym, skoro do tej pory jechał na gniadym, kto wznosi okrzyki, kto bieży z lampą, kto łypie złowrogo, i skąd się wzięło tylu ludzi, momentami miałam odczucie, że kotłuje się tam z pół wsi... Oczywiście, w końcu zrozumiałam, kto, gdzie i dlaczego, ale jednak musiałam rzecz kilka razy przeczytać. Winię nadużywany podmiot domyślny - nie lubię, gdy autorzy go ignorują, w każdym zdaniu umieszczając, na przykład, słowo "kobieta", jakby w obawie, że czytelnikowi umknie płeć lub imię bohaterki, jeśli nie będzie każdorazowo wymieniane, ale jednak opisując dynamiczną scenę, w której uczestniczy czterech mężczyzn i dwie kobiety (o ile nie pomyliłam się w liczeniu, czego wykluczyć się nie da) przydałoby się uczynić te wszystkie podmioty nieco mniej domyślnymi.


Jak powyżej pisałam - zupełnie nie kupuję lekkości, z jaką traktowany jest romans Luizy Zagórskiej i Waltera von Offenberga, a po skończeniu tomu drugiego nie kupuję tego nawet bardziej. Na bogów, mamy tu ziemiańską córkę, Polkę, gorącą patriotkę, zaangażowaną w konspirację, pochodzącą z domu o tradycjach powstańczych i konspiracyjnych, i pruskiego oficera, zdyscyplinowanego sługę cesarza, arystokratę ze starej, wiernej cesarstwu rodziny, którego matka jest tak blisko tronu, że w chwili gdy syn popada w tarapaty ma możliwość odbycia na ten temat rozmowy z samym cesarzem powołując się na wspomnienia pogodnych, wspólnych dziecięcych zabaw, i nikt, nikt absolutnie nie widzi problemu w fakcie, że tych dwoje praktycznie ze sobą pomieszkuje. Ani ta wysoce arystokratyczna matka i ojciec-generał (!), którym przecież potencjalna synowa ze zubożałej polskiej rodziny mogłaby się średnio podobać, ani wspomniana babcia Luizy, ta, która od upadku powstania styczniowego nie zdjęła żałoby, ani jej siostra, szwagier, rodzina szwagra (a wszyscy to Polacy i patrioci), ani wreszcie konspiracyjni towarzysze panny Luizy, którzy mogliby się obawiać jej nazbyt ścisłych związków z przedstawicielem wroga, w dodatku żołnierzem... Nikt kompletnie. Panna odwiedza pruskiego oficera pod koniec już całkiem jawnie, służba traktuje ją jak panią domu, koledzy... ekhm... narzeczonego takoż... No, nie. Ja absolutnie wierzę, że taka miłość mogłaby się zdarzyć, serce w końcu nie sługa. I wierzę nawet, że mogłaby zostać skonsumowana w chwili porywu namiętności, rozpaczy i strachu. Ale w taki luz, blues i orzeszki to, przepraszam, ale nie wierzę w ogóle. Już nie chodzi nawet o to, że po prostu moja głowa w to nie wierzy - autorka nie umiała sprawić, by serce uwierzyło. Może sama nie ma do tego romansu przekonania, kto wie.

Przyznam, że nie umiem sobie wyobrazić, o czym traktować będzie tom trzeci, zapowiedziany jako ostatni. W drugim otrzymaliśmy rozwiązanie zagadek morderstw w kupalnockę, zbrodniarze zostali ukarani, dobro zatriumfowało, kto miał sobie paść w objęcia, padł, a kto miał cierpieć w milczeniu, cierpi... co tu się jeszcze może zdarzyć?

No, chyba, że zakończenie trylogii poświęcone będzie właśnie komplikacjom, w jakie nieuchronnie (imho) popaść musi związek Luizy i von Offenberga, i który moim skromnym zdaniem dla zachowania minimum wiarygodności powinien zakończyć się zgonem jednego (lub obu) z bohaterów. Ewentualnie rozstaniem i nurzaniem się w cierpieniu - w przypadku Luizy rzucaniem się w wir pracy konspiracyjnej, w wypadku Offenberga - udaniem się na najbliższy front, a w obu wypadkach wykazaniem się w walce nadludzką odwagą wynikającą z obojętności wobec śmierci, która jawić się będzie jako koniec udręk z dala od ukochanej osoby. Taką mam koncepcję.

I nawet przeczytam tom trzeci - który, i owszem, właśnie ściągnęłam na czytnik - by się przekonać, na ile (i czy w ogóle) była to koncepcja słuszna :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz