Siedzę przed komputerem. Siedzę przed pustym, białym ekranem od dłuższej już chwili. I nie ma żadnej gwarancji, że coś się z tego mojego siedzenia urodzi.
Gdy zniknęłam z Facebooka odcięłam się też od całej reszty. Całego tego złego, okrutnego świata, wobec którego czułam się - czuję się - całkiem bezradna. To nie takie trudne w mojej sytuacji. Mam dzieci, dwoje jeszcze nie całkiem dużych, chorą matkę, masę zajęć, sporo zmartwień. Spędzam cały prawie dzień u mamy, we własnym domu ląduję po 17. Jeśli już włączam telewizor - a włączam go kilka godzin po powrocie, o ile w ogóle - moje nie całkiem duże dzieci oglądają głównie kreskówki, a starsze Potomki - jakieś dziwaczne, mało popularne seriale wygrzebane na Netflixie. To znaczy, o ile wyjrzą ze swojej jaskini na piętrze, by potowarzyszyć mamusi, nim ta padnie na twarz. A czasem nie wychodzą. Albo mamusia, nim padnie na twarz, zaczyta się w jakiejś książce ze swego, sukcesywnie zmniejszającego się, Stosiku Wstydu. Moja mama u siebie ogląda ekranizacje powieści Agathy Christie. Albo "Sprawy młodego Morse'a". Więc nie jest tak trudno się odciąć.
Tak, wiedziałam, co się dzieje. Może żyjąc w prawdziwej Dziczy, nie takiej, jak ta moja, dałoby się tej wiedzy uniknąć. Ale w mojej nie. Coś przeczytał mi Pan Małżonek, coś usłyszałam w radio podczas jazdy z lub do Domu w Dziczy. Coś mignęło w TV, gdy mama przełączała kanały. Mówiłam: "Wyłącz to, nie chcę tego wiedzieć, nie chcę tego słyszeć, nie chcę, nie chcę". Bo nie mogłam. Nie mogłam znieść tej rozpaczy, i bezsilności, i wstydu.
A potem wróciłam do Świata, i wcale nie wiem, czy postąpiłam słusznie, i czy nie powinnam się natychmiast znowu wycofać, ukryć, zasłonić oczy, zatkać uszy... bo zostałam zalana. Dosłownie zalana, mam wrażenie, że stoję na jakimś dnie, wspinam się na palce, a każda kolejna fala jest wyższa, coraz wyższa, zalewa mi usta, nos, oczy, nie mogę oddychać, duszę się, duszę się.
Szesnastoletnie dziecko umarło na granicy. Mój szesnastoletni syn wrócił dziś ze szkoły, rzucił się na mnie z uściskami, jak to ciągle ma w zwyczaju ("Cześć, mamusiu, chodź tu do mnie, ojojku, jaka ty malutka się zrobiłaś!"), trochę spuchnięty z dumy, bo dostał szóstkę za super-hiper-fajne-ale-trudne zadanie z "Wesela", a trochę wściekły, bo nie dostał piątki z historii ("Pan należy do tych nauczycieli, którzy bardzo nie lubią, gdy uczniowie mają dobre oceny z przedmiotu, który wykładają"). Wtrząchnął michę zupy z kaszą, spytał, czy może zjeść śniadanie szkolne na kolację, bo teraz to, wiesz, mamo, babcia takie ciasto ze śliwkami upiekła. Pokłócił się z bratem, pouczył chemii, teraz gra na komputerze i być może za chwilę zejdzie i spyta: "Zechcesz, mamo, może obejrzeć odcineczek tego kompletnie odjechanego serialu?". Potem położy się spać, w ciepłym pokoju, pod miękką kołdrą, po przeprowadzeniu rytualnej dyskusji z tatą na temat godzin wyłączania światła i kładzenia się spać o takiej porze, by nazajutrz oszczędzić rodzinie traumatycznego przeżycia związanego z budzeniem go do szkoły. Szesnastolatek. Dziecko. Najdokładniej wiem, jakie dziecko, chociaż on sam zapewne protestowałby przeciw temu określeniu. Często patrząc na moje dzieci, myślałam o ludziach na granicy. Ale dziś myślę bez przerwy. O szesnastoletnim chłopcu, umarłym i zostawionym, bez pochówku, bez pożegnania, na obcej ziemi, o dziecku, które w mojej wyobraźni ma twarz mojego syna.
I, tak, jest też o uchodźcach.
"Franek Sterczewski i grupa „desperados" tnących zasieki na granicy
bywają opisywani jako naiwni szlachetni. Ale z wolna przestają być
szlachetni*. (podkreśl. moje) Zanika świadomość wartości, w imię których występują.
Konwencja genewska przestaje być oczywistością, świętość azylu dawno nią
być przestała. Wybierając komfort, nazywając go bezpieczeństwem,
zaprzeczamy istnieniu humanitarnych wartości. To się dzieje. Obok
regulacji stanu wyjątkowego również psychologiczne mechanizmy nie
pozwolą nam w ogóle widzieć cierpienia i śmierci na naszej granicy,
dokładnie tak jak kiedyś zbrodni w Kościele. Trzeba rozumieć, jak dzieją
się takie rzeczy. Bo nie szuje i łajdaki to robią – w dobrej wierze
robią to również ludzie porządni (...) Trzeba koniecznie rozumieć, jak zło rodzi się również z udziałem ludzi dobrych. To ważne.**".
Zaś w całej ścianie wyżej wspomnianego tekstu najbardziej rzuciło mi się w oczy i najbardziej ścisnęło za gardło to:
"Pomyślmy znowu, korzystając z nieocenzurowanej pamięci i wyobraźni. Co by się stało, gdyby te same informacje opublikowano 20 lat temu? W kościele dominikanów odbywały się chore seksualne ekscesy, ale przecież przemoc tego człowieka w habicie nie byłaby tak oczywista, jak jest dla nas dzisiaj. Uznalibyśmy, że naruszono wszelkie standardy etyczne i prawo kanoniczne – ale nie karne***".
Nie mam pojęcia, gdzie będzie za dwadzieścia lat moja pisanina, pewnie nigdzie. Jeśli blog będzie istniał, a Bloggera nie wywali w kosmos, będzie się gdzieś tam błąkała w virtualu, jeśli virtual będzie istniał. Ale może moje dzieci gdzieś na tę pisaninę trafią. Wydrukują ją sobie (po ostatnich dowcipnych posunięciach Facebooka jest to opcja, ku której się intensywnie przychylamy, wiadomo, Facebook nie Blogger. NA RAZIE), przepiszą, znajdą gdzieś, trafią przypadkiem.
Nie chciałabym, by pomyślały, że mi psychologiczny mechanizm nie pozwolił widzieć cierpienia na naszej granicy. Że uznałam, że "przekroczono normy etyczne, ale nie karne". Bo wszystko odbyło się zgodnie z prawem przecież. No i bo Łukaszenka. Bo Białorusini też. Bo granica Unii. Bo sobie zracjonalizowałam. W dobrej wierze, oczywiście.
Że - co byłoby chyba najgorsze - uznałam to za wyższą konieczność dziejową, albo stwierdziłam, że w ogóle nic się nie dzieje, bo to tylko wroga propaganda.
Że nie miałam nawet na tyle... gniewu? wściekłości? sprzeciwu?... by otwarcie nazwać zło złem.
Że troska o ochronę granic, choćby nawet była to granica Unii, pozwoliła mi przekroczyć wszystkie inne granice. Granicę przyzwoitości. Granicę przyzwolenia na zło. Granicę bestialstwa.
Że rację stanu, czymkolwiek by nie była, uspokojenie sumienia, jakkolwiek by nie było kłamliwe i własny komfort wewnętrzny przedłożyłam nad szesnastoletnie umarłe dziecko, porzucone gdzieś w lesie na niegościnnej, niegościnnej i wrogiej, ziemi.
Że zasłoniłam oczy.
Że zatkałam uszy.
* nie "przestają być szlachetni", tylko "przestają być opisywani, jako szlachetni", gwoli ścisłości, a zaczynają być określani mianem "pożytecznych idiotów". Nazwanie człowieka "pożytecznym idiotą" nie czyni go z automatu człowiekiem nieszlachetnym, ale cóż ja tu wyjaśniam, w końcu mówimy o tekście człowieka, który sugeruje, i to nie tak bardzo między wierszami jak można by oczekiwać, że rajd Franka Sterczewskiego był wodą na młyn PiSu, więc należy go potępić (a co najmniej - zrozumieć potępiających), jako, że ważniejsze jest z PiSem wygrać niż uznać przyczyny, dla których poseł Sterczewski ten rajd wykonał.
**więc przyjrzyjmy się mechanizmom, uznajmy, że tak się dzieje i dlaczego to się dzieje, oraz, że zło czynią ludzie porządni, a tych, którzy nie godzą się, by tak się działo i buntują się przeciw złu nazwijmy "pożytecznymi idiotami" "z wolna przestającymi być szlachetnymi". Seems legit.
***Nie bardzo wiem, co myśleć o osobie, która 20 lat temu uznałaby, że gwałt nie narusza prawa karnego, wydaje mi się bowiem, że nawet za PeEreLu (art.197 KK anyone?) figurowało ono w kodeksie karnym, i to, zdaje się, jako przestępstwo... a, nie, przepraszam, jednak wiem. "Teraz to gwałt, ale sama tam lazła, nikt jej na arkanie nie ciągnął". "Teraz sobie przypomniała?". "Aaaa, odszkodowanie! No to wszystko jasne". Bardziej literacko: "Daj, czegoć nie ubędzie". Bardziej dziadersko: "To się nie wymydli, he, he". I nade wszystko: "Znam go tyle lat, to porządny facet, a ta zdzira chce mu zepsuć opinię". Brzmi znajomo? Panie autorze?
Królowo Matko, tak bardzo słusznie mówisz, tak bardzo mówisz to, co i ja myślę, co myśli (jednak) tak wielu / tak wiele nas. Ból, wstyd, bezradność nawet. Jak długo je czujemy, czujemy sprzeciw. Jak długo możemy jeszcze krzyczeć i płakać, nazywać to, wypowiadać, wciąż jest nadzieja. I (jednak) nie traćmy wiary w ten skrawek dobra, czyli w ten skrawek sensu, który tworzymy, pisząc, pracując, działając. Coś zawsze od nas zależy, a od Ciebie na przykład pewna rzecz wielka: masz synów, którzy, będąc Twoimi dziećmi, będą zawsze wiedzieli, gdzie zło i krzywda, i oni też nie będą się na nie godzić. Wierzę. I wiem.
OdpowiedzUsuńZ miłością
Margiela
Dziękuję. Bardzo. Tak, też myślę, że trzeba czuć sprzeciw, boje sie dnia, gdy go nie poczuję.
UsuńKrólowo Matko, dziękuję za te mądre słowa!
OdpowiedzUsuńBezradne i chaotyczne, i nic nie znaczące... ale musialam je napisac.
UsuńTy nie mogłaś wymyśleć tytułu, a ja komentarza. Nie pojmuję.
OdpowiedzUsuńTak.
UsuńDziękuję za post. Nie wiem, co napisać...
OdpowiedzUsuńRozumiem to. Ściskam.
UsuńJa też nie wiem co napisać, poza tym, że ogólnie coraz częściej chce mi się, excusez le mot, rzygać. Ostatnio zachciało mi się dziś rano, jak na przystanku zobaczyłam plakat reklamujący Wyborczą, którą pamiętam od pierwszego numeru. Dobrze napisała Emberiza Citrinella, ty to chociaż synów możesz wychować...
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że to wystarczy... choć trochę.
UsuńDobrze, że tak piszesz.
OdpowiedzUsuń❤️ Dzięki.
UsuńKiedy wydaje się, że nie może być gorzej wychodzi ktoś kolejny i pokazuje,że można być jeszcze bardziej bezdusznym, podłym,okrutnym a wszystko to z bogiem, honorem i ojczyzną na ustach.
OdpowiedzUsuńNie jestem w stanie tego zrozumieć, czuję się chora na myśl o tym co się wyprawia w naszym kraju.
Zawsze mówiłam, że Polska jest fajnym miejscem do życia ale coraz częściej myślę, że może jednak rację mieli ci którzy mówili ze nie jest.