Nie jest tajemnicą państwową, że Królowa Matka jest wielbicielką
seriali brytyjskich, ze szczególnym uwzględnieniem tych
wyprodukowanych przez BBC.
Czasem jednak chęć na zrobienie czegoś szalonego i życia przez chwilę na krawędzi / nuda / ciekawość, która wiadomo, czym jest, ale czasem się o tym zapomina / uwielbienie dla kina przedwojennego / po troszeczce tego wszystkiego sprawia, że Królowa Matka zasiada przed telewizorem i ogląda jakąś rodzimą produkcję.
Na przykład serial „Bodo”.
Zwłaszcza, że jest to serial reklamowany jako produkcja zrobiona z nadzwyczajnym po prostu rozmachem, w realizacji której zatrudniono 240 aktorów, 300 epizodystów i 4000 statystów, a zdjęcia kręcono w aż 293 różnych lokalizacjach, m.in. w Łodzi, Wrocławiu, Żyrardowie, Zgierzu oraz w Warszawie. No to już mus zobaczyć, nie ma przebacz!
Powodowana tą myślą Królowa Matka dzielnie – z odcinka na odcinek, co trzeba podkreślić, bardziej dzielnie – zasiadała przed telewizorem głównie po to (jak się raczej szybciej niż później okazało) by oswajać się z myślą, że jeśli chce sobie popatrzeć na porywającą scenografię, dwadzieścia rodzajów sztućców, wszystkie autentyczne, kostiumy, które natychmiast po zejściu z planu mogą trafić do muzeum i nikt ich nie odróżni od oryginalnych strojów, jeśli chce posłuchać dialogów, różnych w zależności od tego, czy mówi służba, pani hrabina, mały ulicznik, aktorka rewiowa czy stangret pana barona, powinna jednak skupiać się na kontemplowaniu „Upstairs, downstairs” albo „Downton Abbey”.
Niby to zawsze wiedziała, a tu wot, kakij serprajz.
Pierwsze sześć odcinków Królowa Matka poświęciła głównie na zadawaniu sobie pytania, czy reżyserzy dzieła założyli, że ona polubi głównego bohatera, bo to Bodo (nie żeby rozumiała założenie, że widz w ogóle WIE, kto to Bodo, ale umówmy się, że wie), gwiazda przedwojennego kina, świetny aktor, bożyszcze tłumów? Innego powodu polubienia osoby prezentowanej na ekranie Królowa Matka nie widziała – a chcąc stworzyć serial, który przyciągnie widzów wypadałoby jednak wykreować głównego bohatera jeśli już nie nadającego się do lubienia, to chociaż interesującego, nie każdy ma tyle samozaparcia, by oglądać trzynaście odcinków czegokolwiek wyłącznie w celach naukowych!
Podobno – jeśli wierzyć przedwojennej prasie, na którą Królowej Matce zdarzyło się tu i ówdzie rzucić okiem - Bodo był człowiekiem skromnym, sympatycznym i z dużym poczuciem humoru, chociaż także trochę zarozumiałym. Nade wszystko jednak – dyskretnym. Nie afiszował się z romansami, chociaż krążyły o nich legendy, zawsze elegancko wypowiadał się o kobietach, z którymi łączono jego nazwisko. Jego życie prywatne nie obfitowało w skandale obyczajowe i towarzyskie. Mieszkał z matką, której towarzystwo i przyjaźń bardzo cenił. Cenił sobie też spokój i domową atmosferę, lubił robótki ręczne – wyszywał makatki, które później ofiarowywał znajomym. Pełen uroku mężczyzna z klasą, inteligentny, przy tym oczywiście bardzo pracowity, perfekcjonista, niezwykle muzykalny. Krótko mówiąc - powszechnie lubiany, fajny facet.
Bodo w serialu to nadęty, dążący po trupach do celu bufon i karierowicz, zupełnie nie wzbudzający sympatii, prekursor ustawek z paparazzi, z którymi się umawia na strzelenie fotki zza węgła. Cham i prostak, nielojalny, zawistny, bez mrugnięcia okiem sprzedający prywatność swoją i kobiety, z którą był w związku dla zdjęcia w gazecie i numeru solowego, uprawiający seks za recenzję. Dość odrażający typ, którego tragiczny koniec (o którym to końcu, że Królowa Matka przypomni, widz ma prawo NIE WIEDZIEĆ) nie stanowi wystarczającego usprawiedliwienia dla poświęcenia mu całego serialu.
Tak w ogóle to nie bardzo Królowa Matka wie, na podstawie czego został napisany scenariusz serialu, bo Bodo nie zostawił po sobie dziennika czy pamiętnika... i w ogóle pewnie nie powinna się wypowiadać, jako osoba, która się nie zna i jest najbardziej laickim laikiem, jakiego można obie wyobrazić... ale czy w związku z brakiem wystarczającej ilości dotyczących życia osobistego aktora materiałów źródłowych nie byłoby lepiej NIE skupiać się na życiu uczuciowo-towarzyskim Bodo, o którym niewiele wiadomo, za to skupić się na jego życiu zawodowym, o którym wiadomo całkiem sporo?
Tymczasem im dalej w serial, tym robiło się weselej, bo coraz częściej mieliśmy do czynienia z fantazjami na temat życia głównego bohatera, a nie z faktami. Być może była to świadoma polityka autorów serialu, którzy do niewątpliwych emocji szalejących wśród widowni podczas oglądania każdego odcinka dodawali jeszcze ten dreszcz niepewności – czy zgadnę, którą postać reżyser dokleił? Co dopisał, co wymyślił, co dosztukował, czym ubarwił to, co wydawało mu się zbyt nudne? Należało tylko jeszcze wprowadzić system glosowania przez audiotele: „W dzisiejszym odcinku „Bodo” wymyślonych zostało postaci a) 5 b) 3 c) 11? Dopisaliśmy głównemu bohaterowi a) alkoholizm b) kokainizm c) oba d) żadne z powyższych, Bodo zarówno pił jak i zażywał kokainę?” aby skanalizować wstrząsające widzami napięcie i podreperować budżet telewizji publicznej.
Królowa Matka by miała w tym audiotele szanse ustrzelić wszystkie główne nagrody.
Przyjaciel Bodo, Żyd Moryc (BTW chyba jedyna w miarę ciekawa postać), gdyby Królowa Matka nie wiedziała, że jest fikcją zgadłaby to natychmiast po dopisaniu mu happy endu w postaci rejsu Batorym do Stanów Zjednoczonych w sierpniu 1939 roku. I super, że popłynął do tych Stanów, Królowa Matka go lubiła i dobrze mu życzyła, ale jednak takie to było... do przewidzenia.
Kolega Hans z dzieciństwa, Niemiec – nie dość, że fikcja, to jeszcze klisza na kliszy kliszą poganiająca, OCZYWIŚCIE zły, OCZYWIŚCIE nazista, OCZYWIŚCIE esesman, OCZYWIŚCIE Sturmbannführer albo nawet Obersturmbannführer, wstrętny, wstrętny człowiek, który leży jak kłoda na drodze do prawdziwej miłości naszego bohatera i nie pozwala mu uwieść własnej żony, no co za bydlę.
Ale prym wiedzie wspomniana miłość naszego artysty, czyli Ada, miłość pierwsza i w zasadzie jedyna... Łojzicku, jak mawiają NacMacFeeglowie. Królowa Matka może nawet troszeczkę (naprawdę odrobinkę) zamiary twórców rozumie - chcieli jakoś ubarwić pewne wątki, sprawić, by nie była to biografia w typie encyklopedycznym, by główny bohater miał jakieś życie emocjonalne, ale jednak... no, nie całkiem wyszło.
W dodatku postać Ady nie dość, że fikcyjna, nie dość, że irytująca do bólu zębów, nie dość że zagrana na jedno kopyto bez względu na to, czy oglądamy na ekranie wiośnianą panienkę z pensji, czy dojrzałą kobietę, matkę dzieciom, poprowadzona jest silnie zagadkowo. Najpierw Ada jest, później znika, za chwilę Bodo sobie o niej przypomina i myśli, że ciągle ją kocha i chciałby z nią być, potem przez dwa odcinki o Adzie ani słychu, następnie Bodo odbiera od niej telefon i się jej namiętnie oświadcza, potem prawie żeni się z kimś zupełnie innym, by za chwilę jechać do Berlina i oznajmiać, że kocha tylko ją... Przez długi czas wcale nie widać, że główny bohater w ogóle o niej pamięta, pisze do niej, tęskni za nią, po czym nagle Ada znowu się pojawia i uczucia rozkwitają jak ten róży kwiat...
A szczytem osiągnięć reżysersko-scenariuszowych jest odcinek bodaj przedostatni, w który Ada pojawia się ni z gruszki, ni z pietruszki w Warszawie, padają z Bodo w objęcia, jakby pozostawali dotąd w namiętnym związku, lądują w łóżku i podejmują rozmowę o rozwodzie. Chociaż z kilku poprzednich odcinków w ogóle nie wynika, że wymieniali ze sobą choćby grzecznościowe kartki na święta.
Oczywiście wszyscy widzowie rozumieją, że w związku z rozbudowywaniem (choćby nie wiem jak chaotycznym) roli nieistniejącej Ady coś musiało zostać złożone w ofierze, aby twórcy, nie dysponujący wszak budżetem "Wspaniałego stulecia", zmieścili się w trzynastu odcinkach.
Została złożona cała reszta.
W efekcie czego w serialu o Bodo, czyli tak naprawdę również w serialu o polskim przedwojennym kinie, skupiono się na fikcyjnej "wielkiej miłości" Eugeniusza Bodo do fikcyjnej Ady, a wielkich i wspaniałych aktorów tamtych lat pokazuje się marginalnie. Albo wcale.
Aleksandra Żabczyńskiego Królowa Matka przeoczyła, ponieważ za pierwszym jego pojawieniem się na ekranie kichnęła (trochę przesadza, ale tylko odrobinkę), a za drugim nie rozpoznała po całych dwóch wypowiedzianych przez niego zdaniach z kim ma do czynienia. I nic nie szkodzi, gdyż – jak doniósł Królowej Matce Pan Małżonek – Aleksander Żabczyński, niezwykle przystojny mężczyzna, amant kina, człowiek dzielny i o barwnej osobowości został w tej jednej migniętej scence sprowadzony do poziomu Jasia Fasoli.
Migającą gdzieś w tle Jadwigę Smosarską Królowa Matka poznała tylko dlatego, że ją przedstawiono z nazwiska.
Ludwika Sempolińskiego, Mieczysławy Ćwiklińskiej, Hanki Ordonówny, Henryka Warsa – niet.
O... eee... niezręcznościach obsadowych Królowa Matka pisać nie będzie, w końcu znaleźć dużą ilość aktorów podobnych do innych aktorów łatwo nie jest, ale jednak za każdym razem, gdy widziała wysokiego i smukłego Bartłomieja Kotschedoffa w roli Dymszy odczuwała dyskomfort estetyczny. Zwłaszcza gdy stał on obok serialowego Bodo i byli równi wzrostem (albo i Dymsza przewyższał Bodo, co sobie będziemy żałować, proszę Państwa). Podczas gdy w rzeczywistości...
(Drogie Dzieci oraz Odpowiedzialni Za Obsadę w Serialu, Bodo to ten z lewej).
Od odcinka mniej więcej siódmego Królowa Matka zaczęła się w serialu, który zaczął przypominać szereg nie związanych ze sobą scenek, nieco gubić. Dog, który był taki ważny dla Bodo, najwyraźniej spadł z nieba. Nie pokazano dlaczego nagle Gienio Junod stał się Eugeniuszem Bodo. Wielką gwiazdą. Której jednakże jeszcze w poprzednim odcinku rolę załatwiała garderobiana. Bodo przeżywa ślub Nory Ney jakby to była jego osobista narzeczona, która mu uciekła od ołtarza, a według serialowych realiów po prostu raz poszedł z nią na spacer (chyba, że Królowa Matka coś przeoczyła, czego nie wyklucza). Życie bohaterów drugiego planu – tych migających wielkich gwiazd przedwojennego kina, ale także fikcyjnej Ady - nie układa się w żadną całość. Pojawiają się znikąd, wygłaszają kwestie, jeśli są kobietami to idą do łóżka z bohaterem tytułowym (bardzo jest Królowa Matka swoją drogą ciekawa, kto wpadł na pomysł, by życie przedwojennej gwiazdy ekranu zilustrować opowiastkami o jego romansach? W tym częściowo fikcyjnych? Czy to wynika z opinii o polskich widzach? Że tylko goła d... ich utrzyma przed ekranem? Że pokazanie pracy i rozwoju twórczego aktora to za mało? Czy z lenistwa, bo łatwiej jest napisać scenę łóżkową i upchnąć po jednej w każdym odcinku niż poświęcić trochę czasu na research i poprawienie kulawego scenariusza?) i znikają, co w niczym nie przeszkadza, bo i tak robią tylko za elementy scenografii służące do ozdabiania głównego bohatera. Nic się w tym drugim planie nie wiąże ze sobą i nic nie wynika jedno z drugiego. Nikogo nie można polubić, nikim się zainteresować, a znacznej części można w ogóle nie zauważyć.
Pobuszowawszy nieco na przeróżnych stronach i serialowych forach oraz natknąwszy się na wypowiedzi w stylu „Mam nadzieję, że Bodo i Ada zejdą się i będą szczęśliwi” (a nie mówiła Królowa Matka, że nie wszyscy widzowie wiedzą, kto to Bodo? Mówiła, gdzieś tam wyżej) Królowa Matka zaczęła zadawać sobie pytanie, kto jest adresatem serialu? Bo na pewno nie fani dwudziestolecia, artystów, kultury międzywojnia, o przedwojennych filmach nie wspominając.
I coraz wyraźniejsze było, że serial jest adresowany po prostu do „grupy oglądaczy seriali familijnych”, a ponieważ formuła sielsko-rodzinna zaczęła się powoli wyczerpywać, czy też, mniej elegancko rzecz ujmując, ten wąż zaczynał już zjadać własny ogon postanowiono widza ubogacić czymś z kompletnie innej beczki. Taką samą historią jak w „Domu nad Rozlewiskiem”, ale w innych dekoracjach, innych strojach, innych wnętrzach. Te inne wnętrza, inne stroje i inna epoka ma poudawać, że to serial ambitniejszy i o czymś, a celem jego jest nie tylko bawić, lecz i uczyć. I po to są te wszystkie Pole Negri i kabarety „Qui Pro Quo”, które jednakże nikomu nic nie mówią, bo i postacie, i kultowe instytucje należało by najpierw solidnie osadzić w epoce, a widzom, ze szczególnym uwzględnieniem młodego pokolenia – dać jakąś informację o nich i ich osiągnięciach w kontekście społeczno-kulturowym dwudziestolecia miedzywojennego. Podczas gdy w serialu skupiono się na jakichś bzdurach sypialniano-knajpiano-romansowych oraz Wielkich Miuościach Rzycia Bochatera.
Tylko po kie licho robić ten serial pod tytułem „Bodo”? Przecież spokojnie mógłby się on nazywać dowolnym nazwiskiem przedwojennego aktora - ach, co Królowa Matka mówi, jakim znowu "nazwiskiem aktora"! Po co tu komu prawdziwe nazwiska? I tak niczego byśmy się o życiu zawodowym tegoż aktora nie dowiedzieli, a nikt by się nie czepiał, że dzieło mówi o tym, co się twórcom uroiło, a nie o tym, co działo się naprawdę.
I nie, Królowa Matka nie kupuje tej, przeoczanej przez nią po każdym odcinku wzmianki o tym, że „serial jest oparty o..., ale nie jest biografią”. Nie jest biografią? Bo co, bo biografia była za bardzo krwista, życie aktora było tysiąc razy ciekawsze od serialu, a sam bohater tysiąc razy sympatyczniejszy od serialowej postaci? I twórcy tego nie unieśli? No to sorry, w takim razie można było zrobić osadzony w realiach międzywojennych film o niespełnionej miłości Ady i kogoś tam, zamiast używać w tytule znane nazwisko, niewątpliwie w celu przywabienia widzów, którym to nazwisko coś powie!
(przerwa na oddychanie do woreczka)
Ma Królowa Matka tylko nadzieję, że porwani sukcesem wśród nastoletniej („ach, jakie to smutne, że Ada czekała na Bodo w Warszawie i nigdy się nie dowiedziała, że zginął!”) oraz patriotycznie nastawionej („wspaniały serial o polskim wybitnym artyście, gdyby tylko nie ten seks, domy publiczne i kokaina, to byłby piękny film rodzinny o wartościach”, no tak, bo seksu za sanacji nie było, a co do kokainy to cud, że Królowa Matka nie zaczęła zażywać, do towarzystwa pseudo-Bodo oraz dla poprawienia sobie odbioru utworu) widowni twórcy nie dojdą do wniosku, że mamy jeszcze wielu artystów, których życiorysy to gotowe materiały na seriale (i nie, Królowa Matka nie powie, kogo ma na myśli, bo jeszcze ktoś to przeczyta, zasugeruje się, a Królowa Matka będzie do końca życia dźwigać brzemię winy nie do zmycia).
Ale, ok, serial trwa, Królowa Matka zaczyna dostawać szału coraz rzadziej, a coraz częściej popada w apatię, gdyż organizm przeładowany bodźcami przestaje na nie reagować, Bodo zaczyna się robić bardziej „lubialny”, porządnieje z wiekiem, lepiej odnosi się do przyjaciół i konkurentów, zaczyna być nawet widać, że się rozwija zawodowo, numery muzyczno-taneczne – bdb, Królowa Matka chętnie ogląda nawet powtórki, cholerna Ada pęta mu się po życiorysie, ale trudno, Królowa Matka skupia się na robótce za każdym razem, gdy Ada pojawia się na ekranie, mamy odcinek dwunasty, Bodo i Ada w czułem uścisku patrzą pogodnie w obiecującą przyszłość, wredny Obersturmfuhrer obiecuje żonie zgodę na rozwód, groza zbliżającej się wojny narasta, Bodo zdaje się jej zupełnie nieświadomy, co tę grozę, paradoksalnie, powiększa, w finale odcinka pany reżysery zapodają nam utwór Hemara „Może kiedyś innym razem” i jest to utwór, który naprawdę podkreśliłby nastrój zbliżającego się koszmaru, gdyby nie.
Otóż gdyby nie to, że tę piosenkę do filmu „Dwanaście krzeseł” napisał Marian Hemar w roku 1933. Śpiewał ją Adam Wysocki i Mieczysław Fogg. Bodo chyba nie, ale niech będzie, że to możliwe.
I kolejne, bardzo „gdyby” - gdyby nie to, że tej samej piosenki, w tym samym kontekście, w filmie o tym samym okresie - "Jutro idziemy do kina" - ten sam reżyser użył jako muzycznego motywu przewodniego. No pewnie, bo raz zadziałało, nikt nie skojarzy i się nie zorientuje, Gugiel gryzie, a korzystania z Wikipedii zakazano pod karą więzienia.
Tylko, że nie, panie reżyserze, i w związku z tym to, co w „Jutro idziemy do kina” było przejmujące, tutaj zgrzyta i trąci taniością, i, naprawdę, jeśli w tak młodym wieku trzeba cytować samego siebie, by uzyskać emocjonalny efekt to należy pomyśleć o dłuższych wakacjach.
(Ewentualnie nie o wakacje chodzi tylko o cyniczne podejście „raz zagrało, drugi raz się sprawdzi, wszak widzowie to idioci i łykną każde byleco”, w takim razie najmocniej Królowa Matka przeprasza za sugestie o twórczym wyczerpaniu).
Ale i to niechta, piosenka jest super, zaśpiewana dobrze, zagrana dobrze, wpada w ucho, Potomki ją przez tydzień śpiewały, zresztą, zbliżamy się do końca, jeszcze tylko jeden odcinek...
I nadszedł. Ten jeden odcinek. Ten, który sprawił, że Królową Matkę na dłuższą chwilę oszołomiło. Ten, który sprawił, że wyłapała i obejrzała powtórkę, z notatniczkiem w ręku. Ten, który spowodował, że powstaje ta notatka (i wygląda na to, że to, co powyżej to był WSTĘP, nigdy Królowa Matka nie twierdziła, że jest mistrzynią kompozycji literackich).
Tuż przed premierą odcinka ostatniego Królowa Matka dowiedziała się, że przedstawiciele TVP udali się byli z serialem na festiwal w Cannes, a tam zamierzają zachęcać do jego kupna przeróżne stacje, jak natenpszykłat BBC. Wiadomość była z serii tych zatykających i wszyscy się cieszymy, że Królowa Matka wchodząc w jej posiadanie niczego akurat nie jadła, bo gdyby jadła, nie czytalibyście, Drodzy Czytelnicy, tych słów.
BBC. To jest, Państwo pamiętają? To jest ta firma, która jak robi współczesną wersję „Sherlocka” to ci, co nie czytali Conan Doyle'a mają rozrywkę na najwyższym poziomie, a ci, co czytali Conan Doyle'a mają rozrywkę na najwyższym poziomie. Która robiąc „Wszystko dla Pań”, które nawet nie stało obok książki Zoli, robi je tak, że mimo wszelkich niedociągnięć ogląda się serial z zachwytu nad scenografią, kostiumami i z sympatii dla bohaterów. Która robiąc setną ekranizację „Emmy” wciąż potrafi wykrzesać z niej wdzięk. Która robiąc ekranizację „Wielkich nadziei” tak dobiera aktorów, że wyglądają jakby wyszli z książki, a robiąc film o królowej Wiktorii – tak, jakby zeszli z portretów.
Ta właśnie firma ma nabyć chaotyczny serial o nie wiadomo kim, o jakimś mało znanym aktorze, chociaż nie do końca, z mało znanego kraju, ale niezupełnie, ubarwiony wpadkami muzyczno-scenograficznymi i obfitujący w scenki rodzajowe typu „zrobiliśmy staranny risercz społeczno-obyczajowy, ale dżentelmen stoi z rękami w kieszeniach rozmawiając z damą”.
Następnie firma ma pokazać dzieło widzom którzy nie tylko nie wiedzą, kim był Bodo, ale nie wiedzą też, dlaczego wojna w Polsce toczyła się z dwoma wrogami, co to jest NKWD i z czego jest najbardziej znane, a także czym są łagry.
Sprawdźmy więc, czego się taki widz dowie z ostatniego odcinka serialu „Bodo”.
W dużym uproszczeniu... nie, zaraz, większego, niż autorzy scenariusza to Królowa Matka zrobić nie może, więc tylko – w oparciu o serial na temat życia w ogarniętej wojną Warszawie taki widz nie dowie się niczego. Na temat życia we Lwowie dowie się, że Bodo występował dla bolszewickiego prostactwa, które zakładało na siebie nocne koszule w przekonaniu, że to wieczorowe kreacje, zaś w trakcie przedstawienia kradło kostiumy z garderoby artystów, i że całe życie lekko się prowadził w kwestii kobiet i to go ostatecznie zgubiło.
Bodo wyjeżdża do Lwowa z trupą Henryka Warsa (którego w serialu nie ma, chyba, że jest, ale bez nazwiska, ani jedno, ani drugie po dwunastu odcinkach już nas nie dziwi), z piastowanym jak największy skarb kontraktem do Hollywood oraz dwiema rolkami taśmy z nagranym filmem „Uwaga szpieg” w metalowych pudełkach. Kontrakt zaszywa w rękawie płaszcza po tym, jak nasilają się kradzieże kostiumów w garderobie aktorów, taśmy nigdzie nie zaszywa ale, trzebaż trafu, dwa wielkie, wepchnięte na szafę pudła nie budzą zainteresowania ani złodziei, ani smutnego pana z NKWD, ani w ogóle nikogo.
Oczywiście do czasu.
Bodo jak to Bodo, kobiety doń lgną jak pszczoły do miodu, niby czemu Rosjanki miałyby być inne, też lgną, a już najbardziej lgnie żona niejakiego pułkownika Rywkina, który jest złym człowiekiem, co poznajemy po tym, że przemawia z kamienną twarzą: „A wy tu szto, dumajet'ie szto wam wsio zdies' diełat' można? Zdies' gawarim seriozna!”, po czym wybucha śmiechem, mówi „Szuczu, ja szuczu”, wszyscy się odprężają, a potem apiat' od nowa. Ponadto wystawia na wabia własną żonę, która ma się dowiedzieć, czy Bodo jest prawomyślnym obywatelem, czy też wręcz przeciwnie, Bodo nie chce, bo Ada, no, ale ostatecznie poświęca się dla dobra sprawy, żona popada w uczucie, niestety, odkrywa zdjęcie Ady i powodowana zazdrością donosi mężowi o planach Bodo udania się do Stanów Zjednoczonych. Tak oto Bodo staje się ofiarą nie zbrodniczego systemu, tylko zazdrosnej baby, chłopcy, weźcie to do serca jako przestrogę!
Bodo zostaje aresztowany w lipcu 1941 roku, na wstępie dostaje w gębę tak, że aż dzwoni, ale mimo to śladu nie zostawia żadnego, smutni panowie z NKWD zabierają filmy, ale płaszcza Bodo broni jak niepodległości, z tym, że skuteczniej, a zatem płaszcz wraz z zaszytym w rękawie magicznym papierkiem, przepustką do holiłudu, spędza wraz z Bodo w więzieniu półtora roku.
W łagrze jak w łagrze, smutno jest bardzo i do dziś Królowa Matka nie ustaje w zadziwieniu, jak można tak dramatyczne chwile przedstawić w filmie w tak nie wywołujący żadnych emocji sposób, ale że co, że nasi filmowcy nie potrafią? Potrafią, jeszcze jak!
Amnestia dla polskich obywateli przysługująca polskim więźniom politycznym na mocy układu Sikorski–Majski Bodo nie obejmuje, bo ma on wciąż paszport szwajcarski (po ojcu), starania ambasady polskiej nie przynoszą efektów, bo „a niby czemu polską ambasadę ma interesować jakiś Szwajcar”, smutny Bodo siedzi sam jak palec w celi, spowity w płaszcz, od czasu do czasu chadza na nużące przesłuchania - „Wy szpion”. „Ja aktior”. „Niet, wy szpion”. „Niet, ja aktior”, i tak przez parę miesięcy.
Aż wreszcie wspomniane półtora roku od aresztowania oficer NKWD, dusza człowiek w typie „a tak w ogóle to ja widziałem wszystkie pana filmy” przyznaje, że nic na Bodo nie mają (!), że sam się dziwi, że się ten Rywkin uparl jak osioł (!!), ale on bardzo, panie Bodo, przeprasza za zaistniałe niedogodności (!!! oraz headdesk razy dużo), w ramach przeprosin ściska mu prawicę i cóż się dzieje?
I otóż namacywuje ten zaszyty w rękawie kontrakt (Królowa Matka wali głową w stół i produkuje liczne facepalmy).
No, teraz to się zacznie, myśli sobie Królowa Matka po dojściu do siebie po serii facepalmów. I rzeczywiście, zaczyna się tak bardzo, że do dziś na wspomnienie scen ze złowrogim NKWD Królowa Matka popada w otępienie, a minął już miesiąc.
Przesłuchania prowadził inny zły pan z NKWD, ten nie tylko pytał „Wy szpion?”, ale jeszcze nakrzyczał na Bodo, że co on sobie wyobraża, że jest od kogoś lepszy? A bo wcale, że nie jest! ŻEBY WIEDZIAŁ!!! Nieszczęsny Bodo, tak mu to zmiażdżyło morale, że dziw prawdziwy, że nie umarł na sali przesłuchań, jak stał normalnie.
Wyrafinowane tortury przyjęły postać okrzyków: „Nie bić, nie bić!”, co jest, jak wie każda osoba, która ukończyła polską szkołę, zachowaniem typowym dla oficerów NKWD, oraz prześwietleniem filmu, specjalnie na tę okazję trzymanego w enkawudowskich kazamatach. Bodo powtarzał słabym głosem: „Niet, niet”, a Królowa Matka, zamiast przeżywać do głębi, czuła się rozdarta między chęć wybuchnięcia nietaktownym a nieopanowanym śmiechem, popadnięciem w stupor, urżnięciem się w trupa, gdyż jedno co warto to upić się warto, oraz pohamowywaniem impulsu, by siąść w kątku i pokiwać się, ssąc kciuk.
13 stycznia 1943 roku Bodo zostaje skazany na pięć lat obozu pracy jako element skrajnie nie rokujący i nie współpracujący z przesłuchującymi (i to mimo, że tak na niego krzyczeli!).
Ostatniej sceny Królowa Matka stara się nie pamiętać, acz nie wyklucza, że z jej duchowością cepa po prostu jej nie zrozumiała.
Opisze ją jednak dla osób bardziej wrażliwych i/lub bardziej oblatanych filmowo:
Dwóch enkawudzistów ciągnie omdlałego Bodo trzymając go pod ręce, a świat robi się coraz jaśniejszy i jaśniejszy.
Robi się biała, biała przestrzeń.
Bodo wchodzi w światło, odpalony w najlepszy garnitur (a nawet smoking, zdaje się, Państwo wybaczą, że Królowa Matka nie sprawdzi), wyglądając jak milion dolarów.
Mija samego siebie w wieku młodzieńczym, wymieniają uśmiechy.
(Królowa Matka robi przerwę na przetarcie oczu, namacanie szczęki na podłodze i umieszczenie jej na mniej więcej właściwym miejscu).
Wchodzi na dłuuuugie, białe schody, na szczycie których tuziny girls (wiecej girls niż statystów w całym serialu) wykonują radośnie (NAPRAWDĘ radośnie, żeby nie było) i rewiowo, że proszę siadać, "Ach śpij, kochanie".
Bodo mija girlsy z wachlarzami i w pończochach, i podąża w górę schodów, jak Królowa Matka mniema, ku nieśmiertelności.
Odwraca się i posyła uśmiech nam wszystkim, obserwującym całość bez tchu normalnie.
(Emocjonalny cep w Królowej Matce na przemian histerycznie się śmieje i przykłada lód na miejsca spuchnięte od facepalmów).
W pierwszej chwili Królowa Matka chciała napisać, że pożąda tego zioła, które bez najmniejszej wątpliwości zażywał autor sceny finałowej serialu, ale po namyśle - jednak nie, bo to musi mieć nieodwracalne skutki uboczne.
Ponadto jako laik miała opory, żeby wyśmiać ten finał po całości, wszak może na przykład te girlsy z wachlarzami znaczą coś, o czym nie wie, i palnie potworne fopa natrząsając się z nich niemiłosiernie. Pobiegła więc konsultować się z internetem i poczytać wypowiedzi twórców, producentów, rozkochanych widzów, jak również komentarze na forach.
Dowiedziała się z nich, że ten finał to jak Fellini oraz David Lynch ze swoim „Miasteczkiem Twin Peaks”.
Jaki film, taki Fellini, tyle ma Królowa Matka do powiedzenia w tej kwestii.
I taką prawdę o naszej historii i tragicznym losie człowieka wplątanego w jej tryby poznają Brytyjczycy, jeśli ktoś w BBC zaszaleje i kupi ten serial.
...
...
...
Co to Królowa Matka chciała...
A, tak. BBC.
Trzymajcie się BBC, kochani Czytelnicy.
Przyjacielska rada od Królowej Matki na...
Czasem jednak chęć na zrobienie czegoś szalonego i życia przez chwilę na krawędzi / nuda / ciekawość, która wiadomo, czym jest, ale czasem się o tym zapomina / uwielbienie dla kina przedwojennego / po troszeczce tego wszystkiego sprawia, że Królowa Matka zasiada przed telewizorem i ogląda jakąś rodzimą produkcję.
Na przykład serial „Bodo”.
Zwłaszcza, że jest to serial reklamowany jako produkcja zrobiona z nadzwyczajnym po prostu rozmachem, w realizacji której zatrudniono 240 aktorów, 300 epizodystów i 4000 statystów, a zdjęcia kręcono w aż 293 różnych lokalizacjach, m.in. w Łodzi, Wrocławiu, Żyrardowie, Zgierzu oraz w Warszawie. No to już mus zobaczyć, nie ma przebacz!
Powodowana tą myślą Królowa Matka dzielnie – z odcinka na odcinek, co trzeba podkreślić, bardziej dzielnie – zasiadała przed telewizorem głównie po to (jak się raczej szybciej niż później okazało) by oswajać się z myślą, że jeśli chce sobie popatrzeć na porywającą scenografię, dwadzieścia rodzajów sztućców, wszystkie autentyczne, kostiumy, które natychmiast po zejściu z planu mogą trafić do muzeum i nikt ich nie odróżni od oryginalnych strojów, jeśli chce posłuchać dialogów, różnych w zależności od tego, czy mówi służba, pani hrabina, mały ulicznik, aktorka rewiowa czy stangret pana barona, powinna jednak skupiać się na kontemplowaniu „Upstairs, downstairs” albo „Downton Abbey”.
Niby to zawsze wiedziała, a tu wot, kakij serprajz.
Pierwsze sześć odcinków Królowa Matka poświęciła głównie na zadawaniu sobie pytania, czy reżyserzy dzieła założyli, że ona polubi głównego bohatera, bo to Bodo (nie żeby rozumiała założenie, że widz w ogóle WIE, kto to Bodo, ale umówmy się, że wie), gwiazda przedwojennego kina, świetny aktor, bożyszcze tłumów? Innego powodu polubienia osoby prezentowanej na ekranie Królowa Matka nie widziała – a chcąc stworzyć serial, który przyciągnie widzów wypadałoby jednak wykreować głównego bohatera jeśli już nie nadającego się do lubienia, to chociaż interesującego, nie każdy ma tyle samozaparcia, by oglądać trzynaście odcinków czegokolwiek wyłącznie w celach naukowych!
Podobno – jeśli wierzyć przedwojennej prasie, na którą Królowej Matce zdarzyło się tu i ówdzie rzucić okiem - Bodo był człowiekiem skromnym, sympatycznym i z dużym poczuciem humoru, chociaż także trochę zarozumiałym. Nade wszystko jednak – dyskretnym. Nie afiszował się z romansami, chociaż krążyły o nich legendy, zawsze elegancko wypowiadał się o kobietach, z którymi łączono jego nazwisko. Jego życie prywatne nie obfitowało w skandale obyczajowe i towarzyskie. Mieszkał z matką, której towarzystwo i przyjaźń bardzo cenił. Cenił sobie też spokój i domową atmosferę, lubił robótki ręczne – wyszywał makatki, które później ofiarowywał znajomym. Pełen uroku mężczyzna z klasą, inteligentny, przy tym oczywiście bardzo pracowity, perfekcjonista, niezwykle muzykalny. Krótko mówiąc - powszechnie lubiany, fajny facet.
Bodo w serialu to nadęty, dążący po trupach do celu bufon i karierowicz, zupełnie nie wzbudzający sympatii, prekursor ustawek z paparazzi, z którymi się umawia na strzelenie fotki zza węgła. Cham i prostak, nielojalny, zawistny, bez mrugnięcia okiem sprzedający prywatność swoją i kobiety, z którą był w związku dla zdjęcia w gazecie i numeru solowego, uprawiający seks za recenzję. Dość odrażający typ, którego tragiczny koniec (o którym to końcu, że Królowa Matka przypomni, widz ma prawo NIE WIEDZIEĆ) nie stanowi wystarczającego usprawiedliwienia dla poświęcenia mu całego serialu.
Tak w ogóle to nie bardzo Królowa Matka wie, na podstawie czego został napisany scenariusz serialu, bo Bodo nie zostawił po sobie dziennika czy pamiętnika... i w ogóle pewnie nie powinna się wypowiadać, jako osoba, która się nie zna i jest najbardziej laickim laikiem, jakiego można obie wyobrazić... ale czy w związku z brakiem wystarczającej ilości dotyczących życia osobistego aktora materiałów źródłowych nie byłoby lepiej NIE skupiać się na życiu uczuciowo-towarzyskim Bodo, o którym niewiele wiadomo, za to skupić się na jego życiu zawodowym, o którym wiadomo całkiem sporo?
Tymczasem im dalej w serial, tym robiło się weselej, bo coraz częściej mieliśmy do czynienia z fantazjami na temat życia głównego bohatera, a nie z faktami. Być może była to świadoma polityka autorów serialu, którzy do niewątpliwych emocji szalejących wśród widowni podczas oglądania każdego odcinka dodawali jeszcze ten dreszcz niepewności – czy zgadnę, którą postać reżyser dokleił? Co dopisał, co wymyślił, co dosztukował, czym ubarwił to, co wydawało mu się zbyt nudne? Należało tylko jeszcze wprowadzić system glosowania przez audiotele: „W dzisiejszym odcinku „Bodo” wymyślonych zostało postaci a) 5 b) 3 c) 11? Dopisaliśmy głównemu bohaterowi a) alkoholizm b) kokainizm c) oba d) żadne z powyższych, Bodo zarówno pił jak i zażywał kokainę?” aby skanalizować wstrząsające widzami napięcie i podreperować budżet telewizji publicznej.
Królowa Matka by miała w tym audiotele szanse ustrzelić wszystkie główne nagrody.
Przyjaciel Bodo, Żyd Moryc (BTW chyba jedyna w miarę ciekawa postać), gdyby Królowa Matka nie wiedziała, że jest fikcją zgadłaby to natychmiast po dopisaniu mu happy endu w postaci rejsu Batorym do Stanów Zjednoczonych w sierpniu 1939 roku. I super, że popłynął do tych Stanów, Królowa Matka go lubiła i dobrze mu życzyła, ale jednak takie to było... do przewidzenia.
Kolega Hans z dzieciństwa, Niemiec – nie dość, że fikcja, to jeszcze klisza na kliszy kliszą poganiająca, OCZYWIŚCIE zły, OCZYWIŚCIE nazista, OCZYWIŚCIE esesman, OCZYWIŚCIE Sturmbannführer albo nawet Obersturmbannführer, wstrętny, wstrętny człowiek, który leży jak kłoda na drodze do prawdziwej miłości naszego bohatera i nie pozwala mu uwieść własnej żony, no co za bydlę.
Ale prym wiedzie wspomniana miłość naszego artysty, czyli Ada, miłość pierwsza i w zasadzie jedyna... Łojzicku, jak mawiają NacMacFeeglowie. Królowa Matka może nawet troszeczkę (naprawdę odrobinkę) zamiary twórców rozumie - chcieli jakoś ubarwić pewne wątki, sprawić, by nie była to biografia w typie encyklopedycznym, by główny bohater miał jakieś życie emocjonalne, ale jednak... no, nie całkiem wyszło.
W dodatku postać Ady nie dość, że fikcyjna, nie dość, że irytująca do bólu zębów, nie dość że zagrana na jedno kopyto bez względu na to, czy oglądamy na ekranie wiośnianą panienkę z pensji, czy dojrzałą kobietę, matkę dzieciom, poprowadzona jest silnie zagadkowo. Najpierw Ada jest, później znika, za chwilę Bodo sobie o niej przypomina i myśli, że ciągle ją kocha i chciałby z nią być, potem przez dwa odcinki o Adzie ani słychu, następnie Bodo odbiera od niej telefon i się jej namiętnie oświadcza, potem prawie żeni się z kimś zupełnie innym, by za chwilę jechać do Berlina i oznajmiać, że kocha tylko ją... Przez długi czas wcale nie widać, że główny bohater w ogóle o niej pamięta, pisze do niej, tęskni za nią, po czym nagle Ada znowu się pojawia i uczucia rozkwitają jak ten róży kwiat...
A szczytem osiągnięć reżysersko-scenariuszowych jest odcinek bodaj przedostatni, w który Ada pojawia się ni z gruszki, ni z pietruszki w Warszawie, padają z Bodo w objęcia, jakby pozostawali dotąd w namiętnym związku, lądują w łóżku i podejmują rozmowę o rozwodzie. Chociaż z kilku poprzednich odcinków w ogóle nie wynika, że wymieniali ze sobą choćby grzecznościowe kartki na święta.
Oczywiście wszyscy widzowie rozumieją, że w związku z rozbudowywaniem (choćby nie wiem jak chaotycznym) roli nieistniejącej Ady coś musiało zostać złożone w ofierze, aby twórcy, nie dysponujący wszak budżetem "Wspaniałego stulecia", zmieścili się w trzynastu odcinkach.
Została złożona cała reszta.
W efekcie czego w serialu o Bodo, czyli tak naprawdę również w serialu o polskim przedwojennym kinie, skupiono się na fikcyjnej "wielkiej miłości" Eugeniusza Bodo do fikcyjnej Ady, a wielkich i wspaniałych aktorów tamtych lat pokazuje się marginalnie. Albo wcale.
Aleksandra Żabczyńskiego Królowa Matka przeoczyła, ponieważ za pierwszym jego pojawieniem się na ekranie kichnęła (trochę przesadza, ale tylko odrobinkę), a za drugim nie rozpoznała po całych dwóch wypowiedzianych przez niego zdaniach z kim ma do czynienia. I nic nie szkodzi, gdyż – jak doniósł Królowej Matce Pan Małżonek – Aleksander Żabczyński, niezwykle przystojny mężczyzna, amant kina, człowiek dzielny i o barwnej osobowości został w tej jednej migniętej scence sprowadzony do poziomu Jasia Fasoli.
Migającą gdzieś w tle Jadwigę Smosarską Królowa Matka poznała tylko dlatego, że ją przedstawiono z nazwiska.
Ludwika Sempolińskiego, Mieczysławy Ćwiklińskiej, Hanki Ordonówny, Henryka Warsa – niet.
O... eee... niezręcznościach obsadowych Królowa Matka pisać nie będzie, w końcu znaleźć dużą ilość aktorów podobnych do innych aktorów łatwo nie jest, ale jednak za każdym razem, gdy widziała wysokiego i smukłego Bartłomieja Kotschedoffa w roli Dymszy odczuwała dyskomfort estetyczny. Zwłaszcza gdy stał on obok serialowego Bodo i byli równi wzrostem (albo i Dymsza przewyższał Bodo, co sobie będziemy żałować, proszę Państwa). Podczas gdy w rzeczywistości...
Źródło |
(Drogie Dzieci oraz Odpowiedzialni Za Obsadę w Serialu, Bodo to ten z lewej).
Od odcinka mniej więcej siódmego Królowa Matka zaczęła się w serialu, który zaczął przypominać szereg nie związanych ze sobą scenek, nieco gubić. Dog, który był taki ważny dla Bodo, najwyraźniej spadł z nieba. Nie pokazano dlaczego nagle Gienio Junod stał się Eugeniuszem Bodo. Wielką gwiazdą. Której jednakże jeszcze w poprzednim odcinku rolę załatwiała garderobiana. Bodo przeżywa ślub Nory Ney jakby to była jego osobista narzeczona, która mu uciekła od ołtarza, a według serialowych realiów po prostu raz poszedł z nią na spacer (chyba, że Królowa Matka coś przeoczyła, czego nie wyklucza). Życie bohaterów drugiego planu – tych migających wielkich gwiazd przedwojennego kina, ale także fikcyjnej Ady - nie układa się w żadną całość. Pojawiają się znikąd, wygłaszają kwestie, jeśli są kobietami to idą do łóżka z bohaterem tytułowym (bardzo jest Królowa Matka swoją drogą ciekawa, kto wpadł na pomysł, by życie przedwojennej gwiazdy ekranu zilustrować opowiastkami o jego romansach? W tym częściowo fikcyjnych? Czy to wynika z opinii o polskich widzach? Że tylko goła d... ich utrzyma przed ekranem? Że pokazanie pracy i rozwoju twórczego aktora to za mało? Czy z lenistwa, bo łatwiej jest napisać scenę łóżkową i upchnąć po jednej w każdym odcinku niż poświęcić trochę czasu na research i poprawienie kulawego scenariusza?) i znikają, co w niczym nie przeszkadza, bo i tak robią tylko za elementy scenografii służące do ozdabiania głównego bohatera. Nic się w tym drugim planie nie wiąże ze sobą i nic nie wynika jedno z drugiego. Nikogo nie można polubić, nikim się zainteresować, a znacznej części można w ogóle nie zauważyć.
Pobuszowawszy nieco na przeróżnych stronach i serialowych forach oraz natknąwszy się na wypowiedzi w stylu „Mam nadzieję, że Bodo i Ada zejdą się i będą szczęśliwi” (a nie mówiła Królowa Matka, że nie wszyscy widzowie wiedzą, kto to Bodo? Mówiła, gdzieś tam wyżej) Królowa Matka zaczęła zadawać sobie pytanie, kto jest adresatem serialu? Bo na pewno nie fani dwudziestolecia, artystów, kultury międzywojnia, o przedwojennych filmach nie wspominając.
I coraz wyraźniejsze było, że serial jest adresowany po prostu do „grupy oglądaczy seriali familijnych”, a ponieważ formuła sielsko-rodzinna zaczęła się powoli wyczerpywać, czy też, mniej elegancko rzecz ujmując, ten wąż zaczynał już zjadać własny ogon postanowiono widza ubogacić czymś z kompletnie innej beczki. Taką samą historią jak w „Domu nad Rozlewiskiem”, ale w innych dekoracjach, innych strojach, innych wnętrzach. Te inne wnętrza, inne stroje i inna epoka ma poudawać, że to serial ambitniejszy i o czymś, a celem jego jest nie tylko bawić, lecz i uczyć. I po to są te wszystkie Pole Negri i kabarety „Qui Pro Quo”, które jednakże nikomu nic nie mówią, bo i postacie, i kultowe instytucje należało by najpierw solidnie osadzić w epoce, a widzom, ze szczególnym uwzględnieniem młodego pokolenia – dać jakąś informację o nich i ich osiągnięciach w kontekście społeczno-kulturowym dwudziestolecia miedzywojennego. Podczas gdy w serialu skupiono się na jakichś bzdurach sypialniano-knajpiano-romansowych oraz Wielkich Miuościach Rzycia Bochatera.
Tylko po kie licho robić ten serial pod tytułem „Bodo”? Przecież spokojnie mógłby się on nazywać dowolnym nazwiskiem przedwojennego aktora - ach, co Królowa Matka mówi, jakim znowu "nazwiskiem aktora"! Po co tu komu prawdziwe nazwiska? I tak niczego byśmy się o życiu zawodowym tegoż aktora nie dowiedzieli, a nikt by się nie czepiał, że dzieło mówi o tym, co się twórcom uroiło, a nie o tym, co działo się naprawdę.
I nie, Królowa Matka nie kupuje tej, przeoczanej przez nią po każdym odcinku wzmianki o tym, że „serial jest oparty o..., ale nie jest biografią”. Nie jest biografią? Bo co, bo biografia była za bardzo krwista, życie aktora było tysiąc razy ciekawsze od serialu, a sam bohater tysiąc razy sympatyczniejszy od serialowej postaci? I twórcy tego nie unieśli? No to sorry, w takim razie można było zrobić osadzony w realiach międzywojennych film o niespełnionej miłości Ady i kogoś tam, zamiast używać w tytule znane nazwisko, niewątpliwie w celu przywabienia widzów, którym to nazwisko coś powie!
(przerwa na oddychanie do woreczka)
Ma Królowa Matka tylko nadzieję, że porwani sukcesem wśród nastoletniej („ach, jakie to smutne, że Ada czekała na Bodo w Warszawie i nigdy się nie dowiedziała, że zginął!”) oraz patriotycznie nastawionej („wspaniały serial o polskim wybitnym artyście, gdyby tylko nie ten seks, domy publiczne i kokaina, to byłby piękny film rodzinny o wartościach”, no tak, bo seksu za sanacji nie było, a co do kokainy to cud, że Królowa Matka nie zaczęła zażywać, do towarzystwa pseudo-Bodo oraz dla poprawienia sobie odbioru utworu) widowni twórcy nie dojdą do wniosku, że mamy jeszcze wielu artystów, których życiorysy to gotowe materiały na seriale (i nie, Królowa Matka nie powie, kogo ma na myśli, bo jeszcze ktoś to przeczyta, zasugeruje się, a Królowa Matka będzie do końca życia dźwigać brzemię winy nie do zmycia).
Ale, ok, serial trwa, Królowa Matka zaczyna dostawać szału coraz rzadziej, a coraz częściej popada w apatię, gdyż organizm przeładowany bodźcami przestaje na nie reagować, Bodo zaczyna się robić bardziej „lubialny”, porządnieje z wiekiem, lepiej odnosi się do przyjaciół i konkurentów, zaczyna być nawet widać, że się rozwija zawodowo, numery muzyczno-taneczne – bdb, Królowa Matka chętnie ogląda nawet powtórki, cholerna Ada pęta mu się po życiorysie, ale trudno, Królowa Matka skupia się na robótce za każdym razem, gdy Ada pojawia się na ekranie, mamy odcinek dwunasty, Bodo i Ada w czułem uścisku patrzą pogodnie w obiecującą przyszłość, wredny Obersturmfuhrer obiecuje żonie zgodę na rozwód, groza zbliżającej się wojny narasta, Bodo zdaje się jej zupełnie nieświadomy, co tę grozę, paradoksalnie, powiększa, w finale odcinka pany reżysery zapodają nam utwór Hemara „Może kiedyś innym razem” i jest to utwór, który naprawdę podkreśliłby nastrój zbliżającego się koszmaru, gdyby nie.
Otóż gdyby nie to, że tę piosenkę do filmu „Dwanaście krzeseł” napisał Marian Hemar w roku 1933. Śpiewał ją Adam Wysocki i Mieczysław Fogg. Bodo chyba nie, ale niech będzie, że to możliwe.
I kolejne, bardzo „gdyby” - gdyby nie to, że tej samej piosenki, w tym samym kontekście, w filmie o tym samym okresie - "Jutro idziemy do kina" - ten sam reżyser użył jako muzycznego motywu przewodniego. No pewnie, bo raz zadziałało, nikt nie skojarzy i się nie zorientuje, Gugiel gryzie, a korzystania z Wikipedii zakazano pod karą więzienia.
Tylko, że nie, panie reżyserze, i w związku z tym to, co w „Jutro idziemy do kina” było przejmujące, tutaj zgrzyta i trąci taniością, i, naprawdę, jeśli w tak młodym wieku trzeba cytować samego siebie, by uzyskać emocjonalny efekt to należy pomyśleć o dłuższych wakacjach.
(Ewentualnie nie o wakacje chodzi tylko o cyniczne podejście „raz zagrało, drugi raz się sprawdzi, wszak widzowie to idioci i łykną każde byleco”, w takim razie najmocniej Królowa Matka przeprasza za sugestie o twórczym wyczerpaniu).
Ale i to niechta, piosenka jest super, zaśpiewana dobrze, zagrana dobrze, wpada w ucho, Potomki ją przez tydzień śpiewały, zresztą, zbliżamy się do końca, jeszcze tylko jeden odcinek...
I nadszedł. Ten jeden odcinek. Ten, który sprawił, że Królową Matkę na dłuższą chwilę oszołomiło. Ten, który sprawił, że wyłapała i obejrzała powtórkę, z notatniczkiem w ręku. Ten, który spowodował, że powstaje ta notatka (i wygląda na to, że to, co powyżej to był WSTĘP, nigdy Królowa Matka nie twierdziła, że jest mistrzynią kompozycji literackich).
Tuż przed premierą odcinka ostatniego Królowa Matka dowiedziała się, że przedstawiciele TVP udali się byli z serialem na festiwal w Cannes, a tam zamierzają zachęcać do jego kupna przeróżne stacje, jak natenpszykłat BBC. Wiadomość była z serii tych zatykających i wszyscy się cieszymy, że Królowa Matka wchodząc w jej posiadanie niczego akurat nie jadła, bo gdyby jadła, nie czytalibyście, Drodzy Czytelnicy, tych słów.
BBC. To jest, Państwo pamiętają? To jest ta firma, która jak robi współczesną wersję „Sherlocka” to ci, co nie czytali Conan Doyle'a mają rozrywkę na najwyższym poziomie, a ci, co czytali Conan Doyle'a mają rozrywkę na najwyższym poziomie. Która robiąc „Wszystko dla Pań”, które nawet nie stało obok książki Zoli, robi je tak, że mimo wszelkich niedociągnięć ogląda się serial z zachwytu nad scenografią, kostiumami i z sympatii dla bohaterów. Która robiąc setną ekranizację „Emmy” wciąż potrafi wykrzesać z niej wdzięk. Która robiąc ekranizację „Wielkich nadziei” tak dobiera aktorów, że wyglądają jakby wyszli z książki, a robiąc film o królowej Wiktorii – tak, jakby zeszli z portretów.
Ta właśnie firma ma nabyć chaotyczny serial o nie wiadomo kim, o jakimś mało znanym aktorze, chociaż nie do końca, z mało znanego kraju, ale niezupełnie, ubarwiony wpadkami muzyczno-scenograficznymi i obfitujący w scenki rodzajowe typu „zrobiliśmy staranny risercz społeczno-obyczajowy, ale dżentelmen stoi z rękami w kieszeniach rozmawiając z damą”.
Następnie firma ma pokazać dzieło widzom którzy nie tylko nie wiedzą, kim był Bodo, ale nie wiedzą też, dlaczego wojna w Polsce toczyła się z dwoma wrogami, co to jest NKWD i z czego jest najbardziej znane, a także czym są łagry.
Sprawdźmy więc, czego się taki widz dowie z ostatniego odcinka serialu „Bodo”.
W dużym uproszczeniu... nie, zaraz, większego, niż autorzy scenariusza to Królowa Matka zrobić nie może, więc tylko – w oparciu o serial na temat życia w ogarniętej wojną Warszawie taki widz nie dowie się niczego. Na temat życia we Lwowie dowie się, że Bodo występował dla bolszewickiego prostactwa, które zakładało na siebie nocne koszule w przekonaniu, że to wieczorowe kreacje, zaś w trakcie przedstawienia kradło kostiumy z garderoby artystów, i że całe życie lekko się prowadził w kwestii kobiet i to go ostatecznie zgubiło.
Bodo wyjeżdża do Lwowa z trupą Henryka Warsa (którego w serialu nie ma, chyba, że jest, ale bez nazwiska, ani jedno, ani drugie po dwunastu odcinkach już nas nie dziwi), z piastowanym jak największy skarb kontraktem do Hollywood oraz dwiema rolkami taśmy z nagranym filmem „Uwaga szpieg” w metalowych pudełkach. Kontrakt zaszywa w rękawie płaszcza po tym, jak nasilają się kradzieże kostiumów w garderobie aktorów, taśmy nigdzie nie zaszywa ale, trzebaż trafu, dwa wielkie, wepchnięte na szafę pudła nie budzą zainteresowania ani złodziei, ani smutnego pana z NKWD, ani w ogóle nikogo.
Oczywiście do czasu.
Bodo jak to Bodo, kobiety doń lgną jak pszczoły do miodu, niby czemu Rosjanki miałyby być inne, też lgną, a już najbardziej lgnie żona niejakiego pułkownika Rywkina, który jest złym człowiekiem, co poznajemy po tym, że przemawia z kamienną twarzą: „A wy tu szto, dumajet'ie szto wam wsio zdies' diełat' można? Zdies' gawarim seriozna!”, po czym wybucha śmiechem, mówi „Szuczu, ja szuczu”, wszyscy się odprężają, a potem apiat' od nowa. Ponadto wystawia na wabia własną żonę, która ma się dowiedzieć, czy Bodo jest prawomyślnym obywatelem, czy też wręcz przeciwnie, Bodo nie chce, bo Ada, no, ale ostatecznie poświęca się dla dobra sprawy, żona popada w uczucie, niestety, odkrywa zdjęcie Ady i powodowana zazdrością donosi mężowi o planach Bodo udania się do Stanów Zjednoczonych. Tak oto Bodo staje się ofiarą nie zbrodniczego systemu, tylko zazdrosnej baby, chłopcy, weźcie to do serca jako przestrogę!
Bodo zostaje aresztowany w lipcu 1941 roku, na wstępie dostaje w gębę tak, że aż dzwoni, ale mimo to śladu nie zostawia żadnego, smutni panowie z NKWD zabierają filmy, ale płaszcza Bodo broni jak niepodległości, z tym, że skuteczniej, a zatem płaszcz wraz z zaszytym w rękawie magicznym papierkiem, przepustką do holiłudu, spędza wraz z Bodo w więzieniu półtora roku.
W łagrze jak w łagrze, smutno jest bardzo i do dziś Królowa Matka nie ustaje w zadziwieniu, jak można tak dramatyczne chwile przedstawić w filmie w tak nie wywołujący żadnych emocji sposób, ale że co, że nasi filmowcy nie potrafią? Potrafią, jeszcze jak!
Amnestia dla polskich obywateli przysługująca polskim więźniom politycznym na mocy układu Sikorski–Majski Bodo nie obejmuje, bo ma on wciąż paszport szwajcarski (po ojcu), starania ambasady polskiej nie przynoszą efektów, bo „a niby czemu polską ambasadę ma interesować jakiś Szwajcar”, smutny Bodo siedzi sam jak palec w celi, spowity w płaszcz, od czasu do czasu chadza na nużące przesłuchania - „Wy szpion”. „Ja aktior”. „Niet, wy szpion”. „Niet, ja aktior”, i tak przez parę miesięcy.
Aż wreszcie wspomniane półtora roku od aresztowania oficer NKWD, dusza człowiek w typie „a tak w ogóle to ja widziałem wszystkie pana filmy” przyznaje, że nic na Bodo nie mają (!), że sam się dziwi, że się ten Rywkin uparl jak osioł (!!), ale on bardzo, panie Bodo, przeprasza za zaistniałe niedogodności (!!! oraz headdesk razy dużo), w ramach przeprosin ściska mu prawicę i cóż się dzieje?
I otóż namacywuje ten zaszyty w rękawie kontrakt (Królowa Matka wali głową w stół i produkuje liczne facepalmy).
No, teraz to się zacznie, myśli sobie Królowa Matka po dojściu do siebie po serii facepalmów. I rzeczywiście, zaczyna się tak bardzo, że do dziś na wspomnienie scen ze złowrogim NKWD Królowa Matka popada w otępienie, a minął już miesiąc.
Przesłuchania prowadził inny zły pan z NKWD, ten nie tylko pytał „Wy szpion?”, ale jeszcze nakrzyczał na Bodo, że co on sobie wyobraża, że jest od kogoś lepszy? A bo wcale, że nie jest! ŻEBY WIEDZIAŁ!!! Nieszczęsny Bodo, tak mu to zmiażdżyło morale, że dziw prawdziwy, że nie umarł na sali przesłuchań, jak stał normalnie.
Wyrafinowane tortury przyjęły postać okrzyków: „Nie bić, nie bić!”, co jest, jak wie każda osoba, która ukończyła polską szkołę, zachowaniem typowym dla oficerów NKWD, oraz prześwietleniem filmu, specjalnie na tę okazję trzymanego w enkawudowskich kazamatach. Bodo powtarzał słabym głosem: „Niet, niet”, a Królowa Matka, zamiast przeżywać do głębi, czuła się rozdarta między chęć wybuchnięcia nietaktownym a nieopanowanym śmiechem, popadnięciem w stupor, urżnięciem się w trupa, gdyż jedno co warto to upić się warto, oraz pohamowywaniem impulsu, by siąść w kątku i pokiwać się, ssąc kciuk.
13 stycznia 1943 roku Bodo zostaje skazany na pięć lat obozu pracy jako element skrajnie nie rokujący i nie współpracujący z przesłuchującymi (i to mimo, że tak na niego krzyczeli!).
Ostatniej sceny Królowa Matka stara się nie pamiętać, acz nie wyklucza, że z jej duchowością cepa po prostu jej nie zrozumiała.
Opisze ją jednak dla osób bardziej wrażliwych i/lub bardziej oblatanych filmowo:
Dwóch enkawudzistów ciągnie omdlałego Bodo trzymając go pod ręce, a świat robi się coraz jaśniejszy i jaśniejszy.
Robi się biała, biała przestrzeń.
Bodo wchodzi w światło, odpalony w najlepszy garnitur (a nawet smoking, zdaje się, Państwo wybaczą, że Królowa Matka nie sprawdzi), wyglądając jak milion dolarów.
Mija samego siebie w wieku młodzieńczym, wymieniają uśmiechy.
(Królowa Matka robi przerwę na przetarcie oczu, namacanie szczęki na podłodze i umieszczenie jej na mniej więcej właściwym miejscu).
Wchodzi na dłuuuugie, białe schody, na szczycie których tuziny girls (wiecej girls niż statystów w całym serialu) wykonują radośnie (NAPRAWDĘ radośnie, żeby nie było) i rewiowo, że proszę siadać, "Ach śpij, kochanie".
Bodo mija girlsy z wachlarzami i w pończochach, i podąża w górę schodów, jak Królowa Matka mniema, ku nieśmiertelności.
Źródła zdjęć |
Odwraca się i posyła uśmiech nam wszystkim, obserwującym całość bez tchu normalnie.
(Emocjonalny cep w Królowej Matce na przemian histerycznie się śmieje i przykłada lód na miejsca spuchnięte od facepalmów).
W pierwszej chwili Królowa Matka chciała napisać, że pożąda tego zioła, które bez najmniejszej wątpliwości zażywał autor sceny finałowej serialu, ale po namyśle - jednak nie, bo to musi mieć nieodwracalne skutki uboczne.
Ponadto jako laik miała opory, żeby wyśmiać ten finał po całości, wszak może na przykład te girlsy z wachlarzami znaczą coś, o czym nie wie, i palnie potworne fopa natrząsając się z nich niemiłosiernie. Pobiegła więc konsultować się z internetem i poczytać wypowiedzi twórców, producentów, rozkochanych widzów, jak również komentarze na forach.
Dowiedziała się z nich, że ten finał to jak Fellini oraz David Lynch ze swoim „Miasteczkiem Twin Peaks”.
Jaki film, taki Fellini, tyle ma Królowa Matka do powiedzenia w tej kwestii.
I taką prawdę o naszej historii i tragicznym losie człowieka wplątanego w jej tryby poznają Brytyjczycy, jeśli ktoś w BBC zaszaleje i kupi ten serial.
...
...
...
Co to Królowa Matka chciała...
A, tak. BBC.
Trzymajcie się BBC, kochani Czytelnicy.
Przyjacielska rada od Królowej Matki na...
KONIEC
Ha! Jak ja lubię długie notki (zasiada z herbatą i ciasteczkami).
OdpowiedzUsuńRefleksja 1. BBC, o materdei (stosowny gest).
Refleksja 2. Długie notki są dobre, bo są długie. Dziękuję Królowo Matko za wieloodcinkową ofiarność (pokłon).
Serialu nie oglądałam, gdyż Królikowski Antoni. Just no.
No nie wiem, nie wiem. Czy te długie notki sa dobre, bo dlugie :).
UsuńMam nadzieje, że ci herbaty starczyło :).
Starczyło. :) Szybko czytam, a to był słusznego kalibru kubek. Gorzej z ciasteczkami ;)
UsuńStunbahnfurer, czy jak mu tam było mężowi Ady, zaraz zgodził się na "weź chłopie i znikaj z nią" po tym, że khę... Bodo wyjedzie z nią do USA. Tak, niemiecki oficer wie, że jedynym bezpiecznym miejscem będzie Los Angeles.
OdpowiedzUsuńA mnie najbardziej zeźliło "uwspółcześnianie w sferze obyczajów". Nie, kochankowie nie mogli się wsysać w siebie na ulicy.
Kaja
No ba. Oczywiście, że niemiecki oficer wie, w ogóle wszyscy wszystko wiedzieli, oprócz głownego bohatera. Naprawdę, mogli mu powiedzieć!
UsuńUwspółczesnianie w strefie obyczajów, ujednolicony język... no mówię, taki "Dom nad Rozlewiskiem" w antycznych ubrankach.
jedyny plus tego serialu jest taki, że moja gimnazjalistka obejrzała wszystkie filmy z Bodo, które znalazła w necie :-)
OdpowiedzUsuńTo bardzo duzy plus :)!
UsuńBogu dzięki, że miałam przeczucie i wobec przeczucia nie oglądałam tego felliniego.
OdpowiedzUsuńRecenzja przecudowna i ze wszystkim się zgadzam, a Downton Abbey i inne seriale BBC kocham prawie bezkrytycznie. Nu, mołodiec!
Tak, osobiście popieram raczej oglądanie oryginalnego Felliniego :D.
UsuńOch, a ja myślałam, że się złośliwie czepiam i doszukuję bzdur. A tu chłodna analiza. Chylę czoła, Królowo!
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy ona taka chlodna, ta analiza, chociaz trzymalam sie za pysk i upominałam bez przerwy, że dziesięciu tysięcy słów nikt mi nie przeczyta :).
UsuńDziesięć tysięcy słów też bym chętnie przeczytał, następnym razem niech się Królowa Matka tak bardzo nie ogranicza! :-)
UsuńNastępnym razem zrobię wersję na bloga i wersję rozszerzoną, dla najodważniejszych czytelników ;).
UsuńWzruszonym, będę czytał z zapartym tchem. :-)
UsuńUprzejmie donosze, ze przeczytalam :D
OdpowiedzUsuńDzielna dziewczynka :D!
UsuńOd pierwszego odcinka czułam jak bardzo scenarzysta i reżyser nie lubią głównego bohatera,serial był nudny jak flaki z olejem. Nie wykorzystano przebojów z tamtych lat które by może choc trochę obroniły ten film.
OdpowiedzUsuńCo do nielubienia, zgadzam się, miałam podobne wrażenie.
UsuńAle przeboje zostały jednak wykorzystane, nie wszystkie, bo to niemozliwe, ale sporo. I stanowiły często jedyne usprawiedliwienie dla obejrzenia odcinka...
Eru Iluvatarze, a ja chciałam to obejrzeć, bo dwudziestolecie, Eugeniusz Bodo, ergo na pewno też Adolf Dymsza i Zula Pogorzelska, że już choćby o Hance Ordonówce nie wspomnę. Moi znajomi oglądali i się zachwycali, a ja wiecznie nie miałam czasu przez geny pracoholizmu, które parę miesięcy wcześniej doszły do głosu. I chwała im, bo teraz widzę, czego uniknęłam. Argh. Ta zniewaga krwi wymaga.
OdpowiedzUsuńDymsza był, nawet sporo, i nawet podobny chociaz moim zdaniem rozciągniety, jak cukierek tofii, bo prawdziwy Dymsza byl jednak niewysoki i przysadzisty, Zula Pogorzelska też, ale na nią spuśćmy zasłonę milczenia (aczkolwiek może to moja fobia, moim zdaniem Roma Gąsiorowska mówi przez nos, piskliwie i jednym tonem, no, nie, Zulą to ona nie była), Hanki Ordonówny, chwała na wysokosciach, nie (chyba, ze tak, ale akurat kichnęłam ;)).
UsuńDziękuj genom pracoholizmu, mówię ci.
Wysoki Dymsza to jak... Wysoki pan Wołodyjowski. Niestety, nie mam wyobraźni twórców serialu i wyobrazić sobie tego nie potrafię, a szukać mi się nie chce nawet. A za taką Zulę to ja dziękuję. Pani Gąsiorowska już z twarzy tak średnio pasuje, moim skromnym zdaniem już bardziej przypomina Hankę Ordonównę, choć i tak ledwo, bo ledwo. Swoją drogą, wspominałam może, jak ja szczerze nienawidzę współczesnych filmów których akcja toczy się w pierwszej połowie ubiegłego stulecia? Te twarze tak masakrycznie nie pasują, mogliby nawet znaleźć sobowtóra danej osoby, ale to nie będzie to samo. Bo te twarze zawsze będą zbyt współczesne, gładkie, czyste. Gdy byłam kiedyś z klasą na filmie "Kamienie na szaniec", to już nie samo zepsucie filmu i oderwanie od realiów okupowanej Warszawy mnie najbardziej denerwowało, ale właśnie te niepasujące do tamtych czasów twarze. Takie moje małe dziwactwo. Za to film "Powstanie Warszawskie" mnie zachwycił, bo w końcu te twarze były takie, jak trzeba. Co ciekawe, w filmach dotyczących wcześniejszych epok tak mnie to już nie razi (nie licząc średniowiecza, aczkolwiek największy bulwers i tak przypada na wiek XX).
UsuńDziękuję i tym genom i temu, że nigdy jakoś nie oglądałam seriali - bo póki co wakacje spędzam gdzieś między gitarą, matematyka i językiem niemieckim, a ilość obejrzanych przeze mnie w całości seriali w ciągu całego żywota do tej pory ogranicza się do jednej pozycji.
Dzieci moje nie pozwoliły mi oglądać na bieżąco, więc postanowiłam nagrać. Jak miałam chwilę to włączyłam, obejrzałam pierwsze 15 minut, przewinęłam o kolejne 15 i postanowiłam skasować całą serię. Ja Królikowskiego nie mogłam znieść, wszystko wydawało się sztuczne i naciągane. Koszmar!
OdpowiedzUsuńPo Twojej jakże wspaniałej recenzji, Matko, wiem, że dobrze zrobiłam.
Teraz pójdę nadrobić odcinki Downtown Abbey i zacząć jakieś inne porządne prosto z Wysp Brytyjskich.
Agnieszka
Acz muszę przyznać, ze pierwsze odcinki należało przeczekać z zaciśniętymi zębami i nadzieją, że potem będzie lepiej. I TROCHĘ było. Pierwsze odcinki mialy tę wadę, że opowiadały o etapie zycia Bodo, o którym tak naprawdę nic nie wiadomo, a twórcy uparli się, że to "nic" wypełnią treścią. I, niestety, wypełniali.
UsuńNo i jednak w dobrze zrobionych serialach nie powinno być reguła myslenie "Jeszcze temu odcinkowi dam sszansę, a potem daję sobie spokój" ;).
Hm, nie wiem czy mogę się wypowiedzieć bo nie pamiętam kiedy ostatnio oglądałam polski seryjal ;-). Czasem będąc z wizytą zdarzało mi się jakiś odcinek obejrzeć grzecznościowo. Ze smutkiem wyznaję, że żaden nie zachęcił mnie do obejrzenia większej ilości. Nie zawsze tak było. Takie na ten przykład "Noce i Dnie" oglądałam z dużą przyjemnością , a aktorzy grający w serialu tak mi się wbili w głowę , że wracając fragmentarycznie do książki nie mogę się ich wyzbyć sprzed oczu. To samo mam z "Nad Niemnem", które również fragmentarycznie sobie poczytuję od czasu do czasu.Zresztą większość ekranizacji literatury polskiej z dawnych czasów do dzisiaj jest oglądalna i znakomita aktorsko. I widać tępa jestem, ale nie rozumiem skąd ten pęd do wydumanych pseudo romansów okraszonych "momentami". Jak ktoś jest owych "momentów" spragniony może je sobie oglądać ile chcieć w dziełach filmowych ha ha innego rodzaju. Angielskie seriale oglądam czasem dla samej przyjemności patrzenia. Zazwyczaj nie ma takiego który by mi się nie spodobał. Natomiast wspomniany przez Królową Matkę "Wszystko dla Pań"po 4 odcinkach sobie odpuściłam. Myślałam, że będę go sobie oglądać dla przyjemności patrzenia właśnie, ale...ale nie dałam rady bo bardzo lubię książkę Zoli. Ten serial jest raczej dla tych co nie czytali. No to się rozpisałam niekoniecznie na temat. Serdeczne pozdrowienia ze stryszku.
OdpowiedzUsuńPolskie seriale, te starsze, to jest zupelnie inna para kaloszy i nie umiem powiedzieć, z czego to wynikało. Z szacunku dla widza? Z szacunku dla ekranizowanego dzieła? Cholera wie, bo ja uwazam, ze mamy bardzo dobrych aktorów i daloby się z nimi zrobic bardzo dobre seriale, noale, przeciez musi się sprzedać, a cóż się lepiej sprzedaje niż seks i milość, najlepiej w tej kolejności. Nie działa? Nie szkodzi, jak damy więcej, to podziała! Arghhhh
Usuń"Wszystko dla Pań" w ogóle nie traktuję jak ekranizacją :). Uwielbiam tę książkę Zoli, w ogóle lubię Zolę, jak napisałam, serial obok książki nawet nie stał (trzeba jednak przyznać, ze sugerujący bliskie związki z książką tytuł nadał mu polski tłumacz, w angielskiej wersji jest inny), ale taki jest ładny wizualnie! Dla sukien oglądam, wystroju wnętrz i bizuterii. Tak, jestem sroką :).
Ha! Bodo uwielbiałam, uwielbiam i uwielbiać będę! Krolikowskiego raczej nie.
OdpowiedzUsuńDzięki za recenzję - świetną - która utwierdziła mnie w słuszności mej decyzji (podjętej i zrealizowanej przed laty) o oddaniu odbiornika TV firmie recyklingowej! Tym samym oszczędziłam sobie oglądanie takich dzieł.
Królikowski to tylko pięć pierwszych odcinków, i to nawet nie był taki najgorszy jako nieporadny, początkujący uczniak. Jeśli pominąć bolesną świadomość, że nie jest uczniakiem, bo ma 27 lat ;).
UsuńAle nawet gdyby byl aktorem genialnym, sam nie dałby rady udżwignąć wszystkich tych luk scenariuszowych...
Moja osobista Babcia -lat 86 - bardzo na ten serial czekala. Bodo uwielbia i jest fanka wszelkich miedzywojennych klimatow. Strzymala jeden odcinek, a i to nie.caly. Na nasze pytania odpowiedziala krotko - bzdura. Jak widac z recenzji, dobrze ze nie kontynuowala.
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze. Dla wyszperywania perełek (tak, zdarzały się) nie warto było brnąć przez cała resztę.
UsuńSmutne jest, że ja tez bardzo czekalam na ten serial, bo bardzo lubie stare kino :(...
*ostrzegawczo* Oj, ja bym się nie zarzekała, że BBC tego nie weźmie. Ta BBC, która popełniła nie tylko "Trzech muszkieterów", ale i własną wersję "Robin Hooda" (tu powinien być facepalm, ale po namyśle jednak nie będzie, bo Richard Armitage).
OdpowiedzUsuńZ obejrzeniem serialu czekałam, aż będę miała czas poczytać cokolwiek o Bodo, bo należę do tych widzów, którzy nazwisko kojarzą, i owszem, ale właściwie nic ponad to nazwisko. Tak sobie teraz myślę, że chyba jednak poprzestanę na czytaniu...
Ja tam BBC sporo wybaczam. Gdyż wpadki to wpadki, nie norma.
UsuńCo do "Bodo" to jak nie będziesz miała nic lepszego do roboty to obejrzyj. Może się okazać, że mój odbiór dzieła nie był reprezentatywne dla ogółu społeczeństwa :).
Łykałam co któryś odcinek, a podczas kolejnych czułam się jak zahibernowana i budzona i to wielokrotnie. Widzę, że moja nieumiejętność powiązania faktów, scen, ludzi, nie brała się li i jedynie z opuszczenia paru odcinków. Całkiem byłam zdezorintowana, gdy podmienili mi głównego aktora.
OdpowiedzUsuńAle to dobrze, to dobrze, bardzo uspokoiła mnie Twoja recenzja w kwestii mojego zdrowia.
(Jednakże zaniepokoiłam się grand finale, albowiem mię on wzruszył do łez. Seryjo! Jestem miętka buła...)
Wrażliwa jesteś po prostu, cały czas pisze, ze może niczego nie zrozumiałam ze względu na moją wrażliwość cepa :).
UsuńMoże jeszcze mi w tym wzruszaniu się przeszkodziło to, że obejrzalam cały serial i przy finale nerwy miałam już w strzepach...
Ha, to dobrze, że nie podjęłam w ogóle próby oglądania, chociaż stare kino lubiłam i Bodo też. Nie ma sobie dobrych wspomnień szargać ;) I niech się odpinkolą od Twin Peaks - co mają te girlsy do Lyncha?? Gdyby były to Pieńkowe Damy, no to może jeszcze od biedy...
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie za ostrzeżenie, Anutku :)
Kto napisał ten scenariusz? I czy faktycznie byli jacyś konsultanci? Może tacy, jak w przypadku tego serialu o strażakach - mąż koleżanki, strażak z zawodu, ciągle wytykał tam jakieś błędy ;)
BTW miałaś może w rękach książkę Zwierza? Epoka ta sama, więc trochę się trzymam w temacie, nie uciekłam z międzywojnia :)
Aha, moim zdaniem "Trzej muszkieterowie" BBC dawali się (mimo różnych głupot) jakoś oglądać, chociaż wiadomo, że niewiele mają wspólnego z książką, to retelling podobnie jak serial "Merlin", żadna poważna adaptacja. W każdym razie bohaterowie dawali się lubić. I jako młodzieżowy serialik i odmóżdżacz było to oglądalne.
"Robin" (chociaż uwielbiam RA) mnie jednak pokonał, odpadłam przy drugim odcinku. Jednak nie ma to jak RoS z lat osiemdziesiątych, howgh :)
O książce Zwierza wiem, że wyszła, nawet w rękach nie miałam, o czytaniu nie wspominając :(. To, co się u mnie dzieje w temacie czytelnictwa ostatnio wola o pomstę do nieba po prostu :( :(.
UsuńNie ma jak Robin Hood z lat 80-tych, zgadzam się, chociaż młodziez, jak słyszałam, nieco się w nim gubi :).
Co do "Bodo" to pewnie jacyś konsultanci byli. Czy ich posłuchano to inna sprawa. No i pewnie nie był to poziom konsultacji jak w "Królowej Bonie",np. "konsultant do spraw szkła renesansowego" - to nieodmiennie od lat budzi mój podziw).
Czytelnictwo może trochę nadrobisz w wakacje :)
UsuńA tę młodzież, co się w RoS gubi, możesz podesłać do mnie i paru jeszcze fanek Robina ;) Nawet tarota inspirowanego RoS mam w kolekcji ;)
Książkę Zwierza postaram się kiedyś dopaść, odczekam nieco, aż przestanę kisnąć z zazdrości (wiadomo, czemu...), po czym uczciwie przeczytam :) I dam znać, co o niej myślę :)
Jak ci idzie testowanie wiadomych próbek? Ciekawam twej opinii, nie ukrywam :)
Cudownie widzieć Cię w zgryźliwej nieco formie :)
OdpowiedzUsuńMam ten spokój duszy, że telewizji nie oglądam wcale, a gdy mnie weźmie na serial, to "Downton Abbey", "Pride and Prejudice" oraz "North and South" (ten z Richardem Armitage) skutecznie wypełniają mi nędzne resztki wolnego czasu. Jest też pewien serial australijski, który polecam uwadze Waszej Królewskości, jeno nie wiem, gdzie by go można teraz zobaczyć. Jest to serial wcale nie kostiumowy, z innej bajki, ale tak świetny, że chętnie bym do niego wróciła, a zwie się "Seachange". Coś jak "Przystanek Alaska" na Antypodach. W dodatku ta cudna wymowa i intonacja mieszkańców Oz, co dla anglistów jest nie lada smaczkiem :)
O w mordzię, wyczuwam coś w stylu filmu o Patchu Adamsie, prekursorze nowych metod leczenia. W tym okropnym filmidle on sam i jego metody zostały sprowadzone do nieodpowiedzialnej błazenady, a z jego prawdziwego przyjaciela płci męskiej, który został zamordowany zrobiono kobietę i tani romans. Na dodatek to jeden z tych filmów, gdzie Robin Williams starał się być inspirujący do porzygu. To był ból.
OdpowiedzUsuńA co do ZUYch Niemców - taka jest teraz polityka władzy, to i publiczna telewizja dostosować się musi. Nie dziwota, że Niemiec = diaboł.
Jako również wielbicielka przedwojennych komedii z naciskiem na wyznania miłości w stylu "koooooocham cię" wypowiadane z dzióbkiem i powłóczystym spojrzeniem po których mam napad niepohamowanej radości, czekałam na serial z niecierpliwością. I przyznam, że jesteś lepsza ode
OdpowiedzUsuńmnie. Ja nie doczekałam girlsów, schodów i frakingów. Wymiękłam po "dobroci" NKWD, która z pobłażliwym uśmiechem pozwala Bodo zostawić przy sobie płaszcz. Fakt dlaczego rzeczony płaszcz Bodo tak bardzo chciał przy sobie zatrzymać jakoś umknął mej uwadze nieprawdaż. Wnioski po tym serialu: Bodo żyłby, gdyby rogów naokoło chłopom nie doprawiał oraz że NKWD nie takie straszne jak go malują. Jeśli taki był zamiar producentów i scenarzystów-to w moim przypadku efekt siągneli.
Droga Królowo, jak pisałam, czytuję Cię dla wielu Twych zalet, NIEZALEŻNIE od antyrecenzji, ale kolejny raz przyznaję: uratowałaś mnie przed obejrzeniem beznadziei. Nie mając telewizji, orientuję się z opóźnieniem, co jest, oglądam z opóźnieniem - i właśnie się dowiedziałam, że leci serial po tytułem-nazwiskiem jednego z moich ulubionych aktorów międzywojnia. Ach, czekałam aż się odrobię z obowiązków, by na spokojnie zacząć oglądać. Dzięki Twemu poświęceniu będzie mi oszczędzone denerwowanie się. Zyskałam czas i nie straciłam nerwów. Dzięki. Po miernych twarzach G. i AłtorceKasi to już trzecia pozycja, której mi oszczędzasz.
OdpowiedzUsuńwdzięczna NOEMI
PS Uważaj na siebie. Anonimów z pogróżkami nie dostajesz jeszcze?
Ha. Czyli kolejna polska superprodukcja. A Bodo wystepuje tylko po to pewnie, zeby mozna bylo napisac, ze serial NA FAKTACH.
OdpowiedzUsuńSzkoda. Ale o BBC sie nie martwie, raczej nie kupia :))))
Po pierwszym odcinku obejrzałem dla odtrutki "Piętro wyżej" i już więcej nie wracałem. Do serialu, rzecz jasna.
OdpowiedzUsuńPS. Aleksandra Żabczyńskiego Królowa Matka przeoczyła, ponieważ za pierwszym jego pojawieniem się na ekranie kichnęła (...) - wyborne :D
A że się tak spytam - Wersal. Prawo krwi., Królowa Matka oglądała? Polecam.
OdpowiedzUsuń