niedziela, 21 kwietnia 2024

"Czarny manuskrypt" Krzyszof Bochus

Marienwerde, czyli dzisiejszy Kwidzyn, lata 30-te XX wieku. Na dzwonnicy katedry zostaje znalezione ciało brutalnie zamordowanego księdza tutejszej parafii. Dlaczego? Co uczynił nieszczęsny kapłan, by zasłużyć na tak straszliwą śmierć? Czy morderca czuł się karzącą ręką sprawiedliwości, która chciała wymierzyć sprawiedliwość za niemoralne prowadzenie się? Czy zbrodni dokonał mąż, niepewny wierności małżonki, którą z kapłanem łączyła stugębna plotka? A może chodziło o coś zupełnie innego? Christian Abell, młody radca kryminalny, karnie przeniesiony do Marienwreder (z którego zresztą pochodzi) z Wolnego Miasta Gdańska, musi rozwikłać zagadkę okrutnej zbrodni, i to nie jednej, bowiem wkrótce zamordowany - w równie bestialski sposób - zostaje drugi kapłan z tej samej parafii. Brutalne zabójstwa księży to nie wszystko, z czym musi poradzić sobie nasz bohater - poza tym musi jakoś okiełznać uczucia, do tej pory, zdałoby się, uśpione, które jednak powrót w rodzinne strony obudził, zmierzyć się z rosnącymi w siłę nacjonalistami, przeżyć zamachy na swoje życie, no i nie narazić się za mocno nie przepadającemu za nim przełożonemu. 

Niewątpliwie największą zaletą debiutanckiej powieści Krzysztofa Bochusa jest umiejscowienie fabuły i sam na nią pomysł. Niemiecki Kwidzyn przed wojną, z rozpędzającym się nazizmem w tle... no, to się czyta! Autor jest rodowitym kwidzynianinem, a przy tym publicystą zafascynowanym, jak mniemam,  historią i tajemnicami Pomorza. Widać, że dobrze zna temat i autentycznie się nim interesuje, dzięki czemu retro klimat i scenografia, na tle której rozgrywa się akcja podkreślają ogromny potencjał opowieści, tym bardziej, że pióro autora jest sprawne, co czyni rzecz lekką w czytaniu. Prusy Wschodnie, rosnące uwielbienie dla Adolfa Hitlera, podskórne, jeszcze głównie intuicyjnie wyczuwane obawy wobec przyszłości, gęstniejąca atmosfera niepokoju, doskonale podkreślana przez umiejętnie oddany klimat tamtych sierpniowych dni (czytelnik aż czuje letni skwar, duchotę i parne powietrze - i wilgoć i stęchliznę w katedralnych podziemiach, napierające na człowieka mury, woń starych cegieł i butwiejącego drewna), plus chwilowo zawoalowane konflikty na tle narodowościowym, rosnąca i coraz śmielej wyrażana na głos niechęć wobec mieszkających w mieście Polaków i Żydów, rzutująca nie tylko na codzienne życie mniejszości narodowych w Marienwerde, ale i na nastawienie policji wobec przestępstw z ich udziałem, czy to w roli sprawcy czy ofiary...
 
Ponadto, ponieważ działania Christiana Abella koncentrują się na rozwiązaniu zagadki morderstw księży powiązanych z Katedrą Świętego Jana Ewangelisty w Kwidzynie i zamkiem w Malborku, mamy tu i oprowadzanie po sakralnych budowlach, i zaglądanie do zakurzonych bibliotek, i sekretne cele, i tajemne przejścia, podziemne krypty i korytarze, i nastrój tajemnicy, grozy i (momentami) nieco chłopięcej przygody. Plus nawiązania do historycznych faktów, postaci i zdarzeń, oraz całkiem ciekawe odwołania do sztuki i przemycane do powieści nader liczne  ciekawostki. Fragmenty opisujące historię zakonu krzyżackiego i malborskiego zamku czyta się z dużym zainteresowaniem....
 
...no i tu zaczyna się "ale". I to nie jest, o, nie jest jedno "ale', to jest  taka seria "ale", że gdybym sobie je ustawiła jedno za drugim, to bym sobie mogła z nich zrobić tor do biegu przez płotki.

Po pierwsze "ale" - duże zainteresowanie, z jakim czyta się historyczne wstawki nie oznacza, że nie mogłoby ich być... trochę mniej. A jest tyle, że w pewnym momencie zaczyna ich być za dużo nawet dla mnie, czyli osoby, która jest historią zazwyczaj żywo zainteresowana. Dla kogoś, kto po prostu chce przeczytać kryminał może to być ilość przytłaczająca, zwłaszcza, że nie zawsze mają one związek z treścią powieści, a jeśli mają to i tak można by je nieco ograniczyć (podawanie szczegółowego życiorysu błogosławionej Doroty z Mątowów na przykład nie wydaje mi się, wyznam, niezbędne, a to tylko jeden przykład z wielu). Trochę widzę w tym syndrom debiutanta, który odczuwa nieodparta potrzebę, by w swym pierwszym dziele umieścić wszystko, co wie, bo nie wiadomo, czy będzie miał szansę wypowiedzieć się w dziele drugim.



Po drugie "ale" - Christiana Abella, głównego bohatera cyklu można określić jednym słowem - rozczarowanie. Duże rozczarowanie. Abell jest dokładnie takim, jakiego można się spodziewać - przystojny, enigmatyczny, postawny, atrakcyjny, małomówny, z obowiązkową tajemnicą, a przy tym hardy i niezłomny, błyskotliwy, inteligentny i świetny w tym, co robi. Dopisuje mu wiele szczęścia, jego hipotezy w sprawach kryminalnych są karkołomne, ale okazują się słuszne. Słowem, klasyka. Problem w tym, że poza odautorskim opisem nic nie świadczy o tym, że Abell rzeczywiście taki jest. W moim odbiorze Christian Abell jest beznadziejnie nijaki i zwyczajnie mnie nie przekonuje, ta postać jest płaska jak kartonowa figura, bez już nawet nie charyzmy, ale jakiegoś charakteru, nudny w swej typowości. Błyskotliwym detektywem też do końca nie jest (bardzo mi przykro, panie autorze, ale młody i zdrowy na ciele śledczy, który - usiłując wydobyć ze starego sarkofagu dowód - uchetuje się przy tym niby górnik na przodku, po czym gładko przełyka informację, że dowód ten ukrył w sarkofagu siwowłosy starzec NIE JEST błyskotliwy). Jego często całkowicie nieracjonalne  koncepcje, które oczywiście okazują się słuszne, są wzięte z powietrza (a w każdym razie na takie wyglądają, bo proces dedukcyjny jest opisywany zdawkowo albo w ogóle pomijany). Olśnienia w rodzaju: "starannie sprawdził cały pokój (opisane w szczegółach na piętnastu stronach), opukał meble i zerwał nawet kilka desek z podłogi, nic nie znalazł i już wychodził zrezygnowany, gdy nagle go olśniło - zegar/półka na książki/dagerotyp babuni!!!" zdarzyły się w powieści co najmniej trzy razy. Opisy typu "siedział i myślał", po czym wymyśla coś dziwacznego nie wiadomo skąd wziętego i na czym opartego - nawet więcej. O tym, że praktycznie zapomina o drugiej ofierze, skupiając się wyłącznie na pierwszym morderstwie nawet nie wspomnę (zwłaszcza, że to jest po prostu błędem autora :)). Plus obowiązkowe napomknienia o mrocznej tajemnicy i jakichś nieokreślonych problemach z przeszłości, do których nawiązywał opis na okładce książki, a o których nie dowiadujemy się praktycznie niczego. Być może jest to haczyk, sprytnie zarzucony, by doholować czytelnika do części drugiej.

Haczyk, na który raczej się nie złapię.

I tu przechodzimy do "ale" tak znaczącego, że gdybym je na tym moim torze do biegu postawiła nie dałabym rady go przeskoczyć, tylko rymnęłabym na dziób jak długa; do "ALE" pisanego drukowanymi literami, a nawet pogrubionego, o, do takiego właśnie "ALE".

Wydawnictwo promowało tę książkę jako kryminał noir i rzeczywiście, pojawiają się tu obrazy dzielnic biedy, spelun czy burdeli, dość realistyczny, niekiedy brutalny i dosadny opis ówczesnej rzeczywistości.

A to, co się nad tym opisem unosi i czym, niestety, przede wszystkim charakteryzuje się ta powieść, to dojmujący, odrażający, plugawy już nie "maczyzm", ale "samczyzm". Bohater główny, enigmatyczny i ponadprzeciętny, jest samcem alfa, otoczonym takimi trochę mniej alfiastymi samcami alfa, samcami, którzy chcą być samcami alfa, samcami beta, zwykłymi samcami oraz jednym homoseksualistą (którego nasz samiec alfa identyfikuje "po specyficznych ruchach"). W tle, na dalszym, baaaaardzo dalszym planie mamy świętej pamięci mamusię bohatera, kobietę wielu cnót, świętej pamięci babunię bohatera, kobietę wielu cnót, dwie niewidzialne gospodynie, rzetelnie i w milczeniu wykonujące swoją pracę, w tym gospodynię bohatera, czystą, pracowitą i zapewne wielu cnót...
 
... oraz przedmioty służące do kopulacji, obdarzone wydatnymi ustami i bujnymi pośladkami, oceniane wyłącznie jako obiekty seksualne, czasem zwane kobietami, ale znacznie częściej dziwkami, po piętnastym razie przestałam liczyć, ile razy w książce padło to słowo. Omawiane dzieło jest przykładem dość charakterystycznej tendencji dla pisarstwa niektórych (na szczęście) polskich autorów literatury rozrywkowej płci męskiej, w których kobiety są albo aniołami, albo dziwkami, a jeśli są w wieku nie...reprodukcyjnym - wrednymi sukami, to zaś czym nigdy  nie są to wielowymiarowymi (tu - nawet nie dwuwymiarowymi), wiarygodnymi postaciami. 
 
W tym dość krótkim utworze na zupełnie inny temat mamy na przykład  nieskrywaną pogardę wobec prostytutek ("Tak, oczywiście, Brigitte, nikt nie kurwi się przecież za darmo, musi być jakiś powód" - może na przykład taki, że Brigitte ma na utrzymaniu małą córeczkę, panie Radco-Erudycja-I-Klasa-Sikają-Mi-Uszami-Adell? Da jej pan pracę? Zapewni utrzymanie? Nie? To spadziara, bejbe, idź pan być moralnie nieskazitelny gdzie indziej! "Co bardziej ceniące sie prostytutki, poszukujące klientów. okupowały stoliki przy barze, bacznie wypatrując mężczyzn skłonnych zamówić im piwo i bratwurst, co potem musiały odpracować w jakiejś bramie na Podzamczu").

Mamy bohatera drugoplanowego, któremu narrator nagle oddaje głos, w sumie zupełnie nie wiadomo, po co, no bo przecież tekst: "Zawsze brał ja najpierw od tyłu (...) Polubił to entree w Namibii. Co wieczór wybierał młode Murzynki, a potem słuchał jak jęki i krzyki tych deflorowanych zwierzątek giną w odgłosach i nocnych szeptach sawanny"  NIC NIE WNOSI DO TREŚCI UTWORU. Oczywiście poza pochylaniem się nad REALIAMI, wszystko dla REALIÓW,  TAKIE BYŁY REALIA, inaczej NIE BYŁYBY WIARYGODNIE!!! He, he, he... tjaaa, jasne, ależ oczywiście, wszystko dla staranności historycznej, prawda?  Tylko ciekawam wielce, dlaczego z takich akurat realiów autor z taką skrupulatnością buduje świat przedstawiony, dlaczego nie poświęca ani słowa wyzyskowi nieletnich, wysokiej umieralności dzieci, fatalnym warunkom sanitarnym i szerzącej się w miastach biedzie, prowadzącej do prostytucji, która najbiedniejszym kobietom umożliwiała ugotowanie ciepłego posiłku raz na kilka dni (te pogardliwie opisywane prostytutki, które musiały "odpracować piwo i bratwurst w bramie na Podzamczu" oddawały się dosłownie ZA MISKĘ ZUPY, ale po co się chwilę zastanowić, czy to na pewno prostytucja stanowi tu problem, skoro można napisać obelżywie o dziwkach, i pozastanawiać się co potrafią zrobić tymi ustami, opisywanymi jak usta gumowych lalek z sexshopów, co nie, panie autor?), żebractwu, włóczęgostwu, brakowi dostępu do lekarzy, o pokuszenie się o głębszy rys psychologiczny swoich postaci, pluralizm poglądów czy choćby niezgodę głównego POZYTYWNEGO bohatera na niektóre posunięcia  nawet nie wspomnę. I nie, nie wymagam od kryminału pochylania się nad problemami społecznymi w dwudziestoleciu międzywojennym, ale skoro już autor postanowił się pochylać to wolałabym, by nie był w tej kwestii tak żałośnie monotematyczny.

Mamy wątek romansowy poprowadzony nie dość, że wulgarnie i prostacko, to jeszcze - ZNOWU - kompletnie niczego nie wnoszący do rozwoju akcji - Christian snuje się po Kwidzyniu śladami byłej ukochanej i wspomina swoją pierwszą miłość, i już wtedy mi powinno migać czerwone światełko, bowiem nasz pan radca w swych wspomnieniach skupia się na wizji wydatnych pośladków bogdanki, no ale kto z nas, myśląc o pierwszej nastoletniej miłości nie myśli przede wszystkim o jej/jego gołej d... niech pierwszy rzuci kamieniem, c'nie. Ogólnie autor sugeruje, że pan radca ma związaną z tą miłością jakąś traumę, sam Adell zastanawia się, czy "ona pamięta tę jedną chwilę, gdy na mnie spojrzała?", po czym okazuje się, że to "spojrzenie" to była akcja z dojściem do drugiej bazy, zaś trauma bohatera związana jest z faktem, że nie udało się dotrzeć do trzeciej. A gdy mu się wreszcie po tych wszystkich latach udaje zachowuje się jak klasyczny nastolatek, który dostał dowód miłości, więc nagle odkrywa, że nie wie, co robić i jak się zachować, w końcu zaliczył, więc czego ta laska jeszcze od niego chce, niech już sobie idzie.
 
Mamy scenę seksu małżeńskiego, obleśną, niesmaczną i brudną, zbędną od pierwszej litery do ostatniej kropki, i - ponownie - nie wnoszącą nic do akcji kryminalnej ani do rysunku postaci.
 
No i mamy wątek, za który w moim osobistym odbiorze należy się autorowi...  no, duża nieprzyjemność mu się należy. Ten wątek to nie spoiler, bo spoiler to coś, co ujawnia jakiś ważny zwrot akcji, a tu można rzecz - no zdziwko stulecia normalnie - wywalić po całości, nie wnosi bowiem (wiem, powtarzam się) do treści NIC, ale gdyby ktoś chciał sobie sam sprawdzić za pomocą lektury całego utworu, czy nie przesadzam w jojczeniu, to odgrodzę rzecz takimi gwiazdeczkami, można przeskoczyć i nie czytać.
 
 
*
*
*
*
*
*
 

O zabicie pierwszego księdza podejrzany jest mąż damy, którą o romans z kapłanem podejrzewali miejscowi plotkarze. Mąż jest naczelnikiem poczty, Abell jedzie przesłuchać i jego, i żonę, żona jest kobietą urodziwą i dysponującą (oczywiście) wybujałym biustem, w który nasz radca się mimowolnie wpatruje, na co dama reaguje rozbawieniem, i nawet sobie pomyślałam, oho, nasz radca , taki nieskazitelny, taki ąę, dostanie po nosie, no, ale wtedy jeszcze miałam złudzenia co do autora. Tymczasem i radca, i jego wachmistrz, niejaki Kukulka, osoba dość prosta i surowa, ale przedstawiona jako raczej pozytywna, rozpoznają w przesłuchiwanej kobiecie byłą prostytutkę. Kukulka kiedyś zapłacił za noc z nią, jednak do stosunku nie doszło, co prawda nie z winy kobiety, tylko pijanego buca, który wdarł się do pokoju i ją pobił. No ale towar macany należy do macanta, nieprawdaż, nasz pozytywny bohater zapłacił i nie dostał, więc sobie teraz odbierze. A wszystko za zgodą szefa i na pełnym luzie, no bo przecież, hehehe, czyż można zgwałcić prostytutkę?
 
I mamy scenę, gdy w mieszkanku nad pocztą pan wachmistrz odbiera, co jego, na poczcie mąż obsztorcowuje jakiegoś pracownika, a na ulicy stoi nasz wyrafinowany, oczytany i głęboko kulturalny pan radca Abell, przypatrujący się temu, co się dzieje na parapecie za firanką, i nie ma ani słowa autorskiego komentarza, że to, co się dzieje, jest złe na jakimkolwiek poziomie. Pan wachmistrz potem ogląda swoje dłonie "podrapane po namiętnych zapasach z panią naczelnikową" i ja chętnie wyjaśnię panu autorowi, jak nazywają się namiętne zapasy, po których mężczyzna ma zadrapania na dłoniach - one się nazywają gwałt, i gdy myślę o tej nieszczęsnej kobiecie, której udało się uciec, skończyć z dawnym życiem - co nie jest łatwe nigdy, a wtedy zakrawało na cud - wyjść za mąż, zostać szanowaną członkinią społeczeństwa, a potem zjawia się taki skur...czybyk, żeby zburzyć jej kruchy spokój i pokazać jej, kto tu rządzi, szmato, a wszystko przy aprobacie drugiego skur...czybyka, cacanego wykwintnisia i wielbiciela sztuki, to mi się ze współczucia (pan sobie guglnie, co to słowo znaczy, panie autor) serce ściska, a chęć, by ta nieprzyjemność, która powinna spotkać autora to był potężny kop w tę część męskiej anatomii, którą sobie ceni tak wysoko, dramatycznie rośnie. To już Eberhardt Mock, o Zydze Maciejewskim nie wspominając, opisywani jako pozbawieni skrupułów i brutalni, są bardziej ludzcy niż ten goguś pozwalający zgwałcić człowieka w imię jakiejś chorej "sprawiedliwości" (a dodać należy, że romans pani naczelnikowej i księdza nie został udowodniony, na czas obu zbrodni małżeństwo miało  żelazne alibi, no, ale pan wachmistrz plunął suce w twarz: "Na pewno mu dawałaś i innym też, bo lubisz dawać, zdziro", więc spoko, romans można uznać za udowodniony).

*
*
*
*
*
*
 
Wszystkie, WSZYSTKIE bez wyjątku sceny ekhm, erotyczne, wszystko, co powyżej wymieniłam (i parę rzeczy, których nie wymieniłam też) mogą (i moim zdaniem powinny, ale nie będę się upierać, w końcu innym się może podobały albo chociaż im nie przeszkadzały) wylecieć z książki bez żadnej szkody dla treści właściwej. Postaci kobiece ograniczyłabym do gosposi księdza i pana radcy, przynajmniej byłyby wiarygodne, bo, niestety, niestety, ale przemowa głównej heroiny: "Jestem także człowiekiem, Christianie! Mam duszę! Mam uczucia!" nie brzmi tak autentycznie, jak mogłaby brzmieć, gdyby w powieści pojawiła się chociaż jedna kobieta stanowiąca coś innego niż, proszę mi wybaczyć dosadność,  wieszak na wielki biust z dziurą w miejscu strategicznym.
 
I to wszystko, co powyżej, sprawia, że ocena tej książki jest dla mnie tak trudna.

Z jednej strony interesujący koncept, zręczne pióro autora, nieco zbytnich wygibasów w wymyślaniu intrygi, przyznaję, ale rzecz ciekawa z wartością dodaną w postaci historycznych ciekawostek.

Z drugiej - nie wiem, co by mnie mogło skłonić, żebym teraz zabrała się za lekturę kolejnej części. Pewnie się kiedyś zabiorę. Jak miną mi mdłości na wspomnienie tej, czyli nieprędko.

W sumie chyba zachęcam, żeby każdy przekonał się sam, czy nie przesadzam i się dramatycznie nie mylę.

Ja w każdym razie ostrzegałam.



PS. Krzysztof Bochus zadedykował tę powieść swoim wnukom, wnioskując ze zdjęcia i daty urodzenia autora - małym dzieciom. Przyznam, że mam szczerą nadzieję, że rodzice tych dzieci ukryją książkę dziadzia na najwyższej półce w najciemniejszym kącie strychu. Ja bym ukryła.

5 komentarzy:

  1. O,widzę Piekara wiecznie żywy.....No to chyba nie ma ochoty tego czytać, dzięki!!! Człowiek ostrzeżony to uzbrojony czy jakoś tak.
    Aha, rzucam kamieniem. Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano żywy, zywy, a szkoda, w tym wypadku serio szkoda, rzecz miala potencjał...

      Usuń
  2. Czyżbym również rzucała kamieniem?
    Mam nadzieję, że nie trafię. Jest na to duża szansa, cela mi zawsze brakowało.
    Ty tu piszesz w zaciszu bloga swoje recenzje, czy może jednak je wysyłasz autorom? Przydałoby się im, a temu na pewno, do ichniego rozwoju wewnętrznego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obstawiam, ze gdyby kazdy/kazda rzucił/-a kamieniem, nasz autor zostalby miguniem ukamieniowany. Taką mam intuicję :D.

      Nigdy nie wysylam recenzji autorom. Czasem dlatego, ze wiem, ze je bez mojej ingerencji czytają, czasem dlatego, ze mi zycie mile 😆, a zawsze dlatego, ze zakladam, ze co ich moze tak naprawde obchodzic zdanie jakiejs tam autoreczki jakiegos tam podwiędlego bloga śmieciowego...

      Pan Bochus odniósł sukces, po kiego mu rozwoj wewnetrzny ;).

      Usuń
    2. Rzuciwszy okiem w otchłań internetu widzę, że onże autor spłodził już całkiem dużo książek. Jakkolwiek z jego biografii z Wiki najbardziej utkwiła mi informacja, że pisywał w czasopiśmie Związku Młodzieży Polskiej "Nowa Wieś".

      Z tym rozwojem to masz rację, niektórym nie potrzeba. Są doskonali od urodzenia d śmierci.

      Usuń