Pod koniec listopada napisała do mnie stara (stażem) Czytelniczka z pytaniem, czy zechciałabym zrecenzować książkę, którą, jak to ujęła, "udało jej się wydać". Dystopia/sci-fi, gdybym była chętna, podeśle egzemplarz.
Skrzywiłam się (czego nie ma potrzeby ukrywać, bo sama się do tego Czytelniczce przyznałam), ponieważ science-fiction to jest coś co leży bardzo, baaaardzo daleko poza moją strefą komfortu, nie tylko czytelniczego. Parę dystopii przeczytałam, ale dawno to było, wystarczy rzucić okiem na etykietę "Królowa Matka czyta" by zauważyć, że żadnych sajensfikszynów się tam nie znajdzie. Czytelniczka, a w zasadzie Autorka, odpisała, że rozumie, sama zaproponowała, sama weźmie na klatę wszystko, także recenzję typu: "Miałam ochotę wyrzucić tę książkę przez okno i sama skoczyć za nią, byle tylko uniknąć ryzyka, że zmuszona będę kiedykolwiek jeszcze do obcowania z tego typu prozą!!!".
Skoro tak, biere! - zakrzyknęłam i już tydzień później miałam w ręku
"Wylot" Olesi Ivchenko.
Dwa tygodnie później zaś mój prywatny świat zrobił fikołka, no bo przecież nie ma, że ma być dobrze, musi być różnie, bo wtedy jest ciekawie, c'nie?
A potem przyszły święta, nowy rok, czytałam sobie po stroniczce-dwie dziennie, i to zdecydowanie bez niechęci, ale żeby usiąść i poczytać jednym cięgiem to nie, bo ciągle mi wypadały Rzeczy (piszę to ku ostrzeżeniu wszelkich Literatów, którzy, powodowani niezrozumiałym impulsem, pragnęliby pozyskać reckę miodzio mego pióra), aż wreszcie zdenerwowałam się sama na siebie i zabrałam "Wylot" na Mazury jako jedyną lekturę, zwłaszcza, że czytnik zagarnął Pan Małżonek i bronił doń dostępu własną piersią.
Skutek tej polityki był taki,
że całe cztery godziny powrotnej drogi do Domu w Dziczy zajęły mi i Panu
Małżonkowi ogniste rozważania na tematy
etyczno-moralno-psychologiczno-obyczajowe ściśle związane z treścią
powieści (no dobra, mówiłam głównie ja, a dokładniej - dziób się mi nie
zamykał).
Świat po zagładzie klimatycznej. Lodowce stopniały,
wyginęły pszczoły, wymarły prawie wszystkie rośliny, wyginęło 97 procent
dziko żyjących zwierząt. Świat, jaki znamy, uległ zniszczeniu - wielkie miasta
spłonęły albo zalał je ocean, ludzie umierali, zniknęły znane nam pory
roku, klimat stał się całkowicie nieprzewidywalny uniemożliwiając
wysiłki, by powrócić do dawnego stylu życia.
W celu ochrony
resztek zasobów planety, która stanęła na progu ekologicznej zagłady,
powstaje Federacja Miast
Ocalonych. Nowa Itaka jest jednym z takich miast. Reguły życia w niej są
jasno określone - w zamian za życie z dostępem do edukacji, opieki
zdrowotnej, żywności oraz pracy, jej mieszkańcy - tzw. rejestrowani -
zobowiązani są do rozsądnego podejścia do życia. Obowiązuje świadoma
prokreacja (dziecko najwyżej jedno, a najlepiej w ogóle żadnych),
racjonowanie
żywności i oszczędzanie wody, wysoka świadomość ekologiczna w celu ograniczenia
emisji zanieczyszczeń. W zamian za to bezpieczne życie rejestrowani godzą się na pełną kontrolę przez System. A w
zasadzie trudno powiedzieć, że się na to w jakiś świadomy sposób godzą - po prostu są
przyzwyczajeni, że są kontrolowani, gdziekolwiek nie pójdą, czegokolwiek nie zrobią,
zostawiają elektroniczny ślad, nawet stan ich zdrowia śledzi rodzaj
mikrochipa, tzw. łazik, który o wszelkich odkrytych nieprawidłowościach
daje znać Centrali, a ta z kolei sama zgłasza się do osoby
rejestrowanej, proponując leczenie, zmianę diety na indywidualnie
dopasowaną i umawiając wizytę u specjalisty.
Poza rejestrowanymi mamy także nierejestrowanych. Antysystemowców nie obejmuje nadzór Systemu, ale nie obejmuje ich również jego opieka. Pozbawieni dostępu do lekarzy, szeroko pojętej edukacji, odżywiający się tym, co uda im się wyhodować lub zdobyć, żyjący w nędzy, z jednej strony stawiają opór władzy i obowiązującym regułom jako ludzie wolni, z drugiej postrzegani są przez rejestrowanych jako element skrajnie nieodpowiedzialny, szkodniki, nie do końca ludzie, stanowiący ryzyko dla zasobów planety, gardzi się nimi i boi ich, bywają brutalnie wykorzystywani jako tania, nielegalna siła robocza, gwałceni i oszukiwani, jako, że nie obejmuje ich ochrona przysługująca rejestrowanym,
Co jakiś czas jednakże System ogłasza coś w
rodzaju amnestii. Pozwala ona chętnym nierejestrowanym - po przejściu
licznych badań, jeszcze liczniejszych szkoleń i przejściu naprawdę
gęstego sita - zostać rejestrowanym obywatelem i zyskać to wszystko, co
rejestrowanym się należy. Jedzenie. Wygodne mieszkanie. Pracę. Dostęp
do rozrywki. Opiekę lekarską.
Z tej właśnie okazji postanawia
skorzystać Czwarta, wśród rejestrowanych używająca imienia Wrona. Po
przejściu skomplikowanego szkolenia, w trakcie którego nie tylko
zostaje wyleczona z typowych dla źle odżywiających się i zaniedbanych
zdrowotnie nierejestrowanych przypadłości, ale nawet uczy się mówić z
innym, typowym dla osób wykształconych akcentem, zostaje wstępnie
zaakceptowana jako osoba, że to tak ujmę, przed-rejestrowana. Otrzymuje
opiekunkę, która zobowiązana jest śledzić jej postępy (lub ich brak) i
sporządzać na ten temat raporty, mieszkanie i trochę pieniędzy.
Musi tylko całkowicie odciąć się od środowiska nierejestrowanych, w tym własnej rodziny. Zdać egzamin przed komisją, która oceni, czy zasymilowała się w zadawalającym stopniu, czy też nie.
A przedtem znaleźć pracę.
W Nowej Itace trwa rekrutacja do pracy na stanowisko wchodzącego. W świecie, w którym właściwie nie ma już rodzin, przekazujących sobie doświadczenia i rodzinne wspomnienia, istnieją biblioteki pamięci, powstałe po wielu wiekach skrupulatnych i skomplikowanych badań i prób technicznych, a mające na celu zachowanie wspomnień osób zmarłych i stworzenie zbioru doświadczeń ludzkości, które inaczej zostałyby bezpowrotnie utracone. Wchodzący zostaje podłączony pod odpowiednią aparaturę i poddany symulacji, która sprawia, że w jego umyśle odtwarzają się wspomnienia innych osób. Zadanie to jest wyjątkowo trudne, obciążające psychicznie, prowadzące niejednokrotnie do chorób umysłowych i głębokich uzależnień.
Wrona okazuje się
doskonałą kandydatką, jest zdyscyplinowana, twarda i bardzo, bardzo
zdeterminowana. Podczas szkoleń jednakże powoli, powolutku dociera do
niej, jak ten
świat, dla którego zdecydowała się porzucić wszystko to, co doskonale
znała i w czym wyrosła, będzie jednocześnie krok po kroku odzierał
ją z wolności.
Czym jest „Wylot” Olesi Ivchenko? Najprościej można byłoby powiedzieć, że dystopią, nawet ja, osoba - o czym wspominałam - poruszająca się swobodnie w zupełnie innych rejonach literatury miałam skojarzenia z "Rokiem 1984" czy "Nowym wspaniałym światem". I choć konkretne reguły i ścisłą kontrolę, na których opiera się życie w Nowej Itace Olesia Ivchenko przedstawia oszczędnie, nienachalnie, wprowadza nas w nie chłodno, w białych rękawiczkach, analitycznie wręcz, nie opisując dziesiątków wynalazków, nie skupiając się na detalach technologii, nie upajają się wymyślaniem od a do zet nowego świata i pozostawiając czytelnikom szerokie pole do wyobraźni, (co - paradoksalnie - momentami sprawia, że zapominamy, że oto obcujemy z "nowym, wspaniałym światem"), to obowiązkowe, by tak rzecz, elementy . dystopii - nowy porządek, powstanie nowych podziałów, nowych zasad i praw, rządzącym światem, nieakceptowalne dla niektórych, wywołujące chęć buntu - w „Wylocie” oczywiście są, ale zdecydowanie nie tylko one, ani nawet - nie przede wszystkim one.
Bowiem drugim istotnym (wręcz istotniejszym) elementem powieści jest dramat dziejący się w życiu i głowach bohaterów. Autorka poświęca im tak dużo uwagi, tak dogłębnie analizuje ich psychikę, że może to właśnie opowieść o trudnych wyborach i napięciu rodzącym się między bohaterami należałoby uznać za najważniejszą. Od elementu wykluczenia i samotności, bycia obok, bycia kimś z zewnątrz, nieistotne, jak bardzo aspirującym do stania się częścią społeczności, nieistotne, jak bardzo się starającym, zawsze pozostającym poza, zawsze obok, zawsze obcym, zawsze stamtąd, i zawsze z tą myślą w tyle głowy, że tych ludzi oszukałaś/-eś, ale w końcu ktoś cię zdemaskuje, a wtedy... Poprzez traktowanie "nowych" podejrzliwie i nieufnie, czasem ze strachem, czasem z pogardą przez "autochtonów", nawet - czasem zwłaszcza - tych, którzy sami o sobie mówią jako o tych otwartych, pomocnych i pozbawionych uprzedzeń. Aż po wieczne bycie pomiędzy społecznością, z której człowiek się wywodzi, a tą, w której pragnie się znaleźć. W moim odczuciu książka Olesi Ivchenko jest przede wszystkim o wykluczeniu. A ten problem jest ponadczasowy. I niewyobrażalnie, boleśnie aktualny.
Można wręcz odnieść
wrażenie (nie mam pojęcia, na ile trafne), że coś co początkowo miało być
dystopią, w trakcie pracy stało się opowieścią o wykluczonych,
społecznie i ekonomicznie,
i wykluczających, gdyż prawdziwy świat, nie ten dystopijny, ale ten za oknem, ten nasz, ten, w którym żyjemy stał się równie straszny, groźny i
nieobliczalny jak
przedstawiona wizja, a my - równie wobec tego bezradni.
Lubię dystopie, więc może sięgnę. A tak z ciekawości: czy autorka jest Polką? :)
OdpowiedzUsuńCo prawda nie wiem, jakie to ma znaczenie w przypadku tak swietnej prozy, ale autorka urodzila sie w Kijowie, a od drugiego roku zycia mieszka w Krakowie. Na stronie wydawnictwa mozna przeczytac, ze ma polskie obywatelstwo. Czy czuje sie Polka, Ukrainką czy i jedną i drugą to już jej, bardzo osobista, sprawa.
UsuńŻadnego nie ma to dla mnie znaczenia, czytuję książki zarówno polskie, jak i ukraińskie, a nawet rosyjskie. Tak tylko spytałam, ze zwyczajniej ciekawości. Nie przyszło mi to do głowy, że to drażliwy temat. :)
UsuńPolka i Ukrainka. Mieszka w Krakowie chyba od urodzenia.
OdpowiedzUsuńBrzmi nieźle.Chomik
OdpowiedzUsuńJest naprawdę dobre.
UsuńDziękuję, Królowo:-)
OdpowiedzUsuńWypożyczyłam z biblioteki, pochłonęłam w kilka dni, wczoraj czytałam do późna. Bardzo inteligentna, bardzo dobrze wymyślona intryga. Tak jak napisałaś, autorka świetnie tworzy bohaterów i bohaterki. I tak, dla mnie to też przede wszystkim powieść o wykluczeniu. A przedtem przeczytałam "Demona Copperheada" i "Wylot" wcale nie odstaje!
(Czy nazwisko pani Olesi czyta się Iwchenko czy Iwczenko? Bo teraz polecam czytającym znajomym:-))
baja
Bardzo dziekuje za komentarz, zawsze sie ciesze, gdy uda mi sie polecanka :D.
Usuń"Demona" mam na (dlugiej, ekhm) liscie do przeczytania, teraz chyba mi sie przesunie w gore :).
Zawiesilam sie na nazwisku autorki. Uswiadomilam sobie, ze zawsze mowilam je przez "cz", a moze to wcale nieprawidlowo! Poszlam spytac, jesli okaze sie, ze przez "ch" jednak powroce z informacja :).