"Gdyby Misiek wiedział, co go czeka w nadchodzące święta,
najprawdopodobniej właśnie wyjeżdżałby za Świeradowa w dowolnie obranym
kierunku, byle nie w stronę willi swojej teściowej..."
Gdybym
wiedziała, co mnie czeka w czasie lektury, zawróciłabym spod szafki
bibliotecznej i udała się w dowolnie obranym kierunku, byle nie w stronę
stanowiska pani bibliotekarki.
Ale nie. Nie wiedziałam. Byłam
krótko po lekturze "Blasku" Marka Stelara, który mi się niezwykle
podobał. Zawsze należałam do tego grona wielbicieli i wielbicielek
powieści świątecznych, którzy ponad cukierkowate historie o "miuości po
grup" przedkładają te, w których pod choinką znajdują się nieznajome
zwłoki, a święty Mikołaj jest pierwszym podejrzanym. "Góra kłopotów"
wydawała się dla mnie idealnym wyborem.
Tytułem wprowadzenia - do
starej, rodzinnej willi leżącej u stóp Gór Izerskich zjeżdża rodzina.
Święta Bożego Narodzenia wszyscy spędzą goszcząc u seniorki rodu, która
we wzmiankowanej willi od wielu lat prowadzi pensjonat.
Tymczasem
na miejscu okazuje się, że seniorki rodu nie ma w domu. Wylądowała w
szpitalu z powodu jakiegoś drobiazgu, choinki niet, przygotowania w
proszku, a do tego ciągle pada śnieg, powodując awarię elektryczności i
internetu, jak również odcięcie pensjonatu od świata. Napięcie wciąż
wzrasta za sprawą zaskakujących i niezbyt logicznych działań Szwagra,
zakały rodziny, oraz pojawienia się totalnie niespodziewanego gościa,
który według wszelkiej dostępnej wiedzy powinien od lat prawie
czterdziestu spoczywać w grobie...
Hm. Hm. No cóż. Pomysł jest,
może ciut zużyty, pensjonat odcięty od świata za sprawą opadów
atmosferycznych milion razy grali, ale co z tego, on spotyka ją i łączy
ich miłość też grali milion razy, a jakie ładne cosie można z tego
wygrać!
Problem w tym, że poza zużytym pomysłem niewiele w "Górze kłopotów"
jest. Właściwie cała książka jest taka wincyj nudna, co w zasadzie
dyskwalifikuje kryminał, nieistotne, komediowy czy nie. Bohaterowie
jedzą, biorą prysznic, kładą się spać, ustawiają antenę telewizyjną, przynoszą z lasu (kradną, kradną)
choinkę, i to właściwie byłoby na tyle. Tu coś łupnie w nocy, tam coś
huknie, wszyscy wybiegają z pokoi z pytaniem: "Co się stało?!" na ust
koralach, po czym nie dowiadując się niczego wracają do swych sypialni.
Choinka jest za duża i się przewraca, połowa bombek się tłucze, choinka
postawiona do pionu wywraca się po raz drugi, tym razem załatwiając
odmownie zastawę stołową (i drugą połowę bombek), no niech ktoś zatrzyma
tę karuzelę śmiechu. Jedyne wydarzenie, które wskazywałoby, że ta
powieść to kryminał, czyli trup, tak naprawdę niczego nie zmienia. Trup
sobie leży, ale nie ma śledztwa, policji, która zostaje odcięta od
świata razem z podejrzanymi, podejrzanych też w sumie nie ma, nie ma
chęci odpowiedzi na pytanie, co się właściwie stało... Jest trup i tyle,
wątek właściwie nie poruszony do końca książki.
I tu przejdę do rzeczy, która najbardziej mi w "Górze kłopotów" nie odpowiadała, rzewnie wspominając moją własną recenzję "Blasku", w której podziwiałam
język autora (i nie zdarzały mu się tam, o, nie zdarzały wtopy typu: "podchodząc do ogrodzenia, coś przykuło jego uwagę"!) i sposób prowadzenia licznych bohaterów.
W
"Górze kłopotów" największym, nomen omen, kłopotem dla mnie było to, że
absolutnie żaden, żaden bohater nie zachowywał się wiarygodnie, a
rysunek postaci, w moim skromnym mniemaniu oczywiście, leżał i szlochał.
Bo
kogóż my tu nie mamy. Mamy Miśka z żoną, kochające się małżeństwo, to
znaczy, autor twierdzi, że kochające, bo ja jako czytelnik widzę parę, w
której ona na niego nieustannie warczy, syczy, odwraca się plecami i
nie słucha tego, co on ma do powiedzenia, a on na to pozwala, bo chyba
tak naprawdę ma to w rzyci. Mamy nastolatka, który znajduje zwłoki, i to
zamordowane zwłoki, i nic. Spoko luzik, leży sobie facet ze śrubokrętem
wbitym w jestestwo, leży to leży, święta się skończą to się
zastanowimy, co z tym zrobić, w końcu nieboszczyk raczej nigdzie sobie
nie pójdzie. Mamy człowieka, który zjawia się po czterdziestu (czy tam
iluś, przepraszam, nie chce mi się sprawdzać, ale sporo to było) latach
nieobecności, uświadamiając obecnym, że jedna z ciotuń popełniła była
bigamię, bo rzeczonego człowieka, jej pierwszego męża, uznano za
zmarłego, a ciocia ponownie wyszła za mąż. W dodatku człowiek ten to typ
spod ciemnej gwiazdy, znikając okradł rodzinę małżonki, no i
skrzywdził ją głęboko. Ale nie, niech zostanie na święta, tak
wzruszająco mówi, taki jest biedniutki, nikt nie ma nic przeciw temu,
może poza Miśkiem, ale reszta to już nic absolutnie, wszyscy go
przygarniają do łona rodzinnego, zero podejrzeń,
zero nieufności, zero dystansu, zero lojalności wobec ciotki, której
podlec złamał kawał życia... Zwłaszcza panie, nie wyłączając porzuconej
ciotki, która repertuar nie-do-końca-ex-małżonka powinna znać na
wyrywki, są wielce poruszone opowiedzianą przez typa historią o
samotności. Tak, to na tym właśnie polega słynna kobieca wrażliwość,
gdybyście nie wiedzieli. Mamy żonę Miśka, która przyjeżdża do rodzinnego
domu i dowiaduje się w progu, że mamy nie ma, bo wylądowała w szpitalu.
Co robi każdy w takiej sytuacji? Tak! Dobrze zgadliście! Idzie się
rozpakować, a potem przez kolejne dni rżnie z kuzynkami w makao czy
innego pokera bez cienia niepokoju, no bo przecież "mama napisała, że to
drobiazg". Mamy Szwagra, który po urazie jest najwyraźniej lekko
upośledzony (i już naprawdę mniejsza, wskutek czego ten uraz, wypadku
czy własnej lekkomyślności), ale Misiek go nie lubi, więc wszyscy
powinniśmy śmiać się do rozpuku ze szwagrowych pomyłek, głupot, które
robi i ogólnej nieporadności.
Słowem, nic się tam nie klei,
bohaterowie nie są nawet sztampowi, tylko zupełnie... niewiarygodni,
intrygi kryminalnej - mimo materiału na kilka, bo i trup, i jakieś
poszukiwania skarbu, i co właściwie robił małżonek ciotuchny przez
czterdzieści lat, gdy go nie było? - nie ma, nie kupiłam świata wykreowanego, nie uwierzyłam autorowi... no, w nic w zasadzie, rzecz ratuje (mimo kilku
wpadek) lekkie pióro pana Stelara, ale to nie to, czego się spodziewałam, nie
to...
Może gdybym nie miała żadnych oczekiwań, byłaby to miła rozrywka.
Ale miałam. Miałam. Miałam oczekiwania i co do bohaterów, i co do intrygi, i co do obiecywanej rozrywki.
I doznałam rozczarowania, które chyba powstrzyma mnie od sięgnięcia po kolejną komedię kryminalną pióra Marka Stelara.
Choć po kryminał sięgnę chętnie.
Ale się Ciebie fajnie czyta! Ale czuje się ostrzeżona...A nowy kryminał Rowling ..trochę długi...Chomik
OdpowiedzUsuńMówisz (rzekła z zadumą Królowa Matka).
Usuńto o tym kryminale, oczywiście, bo a propos pierwszego to dziękuję :).