Oto Toruń. Rok 1904. Zabór pruski. Trwa akurat wojna rosyjsko-japońska, a
w polskich mieszkańcach Torunia zaangażowanych w konspirację rodzi się
nadzieja, że osłabienie rosyjskiego imperium wpłynie korzystnie na
szanse na odzyskanie przez Polskę niepodległości.
Główny bohater,
Walter von Offenberg, zostaje zesłany z Berlina na prowincję do Festung
Thorn z powodu skandalu związanego ze śmiercią jego żony. Kupuje ziemię i
pałac, zlicytowany od poprzedniego właściciela za długi i poznaje
kobietę - Luizę Zagórską, córkę poprzedniego właściciela majątku, Polkę i
patriotkę, która z powodu katastrofy materialnej, w którą popadła jej
rodzina, zmuszona była przerwać naukę w Paryżu i wrócić do domu.
W
noc świętojańską dochodzi do okrutnej zbrodni - na cmentarzu
zaszlachtowana zostaje młoda dziewczyna. Co więcej, jedenaście lat temu
dokładnie w tym samym miejscu, także podczas kupalnocnej zabawy i w
bardzo podobnych okolicznościach zginęła inna młoda kobieta. O co
chodzi? Dlaczego akurat tej nocy ktoś atakuje? Czy te zbrodnie są ze
sobą powiązane, czy to po prostu fatalny przypadek?
Śledztwo
prowadzą oczywiście władze niemieckie, ale i Luiza, i von Offenberg, jak
się okazuje, są w jakiś sposób wplątani w wydarzenia i chcąc nie chcąc
angażują się w dochodzenie.
Od czasu traumatycznego
doświadczenia, jakim było dla mnie zapoznanie się z, ekhm, dziełami
Marcela Woźniaka do książek, których akcja rozgrywa się w Toruniu
podchodzę więcej niż ostrożnie i bardzo, bardzo nieufnie. Toruń to jest
moje miejsce na ziemi, jestem torunianką w piątym pokoleniu (a mówię
tylko o tych pokoleniach, na które, że tak to ujmę, mam papiery), kocham
to miasto w sposób absolutnie zaślepiony i cierpię widząc, co zrobili z
nim na kartach swych powieści niektórzy literaci (oraz boję się
sprawdzać, co może zdarzyć się u tych, których dopiero poznaję).
Na szczęście nie jest to ten traumatyzujący przypadek. Owszem, zdarzają się w tekście sformułowania niezręczne ("Wyszli śledzeni trzema parami oczu"), błędy językowe ("Niedaleko rozległo się szczekanie psa, ale zaraz ucichło, rozpoznając zapewne właścicielkę kroków zmierzających do bramy"), czy wręcz Wielkie Zagadki Bytu ("Dzień był krótszy o godzinę od najkrótszego dnia w roku i słońce zachodziło o dziewiątej"),
ale w sumie całość czyta się szybko i dość płynnie, chociaż - i to
uważam za spory błąd - nigdzie, ani na okładce, ani na stronie tytułowej
nie ma żadnej informacji, że "W cieniu twierdzy" jest częścią
pierwszą z trzech, wskutek czego ja na przykład zaczęłam
czytać najpierw część drugą i błyskawicznie się pogubiłam w treści zanim się
zorientowałam, że zaczęłam lekturę od środka. Bez trudu mogę sobie
wyobrazić złość tych czytelników, którzy, pewni, że czytają zamkniętą
całość, dotrą do końca powieści i zostaną osłupiali z masą nie
podomykanych wątków oraz z jednym już nie dość, że nie domkniętym, ale
otwartym na sam koniec wręcz na oścież.
Jako torunianka, której
babcia (o prababci to już w ogóle nie wspominając) jeszcze dokładnie
wiedziała, jaką nazwę obecnie nosi niegdysiejsza Baderstrasse czy
Marienstrasse, w dodatku jako osoba, która codziennie wracając do domu
mija ruiny zamku w Złotorii i może sobie empirycznie sprawdzić, czy
Luiza twierdząc, że skracała sobie drogę przez cmentarz była, czy też
nie była wiarygodna dla policji, znajdowałam w tej książce masę smaczków
i ciekawostek, którymi bawiłam się jak dziecko kolorowymi kulkami.
Muszę wszakże zaznaczyć, że nie jestem pewna, czy te smaczki będą w
równym stopniu porywające dla kogoś, kto nie ma pojęcia, gdzie znajduje
się Gasthaus zur Blauen Schürze (w przeciwieństwie do niżej podpisanej, która, nieprawdaż, spożywała tam własny weselny obiad), ani nie bawi go sprawdzanie, jakie
sklepy znajdowały się ówcześnie wzdłuż Breitestrasse oraz co znajduje
się w wymienionych miejscach obecnie.
Trochę niewiarygodna wydaje
mi się także historia miłosna. Owszem, z pewnością drżenia serc
zdarzały się jak świat światem również w przypadku osób, które powinny
te drżenia powściągać z różnych powodów, ale jako osoba (wiem, dowód
anegdotyczny), która miała w rodzinie przypadek pary polsko-niemieckiej
(i nie chodziło o związek z pruskim oficerem, tylko z poczciwym,
toruńskim kupcem, torunianinem z dziada pradziada), i która wie, jakie
przeszkody związek ten napotykał i z jakim ostracyzmem musiały się
mierzyć zaangażowane weń osoby nie do końca kupuję otwartość, z jaką w
początkach dwudziestego wieku traktowany jest związek (serc i ciał,
chwilowo nieformalny, co tym bardziej każe mi w niego powątpiewać)
polskiej ziemianki, patriotki, której babcia od czasu upadku powstania
styczniowego nosi żałobę, i pruskiego arystokraty, oficera i wiernego
sługi Jego Cesarskiej Mości.
Inna rzecz, że nie kupuję do końca
postaci Luizy Zagórskiej po całości, że tak powiem - zbyt jest moim
zdaniem współczesna, zuchwała i pewna siebie. No, ale przynajmniej
nadaje się na główną bohaterkę :).
Polecam jako ciekawostkę
zwłaszcza toruniofilom, z zastrzeżeniem jednakże, że należy bezwzględnie
nastawić się na lekturę kolejnego tomu, bo ten nie dostarczy odpowiedzi
na żadne pytania, a wręcz postawi kilka nowych.
A wówczas nie pozostaje nic innego, jak chwycić za tom drugi pod tytułem "Rytuał" i ...
Wszyscy widzą kawałek Torunia na okładce?
Nie?
To i lepiej, może i bez moich z naciskiem powtarzanych informacji zaczęliby lekturę w prawilnej kolejności :D.
Tak?
Niech więc nie idą drogą, którą i ja - której widok kawałeczka rodzinnego grodu odebrał rozsądek - poszłam, rzucając się na książkę i przeżywając jedyne w swoim rodzaju doświadczenie czytelnicze, które zamknąć można krótką a dźwięczną frazą "Aaaaaaleee... ja nic nie rozumiem!".
Słowem, zdecydowanie NIE ZALECAM
czytania "Rytuału" w oderwaniu od pierwszego tomu. Popełniłam ten błąd nie
zdając sobie sprawy z tego, że sięgam po kontynuację, a nie powieść samą
w sobie, i natychmiast pogubiłam się i w treści, i
w mnogości nazwisk (i nie ja jedna, wydawca też miał problem: "Bruno patrzył uparcie na Rustofa",
wyjaśnię, że Bruno Rustof to jest jedna osoba, która mogłaby
ewentualnie uparcie patrzeć sama na siebie w lustrze), i natłoku okoliczności oraz
nawiązań do osób i wydarzeń, o których, wyglądało, powinnam doskonale
wiedzieć (i w sumie było to słuszne założenie), ale nie wiedziałam i nic
zgoła nie rozumiałam z tego, co czytam.
Nadrobiwszy lekturę
rozumieć za dużo nie zaczęłam (pierwszy tom kończy się dosłownie
pozostawieniem wszystkich wątków w zawieszeniu), ale przynajmniej
odróżniałam bohaterów :).
Luiza Zagórska, córka poprzednich
właścicieli majątku, który nabył Walter von Offenberg, znika bez śladu,
dosłownie rozpływa się w powietrzu. Ponieważ rodzina nie zgłosiła
zaginięcia nikt jej oficjalnie nie szuka, z wyjątkiem zakochanego w niej
Waltera. Przy okazji na jaw wychodzą okoliczności, rzucające światło na
dawne mroczne tajemnice, choć nie pomagają one w znalezieniu odpowiedzi
na liczne pytania, które stawiali sobie bohaterowie powieści przez cały
poprzedni tom. Przeciwnie, mnożą się znaki zapytania. Jak poradzą sobie
policjanci z toruńskiego komisariatu, próbujący rozwiązać sprawę
morderstwa w Złotorii i powiązać je ze zbrodnią sprzed jedenastu lat?
Czy ci, którzy w ogóle wiążą ze sobą te morderstwa się nie mylą? Co
knuje hrabia Edward, oficjalny narzeczony Luizy? Co ukrywa? I czemu
postępuje czasami całkowicie nieracjonalnie?
Czytając miałam wrażenie, że autorka miała
dobry pomysł i wiele chęci, zaczynając pisać, po czym chęci te opadały z
biegiem czasu (podobnie rzecz odbierałam przy lekturze tomu pierwszego,
którego początek był - w moim odbiorze - lepiej, staranniej
rozplanowany i napisany), wskutek czego, na przykład, finałowe starcie
bohaterów pozytywnych z negatywnymi oraz z Karzącą Dłonią
Sprawiedliwości było po prostu chaotyczne. Czytałam i nie rozumiałam,
kto strzela, kto skacze konno, kto kogo zasłania, kto siedzi na koniu
czarnym, a kto na gniadym, skąd się w ogóle wziął ten ktoś na karym,
skoro do tej pory jechał na gniadym, kto wznosi okrzyki, kto bieży z
lampą, kto łypie złowrogo, i skąd się wzięło tylu ludzi, momentami
miałam odczucie, że kotłuje się tam z pół wsi... Oczywiście, w końcu
zrozumiałam, kto, gdzie i dlaczego, ale jednak musiałam rzecz kilka razy
przeczytać. Winię nadużywany podmiot domyślny - nie lubię, gdy autorzy
go ignorują, w każdym zdaniu umieszczając, na przykład, słowo "kobieta",
jakby w obawie, że czytelnikowi umknie płeć lub imię bohaterki, jeśli
nie będzie każdorazowo wymieniane, ale jednak opisując dynamiczną
scenę, w której uczestniczy czterech mężczyzn i dwie kobiety (o ile nie
pomyliłam się w liczeniu, czego wykluczyć się nie da) przydałoby się
uczynić te wszystkie podmioty nieco mniej domyślnymi.
Jak powyżej pisałam - zupełnie nie kupuję lekkości,
z jaką traktowany jest romans Luizy Zagórskiej i Waltera von
Offenberga, a po skończeniu tomu drugiego nie kupuję tego nawet bardziej. Na bogów, mamy tu ziemiańską córkę, Polkę, gorącą patriotkę,
zaangażowaną w konspirację, pochodzącą z domu o tradycjach powstańczych i konspiracyjnych, i pruskiego oficera, zdyscyplinowanego
sługę cesarza, arystokratę ze starej, wiernej cesarstwu rodziny, którego
matka jest tak blisko tronu, że w chwili gdy syn popada w tarapaty ma
możliwość odbycia na ten temat rozmowy z samym cesarzem powołując się
na wspomnienia pogodnych, wspólnych dziecięcych zabaw, i nikt, nikt
absolutnie nie widzi problemu w fakcie, że tych dwoje praktycznie ze
sobą pomieszkuje. Ani ta wysoce arystokratyczna matka i ojciec-generał
(!), którym przecież potencjalna synowa ze zubożałej polskiej rodziny
mogłaby się średnio podobać, ani wspomniana babcia Luizy, ta, która od upadku powstania styczniowego nie zdjęła żałoby, ani jej siostra,
szwagier, rodzina szwagra (a wszyscy to Polacy i patrioci), ani wreszcie
konspiracyjni towarzysze panny Luizy, którzy mogliby się obawiać jej
nazbyt ścisłych związków z przedstawicielem wroga, w dodatku
żołnierzem... Nikt kompletnie. Panna odwiedza pruskiego oficera pod
koniec już całkiem jawnie, służba traktuje ją jak panią domu, koledzy... ekhm...
narzeczonego takoż... No, nie. Ja absolutnie wierzę, że taka miłość
mogłaby się zdarzyć, serce w końcu nie sługa. I wierzę nawet, że mogłaby
zostać skonsumowana w chwili porywu namiętności, rozpaczy i strachu.
Ale w taki luz, blues i orzeszki to, przepraszam, ale nie wierzę w
ogóle. Już nie chodzi nawet o to, że po prostu moja głowa w to nie
wierzy - autorka nie umiała sprawić, by serce uwierzyło. Może sama nie
ma do tego romansu przekonania, kto wie.
Przyznam, że nie umiem
sobie wyobrazić, o czym traktować będzie tom trzeci, zapowiedziany
jako ostatni. W drugim otrzymaliśmy rozwiązanie zagadek morderstw w
kupalnockę, zbrodniarze zostali ukarani, dobro zatriumfowało, kto miał
sobie paść w objęcia, padł, a kto miał cierpieć w milczeniu, cierpi...
co tu się jeszcze może zdarzyć?
No, chyba, że zakończenie
trylogii poświęcone będzie właśnie komplikacjom, w jakie nieuchronnie
(imho) popaść musi związek Luizy i von Offenberga, i który moim skromnym
zdaniem dla zachowania minimum wiarygodności powinien zakończyć się
zgonem jednego (lub obu) z bohaterów. Ewentualnie rozstaniem i nurzaniem
się w cierpieniu - w przypadku Luizy rzucaniem się w wir pracy
konspiracyjnej, w wypadku Offenberga - udaniem się na najbliższy front, a
w obu wypadkach wykazaniem się w walce nadludzką odwagą wynikającą z
obojętności wobec śmierci, która jawić się będzie jako koniec udręk z
dala od ukochanej osoby. Taką mam koncepcję.
I nawet przeczytam tom trzeci - który, i owszem, właśnie ściągnęłam na czytnik - by się przekonać, na ile (i czy w ogóle) była to koncepcja słuszna :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz