Po drugie "ale" - Christiana Abella,
głównego bohatera cyklu można określić jednym słowem - rozczarowanie.
Duże rozczarowanie. Abell jest dokładnie takim, jakiego można się
spodziewać - przystojny, enigmatyczny, postawny, atrakcyjny, małomówny, z
obowiązkową tajemnicą, a przy tym hardy i niezłomny, błyskotliwy,
inteligentny i świetny w tym, co robi. Dopisuje mu wiele szczęścia, jego
hipotezy w
sprawach kryminalnych są karkołomne, ale okazują się
słuszne. Słowem, klasyka. Problem w tym, że poza odautorskim opisem nic
nie świadczy o tym, że Abell rzeczywiście taki jest. W moim odbiorze
Christian Abell jest beznadziejnie nijaki i zwyczajnie mnie nie
przekonuje, ta postać jest płaska jak kartonowa figura, bez już nawet nie
charyzmy, ale jakiegoś charakteru, nudny w swej typowości. Błyskotliwym detektywem też do końca nie jest (bardzo mi
przykro, panie
autorze, ale młody i zdrowy na ciele śledczy, który - usiłując wydobyć
ze starego sarkofagu dowód - uchetuje się przy tym niby górnik na
przodku, po czym gładko przełyka informację, że dowód ten ukrył w
sarkofagu siwowłosy starzec NIE JEST błyskotliwy). Jego często
całkowicie nieracjonalne koncepcje, które oczywiście okazują się
słuszne, są wzięte z powietrza (a w każdym razie na takie wyglądają, bo
proces dedukcyjny jest opisywany zdawkowo albo w ogóle pomijany).
Olśnienia w rodzaju: "starannie sprawdził cały pokój (opisane w szczegółach
na piętnastu stronach), opukał meble i zerwał nawet kilka desek z
podłogi, nic nie znalazł i już wychodził zrezygnowany, gdy nagle go
olśniło - zegar/półka na książki/dagerotyp babuni!!!" zdarzyły się w
powieści co najmniej trzy razy. Opisy typu "siedział i myślał", po czym
wymyśla coś dziwacznego nie wiadomo skąd wziętego i na czym opartego
- nawet więcej. O tym, że praktycznie zapomina o drugiej ofierze,
skupiając się wyłącznie na pierwszym morderstwie nawet nie wspomnę (zwłaszcza, że to jest po prostu błędem autora :)). Plus
obowiązkowe napomknienia o mrocznej tajemnicy i jakichś nieokreślonych
problemach z przeszłości, do których nawiązywał opis na okładce
książki, a o których nie dowiadujemy się praktycznie niczego. Być może jest
to haczyk, sprytnie zarzucony, by doholować czytelnika do części
drugiej.
Haczyk, na który raczej się nie złapię.
I
tu przechodzimy do "ale" tak znaczącego, że gdybym je na tym moim torze
do biegu postawiła nie dałabym rady go przeskoczyć, tylko rymnęłabym na
dziób jak długa; do "ALE" pisanego drukowanymi literami, a nawet
pogrubionego, o, do takiego właśnie "ALE".
Wydawnictwo
promowało tę książkę jako kryminał noir i rzeczywiście, pojawiają się
tu obrazy dzielnic biedy, spelun czy burdeli, dość
realistyczny, niekiedy brutalny i dosadny opis ówczesnej rzeczywistości.
A
to, co się nad tym opisem unosi i czym, niestety, przede wszystkim
charakteryzuje się ta powieść, to dojmujący, odrażający, plugawy już
nie "maczyzm", ale "samczyzm". Bohater główny, enigmatyczny i ponadprzeciętny,
jest samcem alfa, otoczonym takimi trochę mniej alfiastymi samcami
alfa, samcami, którzy chcą być samcami alfa, samcami beta, zwykłymi
samcami oraz jednym homoseksualistą (którego nasz samiec alfa identyfikuje "po specyficznych ruchach"). W tle, na dalszym, baaaaardzo
dalszym planie mamy świętej pamięci mamusię bohatera, kobietę wielu
cnót, świętej pamięci babunię bohatera, kobietę wielu cnót, dwie
niewidzialne gospodynie, rzetelnie i w milczeniu wykonujące swoją pracę,
w tym gospodynię bohatera, czystą, pracowitą i zapewne wielu cnót...
...
oraz przedmioty służące do kopulacji, obdarzone wydatnymi ustami
i bujnymi pośladkami, oceniane wyłącznie jako obiekty seksualne, czasem
zwane kobietami, ale znacznie częściej dziwkami, po piętnastym razie
przestałam liczyć, ile
razy w książce padło to słowo. Omawiane dzieło jest przykładem dość
charakterystycznej tendencji dla pisarstwa niektórych (na szczęście) polskich autorów literatury
rozrywkowej płci męskiej, w których kobiety są albo aniołami, albo
dziwkami, a jeśli są w wieku nie...reprodukcyjnym - wrednymi sukami, to zaś
czym nigdy nie są to wielowymiarowymi (tu - nawet nie dwuwymiarowymi), wiarygodnymi postaciami.
W
tym dość krótkim utworze na zupełnie inny temat mamy na przykład
nieskrywaną pogardę wobec prostytutek ("Tak, oczywiście, Brigitte, nikt nie kurwi się
przecież za darmo, musi być jakiś powód" - może na przykład taki, że Brigitte
ma na utrzymaniu małą córeczkę, panie
Radco-Erudycja-I-Klasa-Sikają-Mi-Uszami-Adell? Da jej pan pracę? Zapewni utrzymanie? Nie? To spadziara, bejbe, idź pan być moralnie nieskazitelny gdzie indziej! "Co bardziej ceniące sie
prostytutki, poszukujące klientów. okupowały stoliki przy barze, bacznie
wypatrując mężczyzn skłonnych zamówić im piwo i bratwurst, co potem musiały
odpracować w jakiejś bramie na Podzamczu").
Mamy
bohatera drugoplanowego, któremu narrator
nagle oddaje głos, w sumie zupełnie nie wiadomo, po co, no bo przecież
tekst: "Zawsze brał ja najpierw od tyłu (...) Polubił to entree w
Namibii. Co wieczór wybierał młode Murzynki, a potem słuchał jak jęki i
krzyki tych deflorowanych zwierzątek giną w odgłosach i nocnych szeptach
sawanny" NIC NIE WNOSI DO TREŚCI UTWORU. Oczywiście poza pochylaniem się
nad REALIAMI, wszystko dla REALIÓW, TAKIE BYŁY
REALIA, inaczej NIE BYŁYBY WIARYGODNIE!!! He, he, he... tjaaa, jasne, ależ oczywiście, wszystko dla staranności historycznej, prawda? Tylko
ciekawam wielce, dlaczego z takich akurat realiów autor z taką
skrupulatnością buduje świat przedstawiony, dlaczego nie poświęca ani
słowa wyzyskowi nieletnich, wysokiej
umieralności dzieci, fatalnym warunkom sanitarnym i
szerzącej się w miastach biedzie, prowadzącej do prostytucji, która najbiedniejszym kobietom
umożliwiała ugotowanie ciepłego posiłku raz na kilka dni (te pogardliwie
opisywane prostytutki, które musiały "odpracować piwo i bratwurst w
bramie na Podzamczu" oddawały się dosłownie ZA MISKĘ ZUPY, ale po co
się chwilę zastanowić, czy to na pewno prostytucja stanowi tu problem, skoro można napisać obelżywie o dziwkach, i pozastanawiać się
co potrafią zrobić tymi ustami, opisywanymi jak usta gumowych lalek z
sexshopów, co nie, panie autor?), żebractwu, włóczęgostwu, brakowi dostępu do lekarzy, o pokuszenie się o głębszy rys
psychologiczny swoich postaci, pluralizm poglądów czy choćby niezgodę
głównego POZYTYWNEGO bohatera
na
niektóre posunięcia nawet nie wspomnę. I
nie, nie wymagam od kryminału pochylania się nad problemami społecznymi w
dwudziestoleciu międzywojennym, ale skoro już autor postanowił się pochylać to wolałabym, by nie był w tej kwestii tak żałośnie monotematyczny.
Mamy
wątek romansowy poprowadzony nie dość, że wulgarnie i prostacko, to
jeszcze
- ZNOWU - kompletnie niczego nie wnoszący do rozwoju akcji - Christian snuje się po Kwidzyniu śladami byłej ukochanej i wspomina swoją
pierwszą miłość, i już wtedy mi powinno migać czerwone światełko, bowiem
nasz pan radca w swych wspomnieniach skupia się na wizji wydatnych
pośladków bogdanki, no ale kto z nas, myśląc o pierwszej nastoletniej
miłości nie myśli przede wszystkim o jej/jego gołej d... niech pierwszy
rzuci kamieniem, c'nie. Ogólnie autor sugeruje, że pan radca ma związaną
z tą miłością jakąś traumę, sam Adell zastanawia się, czy "ona pamięta
tę jedną chwilę, gdy na mnie spojrzała?", po czym okazuje się, że to
"spojrzenie" to była akcja z dojściem do drugiej bazy, zaś trauma
bohatera związana jest z faktem, że nie udało się dotrzeć do trzeciej. A
gdy mu się wreszcie po tych wszystkich latach udaje zachowuje się jak
klasyczny nastolatek, który dostał dowód miłości, więc nagle odkrywa, że
nie wie, co robić i jak się zachować, w końcu zaliczył,
więc czego ta laska jeszcze od niego chce, niech już sobie idzie.
O
zabicie pierwszego księdza podejrzany jest mąż damy, którą o romans z
kapłanem podejrzewali miejscowi plotkarze. Mąż jest naczelnikiem poczty,
Abell jedzie przesłuchać i jego, i żonę, żona jest kobietą urodziwą i
dysponującą (oczywiście) wybujałym biustem, w który nasz radca się
mimowolnie wpatruje, na co dama reaguje rozbawieniem, i nawet sobie
pomyślałam, oho, nasz radca , taki nieskazitelny, taki ąę, dostanie po
nosie, no, ale wtedy jeszcze miałam złudzenia co do autora. Tymczasem i
radca, i jego wachmistrz, niejaki Kukulka, osoba dość prosta i surowa,
ale przedstawiona jako
raczej pozytywna, rozpoznają w przesłuchiwanej kobiecie byłą
prostytutkę. Kukulka kiedyś zapłacił za noc z nią, jednak do stosunku nie doszło, co prawda nie z winy
kobiety, tylko pijanego buca, który wdarł się do pokoju i ją pobił. No
ale towar macany należy do macanta, nieprawdaż, nasz pozytywny bohater
zapłacił i nie dostał, więc sobie teraz odbierze. A wszystko za zgodą
szefa i na pełnym luzie, no bo przecież, hehehe, czyż można zgwałcić prostytutkę?
I
mamy scenę, gdy w mieszkanku nad pocztą pan wachmistrz odbiera, co
jego, na poczcie mąż obsztorcowuje jakiegoś pracownika, a na ulicy stoi
nasz wyrafinowany, oczytany i głęboko kulturalny pan radca Abell,
przypatrujący się temu, co się dzieje na parapecie za firanką, i nie ma
ani słowa autorskiego komentarza, że to, co się dzieje, jest złe na
jakimkolwiek poziomie. Pan wachmistrz potem ogląda swoje dłonie
"podrapane po namiętnych zapasach z panią naczelnikową" i ja chętnie
wyjaśnię panu autorowi, jak nazywają się namiętne zapasy, po których
mężczyzna ma zadrapania na dłoniach - one się nazywają gwałt, i gdy
myślę o tej nieszczęsnej kobiecie, której udało się uciec, skończyć z
dawnym życiem - co nie jest łatwe nigdy, a wtedy zakrawało na cud - wyjść
za mąż, zostać szanowaną członkinią społeczeństwa, a potem zjawia się
taki skur...czybyk, żeby zburzyć jej kruchy spokój i pokazać jej, kto tu
rządzi, szmato, a wszystko przy aprobacie drugiego skur...czybyka, cacanego
wykwintnisia i wielbiciela sztuki, to mi się ze współczucia (pan sobie
guglnie, co to słowo znaczy, panie autor) serce ściska, a chęć, by ta
nieprzyjemność, która powinna spotkać autora to był potężny kop w tę część
męskiej anatomii, którą sobie ceni tak wysoko, dramatycznie rośnie. To
już Eberhardt Mock, o Zydze Maciejewskim nie wspominając, opisywani jako
pozbawieni skrupułów i brutalni, są bardziej ludzcy niż ten goguś
pozwalający zgwałcić człowieka w imię jakiejś chorej "sprawiedliwości"
(a dodać należy, że romans pani naczelnikowej i księdza nie został
udowodniony, na czas obu zbrodni małżeństwo miało żelazne alibi, no,
ale pan wachmistrz plunął suce w twarz: "Na pewno mu dawałaś i innym
też, bo lubisz dawać, zdziro", więc spoko, romans można uznać za
udowodniony).
*
*
*
*
*
*
Wszystkie,
WSZYSTKIE bez wyjątku sceny ekhm, erotyczne, wszystko, co powyżej
wymieniłam (i parę rzeczy, których nie wymieniłam też) mogą (i moim
zdaniem powinny, ale nie będę się upierać, w końcu innym się może
podobały albo chociaż im nie przeszkadzały) wylecieć z książki bez
żadnej szkody dla treści właściwej. Postaci kobiece ograniczyłabym do
gosposi księdza i pana radcy, przynajmniej byłyby wiarygodne, bo,
niestety, niestety, ale przemowa głównej heroiny: "Jestem także
człowiekiem, Christianie! Mam duszę! Mam uczucia!" nie brzmi tak autentycznie, jak mogłaby brzmieć, gdyby w powieści pojawiła się
chociaż jedna kobieta stanowiąca coś innego niż,
proszę mi wybaczyć dosadność, wieszak na wielki biust z dziurą w
miejscu strategicznym.
I to wszystko, co powyżej, sprawia, że ocena tej książki jest dla mnie tak trudna.
Z
jednej strony interesujący koncept, zręczne pióro autora, nieco
zbytnich wygibasów w wymyślaniu intrygi, przyznaję, ale rzecz ciekawa z
wartością dodaną w postaci historycznych ciekawostek.
Z
drugiej - nie wiem, co by mnie mogło skłonić, żebym teraz zabrała się
za lekturę kolejnej części. Pewnie się kiedyś zabiorę. Jak miną mi
mdłości na wspomnienie tej, czyli nieprędko.
W sumie chyba zachęcam, żeby każdy przekonał się sam, czy nie przesadzam i się dramatycznie nie mylę.
Ja w każdym razie ostrzegałam.
PS.
Krzysztof Bochus zadedykował tę powieść swoim wnukom, wnioskując ze
zdjęcia i daty urodzenia autora - małym dzieciom. Przyznam, że mam szczerą nadzieję,
że rodzice tych dzieci ukryją książkę dziadzia na najwyższej półce w
najciemniejszym kącie strychu. Ja bym ukryła.
O,widzę Piekara wiecznie żywy.....No to chyba nie ma ochoty tego czytać, dzięki!!! Człowiek ostrzeżony to uzbrojony czy jakoś tak.
OdpowiedzUsuńAha, rzucam kamieniem. Chomik
Ano żywy, zywy, a szkoda, w tym wypadku serio szkoda, rzecz miala potencjał...
UsuńCzyżbym również rzucała kamieniem?
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nie trafię. Jest na to duża szansa, cela mi zawsze brakowało.
Ty tu piszesz w zaciszu bloga swoje recenzje, czy może jednak je wysyłasz autorom? Przydałoby się im, a temu na pewno, do ichniego rozwoju wewnętrznego.
Obstawiam, ze gdyby kazdy/kazda rzucił/-a kamieniem, nasz autor zostalby miguniem ukamieniowany. Taką mam intuicję :D.
UsuńNigdy nie wysylam recenzji autorom. Czasem dlatego, ze wiem, ze je bez mojej ingerencji czytają, czasem dlatego, ze mi zycie mile 😆, a zawsze dlatego, ze zakladam, ze co ich moze tak naprawde obchodzic zdanie jakiejs tam autoreczki jakiegos tam podwiędlego bloga śmieciowego...
Pan Bochus odniósł sukces, po kiego mu rozwoj wewnetrzny ;).
Rzuciwszy okiem w otchłań internetu widzę, że onże autor spłodził już całkiem dużo książek. Jakkolwiek z jego biografii z Wiki najbardziej utkwiła mi informacja, że pisywał w czasopiśmie Związku Młodzieży Polskiej "Nowa Wieś".
UsuńZ tym rozwojem to masz rację, niektórym nie potrzeba. Są doskonali od urodzenia d śmierci.
Nie tylko spłodził dużo książek, ale odniósł sukces!
UsuńTym bardziej, co mu tam uwagi kogoś takiego jak ja :).