czwartek, 14 marca 2024

Oto jest pytanie

Pompon Młodszy (z typowym dla siebie vibem "a, tak tylko pytam") - Mamo, kromka chleba posmarowana dżemem zawsze spada dżemem do dołu, prawda?

Królowa Matka (dosyć obojętnie) - Tak mówią.

Pompon Młodszy (kontynuuje) - ... a kot zawsze spada na cztery łapy?

Królowa Matka (mniej obojętnie, bo jej Macierzyńskie Doświadczenie zaczyna jej szeptać, że oto nadciąga nieunikniony Ciąg Dalszy) - Tak. Zawsze.

Pompon Młodszy (niezłomnie wgryzając się w problem) - A jak się przywiąże kotu do pleców kanapkę z dżemem, to jak upadnie?

...

Przetrzymaj to, mówili. To taki etap, mówili. W końcy przestaną zadawać te dziwne pytania, mówili. Wyrosną z tego, mówili...

sobota, 24 lutego 2024

"Wylot" Olesia Ivchenko

Pod koniec listopada napisała do mnie stara (stażem) Czytelniczka z pytaniem, czy zechciałabym zrecenzować książkę, którą, jak to ujęła, "udało jej się wydać". Dystopia/sci-fi, gdybym była chętna, podeśle egzemplarz.

Skrzywiłam się (czego nie ma potrzeby ukrywać, bo sama się do tego Czytelniczce przyznałam), ponieważ science-fiction to jest coś co leży bardzo, baaaardzo daleko poza moją strefą komfortu, nie tylko czytelniczego. Parę dystopii przeczytałam, ale dawno to było, wystarczy rzucić okiem na etykietę "Królowa Matka czyta" by zauważyć, że żadnych sajensfikszynów się tam nie znajdzie. Czytelniczka, a w zasadzie Autorka, odpisała, że rozumie, sama zaproponowała, sama weźmie na klatę wszystko, także recenzję typu: "Miałam ochotę wyrzucić tę książkę przez okno i sama skoczyć za nią, byle tylko uniknąć ryzyka, że zmuszona będę kiedykolwiek jeszcze do obcowania z tego typu prozą!!!".

Skoro tak, biere! - zakrzyknęłam i już tydzień później miałam w ręku 

"Wylot" Olesi Ivchenko.

Dwa tygodnie później zaś mój prywatny świat zrobił fikołka, no bo przecież nie ma, że ma być dobrze, musi być różnie, bo wtedy jest ciekawie, c'nie? 

A potem przyszły święta, nowy rok, czytałam sobie po stroniczce-dwie dziennie, i to zdecydowanie bez niechęci, ale żeby usiąść i poczytać jednym cięgiem to nie, bo ciągle mi wypadały Rzeczy (piszę to ku ostrzeżeniu wszelkich Literatów, którzy, powodowani niezrozumiałym impulsem, pragnęliby pozyskać reckę miodzio mego pióra), aż wreszcie zdenerwowałam się sama na siebie i zabrałam "Wylot" na Mazury jako jedyną lekturę, zwłaszcza, że czytnik zagarnął Pan Małżonek i bronił doń dostępu własną piersią.

Skutek tej polityki był taki, że całe cztery godziny powrotnej drogi do Domu w Dziczy zajęły mi i Panu Małżonkowi ogniste rozważania na tematy etyczno-moralno-psychologiczno-obyczajowe ściśle związane z treścią powieści (no dobra, mówiłam głównie ja, a dokładniej - dziób się mi nie zamykał).

Świat po zagładzie klimatycznej. Lodowce stopniały, wyginęły pszczoły, wymarły prawie wszystkie rośliny, wyginęło 97 procent dziko żyjących zwierząt. Świat, jaki znamy, uległ zniszczeniu - wielkie miasta spłonęły albo zalał je ocean, ludzie umierali, zniknęły znane nam pory roku, klimat stał się całkowicie nieprzewidywalny uniemożliwiając wysiłki, by powrócić do dawnego stylu życia.

W celu ochrony resztek zasobów planety, która stanęła na progu ekologicznej zagłady, powstaje Federacja Miast Ocalonych. Nowa Itaka jest jednym z takich miast. Reguły życia w niej są jasno określone - w zamian za życie z dostępem do edukacji, opieki zdrowotnej, żywności oraz pracy, jej mieszkańcy - tzw. rejestrowani - zobowiązani są do rozsądnego podejścia do życia. Obowiązuje świadoma prokreacja (dziecko najwyżej jedno, a najlepiej w ogóle żadnych), racjonowanie żywności i oszczędzanie wody, wysoka świadomość ekologiczna w celu ograniczenia emisji zanieczyszczeń. W zamian za to bezpieczne życie rejestrowani godzą się na pełną kontrolę przez System. A w zasadzie trudno powiedzieć, że się na to w jakiś świadomy sposób godzą - po prostu są przyzwyczajeni, że są kontrolowani, gdziekolwiek nie pójdą, czegokolwiek nie zrobią, zostawiają elektroniczny ślad, nawet stan ich zdrowia śledzi rodzaj mikrochipa, tzw. łazik, który o wszelkich odkrytych nieprawidłowościach daje znać Centrali, a ta z kolei sama zgłasza się do osoby rejestrowanej, proponując leczenie, zmianę diety na indywidualnie dopasowaną i umawiając wizytę u specjalisty.

Poza rejestrowanymi mamy także nierejestrowanych. Antysystemowców nie obejmuje nadzór Systemu, ale nie obejmuje ich również jego opieka. Pozbawieni dostępu do lekarzy, szeroko pojętej edukacji, odżywiający się tym, co uda im się wyhodować lub zdobyć, żyjący w nędzy, z jednej strony stawiają opór władzy i obowiązującym regułom jako ludzie wolni, z drugiej postrzegani są przez rejestrowanych jako element skrajnie nieodpowiedzialny, szkodniki, nie do końca ludzie, stanowiący ryzyko dla zasobów planety, gardzi się nimi i boi ich, bywają brutalnie wykorzystywani jako tania, nielegalna siła robocza, gwałceni i oszukiwani, jako, że nie obejmuje ich ochrona przysługująca rejestrowanym, 

Co jakiś czas jednakże System ogłasza coś w rodzaju amnestii. Pozwala ona chętnym nierejestrowanym - po przejściu licznych badań, jeszcze liczniejszych szkoleń i przejściu naprawdę gęstego sita - zostać rejestrowanym obywatelem i zyskać to wszystko, co rejestrowanym się należy. Jedzenie. Wygodne mieszkanie. Pracę. Dostęp do rozrywki. Opiekę lekarską.

Z tej właśnie okazji postanawia skorzystać Czwarta, wśród rejestrowanych używająca imienia Wrona. Po przejściu skomplikowanego szkolenia, w trakcie którego nie tylko zostaje wyleczona z typowych dla źle odżywiających się i zaniedbanych zdrowotnie nierejestrowanych przypadłości, ale nawet uczy się mówić z innym, typowym dla osób wykształconych akcentem, zostaje wstępnie zaakceptowana jako osoba, że to tak ujmę, przed-rejestrowana. Otrzymuje opiekunkę, która zobowiązana jest śledzić jej postępy (lub ich brak) i sporządzać na ten temat raporty, mieszkanie i trochę pieniędzy.

Musi tylko całkowicie odciąć się od środowiska nierejestrowanych, w tym własnej rodziny. Zdać egzamin przed komisją, która oceni, czy zasymilowała się w zadawalającym stopniu, czy też nie.

A przedtem znaleźć pracę.

W Nowej Itace trwa rekrutacja do pracy na stanowisko wchodzącego. W świecie, w którym właściwie nie ma już rodzin, przekazujących sobie doświadczenia i rodzinne wspomnienia, istnieją biblioteki pamięci, powstałe po wielu wiekach skrupulatnych i skomplikowanych badań i prób technicznych, a mające na celu zachowanie wspomnień osób zmarłych i stworzenie zbioru doświadczeń ludzkości, które inaczej zostałyby bezpowrotnie utracone. Wchodzący zostaje podłączony pod odpowiednią aparaturę i poddany symulacji, która sprawia, że w jego umyśle odtwarzają się wspomnienia innych osób. Zadanie to jest wyjątkowo trudne, obciążające psychicznie, prowadzące niejednokrotnie do chorób umysłowych i głębokich uzależnień.

Wrona okazuje się doskonałą kandydatką, jest zdyscyplinowana, twarda i bardzo, bardzo zdeterminowana. Podczas szkoleń jednakże powoli, powolutku dociera do niej, jak ten świat, dla którego zdecydowała się porzucić wszystko to, co doskonale znała i w czym wyrosła, będzie jednocześnie krok po kroku odzierał ją z wolności.

Czym jest „Wylot” Olesi Ivchenko? Najprościej można byłoby powiedzieć, że dystopią, nawet ja, osoba - o czym wspominałam - poruszająca się swobodnie w zupełnie innych rejonach literatury miałam skojarzenia z "Rokiem 1984" czy "Nowym wspaniałym światem". I choć konkretne reguły i ścisłą kontrolę, na których opiera się życie w Nowej Itace  Olesia Ivchenko przedstawia oszczędnie, nienachalnie, wprowadza nas w nie chłodno, w białych rękawiczkach, analitycznie wręcz, nie opisując dziesiątków wynalazków, nie skupiając się na detalach technologii, nie upajają się wymyślaniem od a do zet nowego świata i pozostawiając czytelnikom szerokie pole do wyobraźni, (co -  paradoksalnie - momentami sprawia, że zapominamy, że oto obcujemy z "nowym, wspaniałym światem"), to obowiązkowe, by tak rzecz, elementy . dystopii - nowy porządek, powstanie nowych podziałów, nowych zasad i praw, rządzącym światem, nieakceptowalne dla niektórych, wywołujące chęć buntu - w „Wylocie” oczywiście są, ale zdecydowanie nie tylko one, ani nawet - nie przede wszystkim one.

Bowiem drugim istotnym (wręcz istotniejszym)  elementem powieści jest dramat dziejący się w życiu i głowach bohaterów. Autorka poświęca im tak dużo uwagi, tak dogłębnie analizuje ich psychikę, że może to właśnie opowieść o trudnych wyborach i napięciu rodzącym się między bohaterami należałoby uznać za najważniejszą. Od elementu wykluczenia i samotności, bycia obok, bycia kimś z zewnątrz, nieistotne, jak bardzo aspirującym do stania się częścią społeczności, nieistotne, jak bardzo się starającym, zawsze pozostającym poza, zawsze obok, zawsze obcym, zawsze stamtąd, i zawsze z tą myślą w tyle głowy, że tych ludzi oszukałaś/-eś, ale w końcu ktoś cię zdemaskuje, a wtedy... Poprzez traktowanie "nowych" podejrzliwie i nieufnie, czasem ze strachem, czasem z pogardą przez "autochtonów", nawet - czasem zwłaszcza - tych, którzy sami o sobie mówią jako o tych otwartych, pomocnych i pozbawionych uprzedzeń. Aż  po wieczne bycie pomiędzy społecznością, z której człowiek się wywodzi, a tą, w której pragnie się znaleźć. W moim odczuciu książka Olesi Ivchenko jest przede wszystkim o wykluczeniu. A ten problem jest ponadczasowy. I niewyobrażalnie, boleśnie aktualny.

Można wręcz odnieść wrażenie (nie mam pojęcia, na ile trafne), że coś co początkowo miało być dystopią, w trakcie pracy stało się opowieścią o wykluczonych, społecznie i ekonomicznie, i wykluczających, gdyż prawdziwy świat, nie ten dystopijny, ale ten za oknem, ten nasz, ten, w którym żyjemy  stał się równie straszny, groźny i nieobliczalny jak przedstawiona wizja, a my - równie wobec tego bezradni.

Trudno jest "Wylot"  przyporządkować do jednego gatunku literackiego tak wiele ważnych tematów porusza w niej autorka. Prowokuje do myślenia (i czterogodzinnych rozmów w drodze do domu) i do poszukiwania własnej interpretacji. A przy tym nie narzuca czytelnikowi swojej, jedynie właściwej. Tworzy bohaterów i bohaterki, których się rozumie, i za których trzyma się kciuki, choćby się ich nie lubiło, choćby się z nimi nie zgadzało. Stawia pytania i nie podaje odpowiedzi. Odpowiedzi każdy musi znaleźć sam - choć nie ma żadnych gwarancji, że kiedykolwiek znajdzie.

Doskonały debiut. Świetna powieść, w której odbija się nasz świat i nasze  problemy.

Cóż ja mogę powiedzieć.

Wychodźcie poza swoje strefy komfortu.

Warto.

Olesi Ivchenko dziękuję, że mnie do tego skłoniła.

wtorek, 20 lutego 2024

O tym, jak jest

Potomkowie Starsi (tkwią w kuchni nad kuchenką, przesuwając i przestawiając sobie nawzajem garnuszki, patelenki, łyżeczki, deseczki do krojenia i inne utensylia).

Królowa Matka (tkwi na fotelu, dziergając pracowicie, bo kocyk 1001 Nocy sam się nie zrobi).

Potomek Starszy - Jest okej?

Potomek Młodszy - Tak, jest okej.

Potomek Starszy - A, to dobrze, że jest okej, bo się bałem, że nie jest okej.

Potomek Młodszy - Niepotrzebnie, jest okej. Jakby nie było okej, to bym powiedział: "E, ale teraz nie jest okej!".

Potomek Starszy  - ...bo myślałem, że nie jest okej, ale jak mówisz, że jest okej, to okej.

Potomek Młodszy - Nie, całkiem okej, no może trochę przegiąłeś, ale w sumie jest okej.

Potomek Starszy  - Ale na pewno byś mi powiedział, gdyby nie było okej?

Potomek Młodszy - No spoko, jasne, że bym ci powiedział, gdyby nie było okej, ale na szczęście jest okej!

Potomek Starszy - A, to okej (rzucając kontrolnie okiem na totalnie beznamiętnie machającą szydełkiem Królową Matkę) Mama to już w ogóle na nas nie reaguje. Nawet nie zerknie. Myślałem, że jednak zerknie, rzuci takie, rozumiesz, spojrzenie, takie, wiesz: "Zawiodłam jako matka i jako człowiek", ale nie.


Cóż.


Co będzie Królowa Matka rzucać spojrzeniami, skoro jest okej.

sobota, 17 lutego 2024

Potomek Starszy doradza

Potomek Starszy (z niesmakiem) - No niewiarygodne, jak oni nie umieją w ludzi! Zamiast się otworzyć, wsłuchać trochę w potrzeby społeczeństwa!



Powinni jak Biedronka rozsyłać SMSy: Twój biskup jest lepszy niż ten drugi! I zrobić kampanię lojalnościową: Gang Kościelniaków. Za potwierdzoną pieczątką modlitwę zbierasz naklejki z punktami i jak uzbierasz dwieście to możesz dostać pluszowego Księdza Kamila, Diakona Dariusza, Zakonnika Zygmunta, Kleryka Kleofasa, Biskupa Bolesława i, żeby trochę parytetu było, Siostrę Sylwię. A jak uda ci się zapełnić naklejkami całą książeczkę i zdobyć maksymalną liczbę punktów, zdobywasz główną nagrodę - Papieża Polaka Jana Pawła!


I to Królowa Matka go wychowała, co ją, wyznać należy, czasem przeraża 😳...

sobota, 3 lutego 2024

"Za lasami" Monika Litwinow

Rzecz zaczyna sie po prostu sielsko.


Pan Antoni, spokojny emeryt, wraz z żoną mieszkający na obrzeżach lasu w Brzezinach pod Koninem, jak co dzień wstaje wcześnie rano, przygotowuje śniadanie, zjada je spokojnie, słuchając ulubionego programu ulubionej stacji radiowej i razem z psem wychodzi na niespieszny spacerek.

I w tym momencie sielsko być przestaje.

Na leśnej ścieżce pan Antoni trafia początkowo na kosz jabłek, w tym jedno nadgryzione, a chwilę później odnajduje okaleczone zwłoki dwunastoletniej dziewczynki.  

Mniej więcej w tym samym czasie Żaneta, młoda kobieta, skazana dwa lata temu za próbę zabójstwa córeczki, ucieka z zakładu psychiatrycznego i pojawia się nagle w domu byłego męża.

Z kolei Artur Gawron, lekko neurotyczny i aspołeczny leśniczy z licencją prywatnego detektywa, wracający akurat do domu po badaniach, które przeszedł w szpitalu w Bydgoszczy, odbiera telefon z informacją o morderstwie dokonanym w jego lesie. I jakkolwiek wiadomość ta budzi w nim koszmarne wspomnienia dramatu przeżytego kilka lat wcześniej, w chwili, gdy policja odnajduje przy zwłokach dobrze znany mu przedmiot, postanawia on zająć się sprawą śmierci znalezionej przez pana Antoniego nastolatki.

Mamy tu jeszcze męża oskarżonej o próbę zabójstwa kobiety, Macieja Lisickiego, rodzeństwo Artura - Jakuba i Magdalenę, oboje zatrudnionych w policji, nowego komisarza, który przeniósł się do Konina z Poznania, Tomasza Bielika...

Co łączy wszystkie wymienione osoby? Co jeszcze wydarzy się w brzezińskim lesie? Bo zabójstwo dwunastolatki to dopiero początek lawiny. No i najważniejsze - kto i dlaczego zabija nastoletnie dziewczynki, stylizując ich zwłoki na postacie dobrze znane z baśni?  
 
 
Jako Blogerka Prawie-Że-Książkowa Z Bardzo Niższej Półki nie podejrzewam się o wpływ na książkowo-literacki świat, ale gdybym tych wpływów miała więcej, każdy autor powinien zastygać w zgrozie i przerażeniu na wiadomość, że podczas lektury sięgnęłam po mój Złowrogi Notatniczek.

Sięgnięcie po Notatniczek oznacza bowiem jedno - coś mi zgrzytnęło. Coś załaskotało w mózg, prawdopodobnie nieprzyjemnie, a jak już załaskocze, nie daje o sobie zapomnieć. Nigdy nie sięgam po Notatniczek jeśli coś mnie wzruszy lub zachwyci (i, jak się parę razy przekonałam, to niedobrze, powinnam to robić, może będzie to moje spóźnione postanowienie noworoczne?), Notatniczek równa się Źle Jest. Zawsze.

Prawie.

Bo oto mamy przypadek, jeden na tysiąc, gdy Notatniczek w robocie był, ale Jest Dobrze.
 
"Za lasami" Moniki Litwinow to jest debiut, i to naprawdę niezły debiut.  Jak widać już z mojego wstępu, wątków mamy wiele, a i bohaterów niemało, więc istniało ryzyko, że autorka, a wraz z nią czytelnicy, się w nich pogubią. Na szczęście akcja poprowadzona jest przejrzyście, starannie, napięcie budowane bardzo umiejętnie. Monika Litwinow wykorzystuje znane baśnie w sposób zaskakujący i mocno niepokojący, co podkręca unoszącą się nad całością akcji grozę. A zawodowo zajmuje się terapią dzieci i jest fachowcem od bajkoterapii, więc naprawdę wie, jak to działa. Rysunek postaci jest dopracowany (czasem wręcz zbyt, o czym będzie dalej) i interesujący, a miejsce akcji nadaje lekturze ten specyficzny klimat małego miasteczka, w którym co prawda wszyscy się znają i jak kichniesz, to na drugim końcu miejscowości mówią ci: "Na zdrowie!", a jednak o mroczne tajemnice i liczne trupy w szafie nietrudno. Owszem, ze względu na rozmiary miasteczka, w którym rzecz cała się dzieje mamy dość ograniczoną ilość osób, które można podejrzewać, ale choć jest to zarzut dość częsty w przypadku "małomiasteczkowych" kryminałów (dotyczył także np. serii chełmżyńskiej Roberta Małeckiego), trudno uznać go za logiczny, wszak mówimy o niedużym terenie zamieszkanym przez niewielu ludzi. Akcja, szczególnie w drugiej połowie książki, jest dynamiczna, narracja przedstawiona naprzemiennie z punktu widzenia kilku postaci dodaje jej tempa i pozwala na zawieszenie jakiejś sytuacji w trudnym do zniesienia napięciu, język jest poprawny, a research godny najwyższej pochwały (za rozmowę policjanta i psycholożki, składającą się w połowie z irytujących z punktu widzenia czytelniczego, za to, jak przypuszczam, zgodnych z procedurami zdań: "Nie mogę pani udzielić tej informacji na tym etapie śledztwa", "Nie mogę panu odpowiedzieć na to pytanie bez nakazu prokuratorskiego", zamiast, jak to bywa w 3/4 filmowych i książkowych kryminałów: "nie powinnam/powinienem, ale no dobra, wyjątkowo, ten jeden raz" duże brawa).
 
Skąd więc ten Notatniczek?
 
Języka się nie czepiam, był, jak wspomniałam, poprawny, mimo pojedynczych kwiatków typu: "Leśnik podszedł do mężczyzny. Podał mu życzliwie rękę, kładąc od razu drugą dłoń" (???) czy "Żuchwa poruszyła się do przodu, ale natychmiast ją schował".

Natomiast momentami autorka podawała po prostu trochę za dużo informacji zarówno w opisie postaci, jak i jej otoczenia, co jest, niestety, częstym błędem w książkach, nie tylko u debiutantów. Niektóre rzeczy można było podać zgrabniej albo zupełnie przemilczeć. Nie musimy poznawać pełnego doświadczenia życiowego każdej napotkanej osoby. Czemu, na przykład, miała służyć informacja, co powiedziała Grzegorzowi (współpracownikowi Artura Gawrona) prostytutka, z  której usług raz skorzystał? Po co w ogóle był ten wtręt o prostytutce? Nie wnosił nic do akcji powieści, i w zasadzie nic do rysunku postaci, mocno drugoplanowej.
 
Albo wątek, który puścił w ruch mój Notatniczek. Mamy oto niejakiego Macieja Lisickiego. Lokalny biznesmen, właściciel sklepu z grami, de facto samotny ojciec. Jego żona, Żaneta, została dwa lata temu zamknięta na oddziale psychiatrycznym po tym, jak usiłowała utopić w wanience dwumiesięczną córeczkę, a na Macieja ratującego dziecko rzuciła się z nożyczkami. Poznajemy odautorsko podaną historię małżeństwa Macieja - od zakochania w Żanecie, po jej niewytłumaczalną zmianę ze uroczej trzpiotki w rasową i niestabilną emocjonalnie manipulatorkę, która dręczy męża. Maciej, ofiara przemocy domowej ze strony niezrównoważonej żony, nikomu się do tego nie przyznaje obawiając się społecznego wyśmiewania i wytykania palcami jako tego słabiaczka, który się baby boi. Urazów w nim jednak jest tyle, że dwa lata po tym, jak Żaneta została zamknięta w szpitalu nie potrafi jeść bułek, które ona lubiła, bo żołądek wiąże mu się w supeł. 

I po lekturze całości mam jedno pytanie - po co? Po co był ten motyw? Nie tylko nie jest do niczego w powieści potrzebny, ale nie znajduje żadnego potwierdzenia w treści. Ba, robi się wręcz niewiarygodny gdy Maciej, rzekomo dręczony przez żonę i nie mogący ze stresu oddychać na samo jej wspomnienie, myśli mściwie i bez żadnego supła w żołądku rzeczy typu: "Jeżeli ta głupia suka postanowiła stawiać mu warunki będzie musiała się liczyć ze wszystkimi konsekwencjami pogrywania z kimś takim jak on. Żaneta nie miała pojęcia, co robi". Głupia suka? Pogrywanie z kimś takim, jak on? Ofiara przemocy domowej? Serio?

Albo na przykład pan komisarz Tomasz Bielik. Przeniesiony z Poznania, zachowuje się, jakby Konin to było zadupie zamieszkane przez jakieś prymitywne plemię ("Wyrwał się z lasu, dzikus jeden, i zgrywa ważniaka!", przy czym ten "dzikus" jest dyplomowany leśnikiem, a nie borowym, niepiśmiennym dziadkiem z buszu, pamiętającym I wojną światową), nie wiemy, czemu się z tego Poznania przeniósł, może dowiemy się w kolejnej części, a może rzecz jest nieistotna. Pan komisarz jest nadto bardzo przywiązany do swoich opinii i mocno zamknięty na inne, te nieprawidłowe, na przykład nie wierzy w depresję poporodową uznając ją za psychologiczny wybieg, no bo czy ktoś słyszał, żeby jakiś facet miał depresję poporodową? Nie? Czyli choroba nie istnieje, skoro prawdziwi ludzie na nią nie chorują. A kto ją stwierdził? Psycholożka. Kto prowadził rozprawę? Kobieta. No cha cha cha, kolejny dowód, baby se coś wymyśliły, kiedyś depresji poporodowej nie było, a teraz nic, tylko te nowomodne wymysły!
 
Pan komisarz niemal na dzień dobry zwraca się do wspomnianego leśnika następującymi słowy: "Żebyśmy mieli jasność, nie trawię cię, Gawron. Cholernie dużo wiesz jak na zwykłego leśniczego, nawet z gównianym papierem detektywa. Nikogo w firmie nie powinno obchodzić twoje zdanie, chyba że w kwestii porad odnośnie wiewiórek. Uważam, że świetnie poradzilibyśmy sobie bez ciebie. Twoja obecność to zakłócenie, Gawron. Anomalia. Ale najwyraźniej wasz naczelnik od siedmiu boleści nie widzi w tym problemu. Jeżeli już muszę z tobą pracować, nie ma sprawy. To nie powinno być trudne. Ktoś taki jak ty nie może być skomplikowany". Po czym,  usposobiwszy w ten sposób do siebie przychylnie kolegów z pracy, przełożonego oraz Artura, skierowanego do pomocy w sprawie jako fachowiec od lasów, pan komisarz zaczyna obsesyjnie zbierać haki na darzonego niechęcią i pogardą leśnika, kompletnie ignorując wszystkie inne tropy, co samo w sobie jest niewybaczalnym błędem, po czym doprowadza do jego zatrzymania, z kajdankami i wszelkimi szykanami.

W kolejnym rozdziale natomiast znajdujemy się na odprawie na komendzie, jest naczelnik, jest zespół prowadzący śledztwo, w tym komisarz i nasz leśnik jako doradca, i? No i nic. Naczelnik najwyraźniej nic nie wie o zatrzymaniu Artura, ten nie zostaje odsunięty od sprawy, wszystko się toczy, jakby akcji z zatrzymaniem nie było, więc... po co ona była? Być może, ale tylko BYĆ MOŻE dostaniemy odpowiedź na to pytanie w kolejnej części cyklu. Tylko i wyłącznie licząc na to właśnie nie wpadłam w nadmierną irytację.

Mam też wrażenie, że na samym początku autorka była tak skupiona na stworzeniu plastycznej, filmowej wręcz atmosfery, że pogubiła się w detalach. I tak mamy na przykład Żanetę, która po ucieczce z zakładu psychiatrycznego wraca do domu, by wymóc na mężu oddanie jej córki. Jest co prawda drobna i o głowę niższa od męża, ale za to uzbrojona w rzeźnicki nóż. Mimo to: "Nie sprawiała wrażenia gotowej na atak. Usiadła w fotelu i schowała twarz w dłoni. Wydawała się zmęczona, zrezygnowana, może czymś nafaszerowana. Choć dzieliło ich jeszcze trzy metry, próbował skupić się na jej twarzy i wyczytać z niej jakąkolwiek intencję. Nóż (trzymany w bezwładnie opuszczonej ręce, przyp.moje) sprawiał wrażenie za ciężkiego w jej chudej ręce".

Co w tej sytuacji robi nasz Maciej? Przerażony wizją krzywdy, jaka żona mogłaby wyrządzić ich córce (w tej chwili nieobecnej, co jest istotne, bo obecność  małego dziecka przy nieobliczalnej matce mocno ogranicza drugiemu rodzicowi pole manewru) kombinuje, jak uciec z pomieszczenia? Wzywa pomocy? Rzuca czymś ciężkim w Żanetę? COKOLWIEK?

Nie.

On PODCHODZI DO NIEJ I SIADA OBOK.

Faceta od niezrównoważonej psychopatki z nożem dzielą trzy metry, a ten zamiast przynajmniej zachować rozsądną odległość, siada sobie obok!

Po czym, po pełnej aluzji i grożenia nożem rozmowie Żaneta wyciąga z tylnej kieszeni spodni trytytki i: "wprawnym ruchem założyła jeden pasek na przeguby Macieja i zaciągnęła".

A z nożem co zrobiła, a? Trzymała trzecią ręką? Bo nie ma opcji, żeby drobna kobieta jedną ręką zacisnęła trytykę wokół przegubów wielkiego faceta, a i dwiema tylko jeśli ten wielki facet ma przyłożony nóż do gardła albo pistolet do głowy. Mamy uwierzyć, że Żaneta odłożyła nóż, wyjęła trytytki, a Maciej grzecznie wyciągnął ręce i dał się związać? I po co? Bo to też jest pozostawione bez wyjaśnienia. Wszystko, co stało się później mogło się odbyć bez udziału trytytek, i w ogóle bez wiązania kogokolwiek czymkolwiek, a ja miałabym jedną rzecz mniej do czepnięcia się.

Tym niemniej wszelkie powyższe anse można złożyć na karb mej czepialskiej natury, a i nie od rzeczy jest zauważyć, że większość z nich dotyczy pierwszych rozdziałów powieści - w kolejnych autorka zdaje się lepiej panować nad światem przedstawionym i nad chęcią niezwykle szczegółowego opisywania każdej postaci, miejsca akcji i przemyśleń bohaterów. Bo to jest naprawdę niezły kryminał, typowa książka z rodzaju "jeszcze-tylko-jeden-rozdział", której lektura i próby rozwiązania zagadki sprawiła mi sporo przyjemności, powieść z utrzymującym się na stałym poziomie napięciem i trudnym do wytypowania - i to pomimo wspomnianego już ograniczonego kręgu bohaterów - sprawcą.

I z pytaniem, z którym zostajemy po skończonej lekturze - jak wiele krzywdy jesteśmy w stanie komuś wyrządzić w przekonaniu, że działamy ze słusznych pobudek? I czy krzywda, której niegdyś doznaliśmy, może w jakimkolwiek stopniu usprawiedliwić nasze działania? 

Plus z zakończeniem (troszkę) otwartym, sugerującym, że odpowiedzi na niektóre nasze pytania być może uzyskamy w kolejnym tomie.

Który chętnie przeczytam.

poniedziałek, 29 stycznia 2024

"Wisienka na torcie" Aurélie Valognes

A dziś post z serii: "Jeśli kiedykolwiek najdzie Was ochota - jako i mnie naszła - na przeczytanie czegoś bezpretensjonalnego, uroczego, nie wywracającego Waszego jestestwa na nice, ale łagodnie dopełniającego dzień, zabawnego i przyjemnego, wybierzcie raczej coś innego".

Życie jest źle zorganizowane, wiadomo. Człowiek ma te 30-35 lat i sporo planów, marzeń i zamiarów, na realizację których przez pracę i inne obowiązki nie ma czasu, a potem - myk! - i  się ma  tych lat 65, i choć zyskuje się wolny czas, to często brakuje pomysłu, jak go spożytkować…To jest właśnie przypadek bohaterów "Wisienki na torcie",  Bernarda i Brigitte, którzy od blisko czterech dekad tworzą trwałe małżeństwo, odchowali dzieci, mają wnuki, i...

Odkąd Brigitte przestała pracować, cieszy się odzyskaną wolnością. Potrafi i chce ją wykorzystywać, zacieśnia kontakt z mieszkającymi w Paryżu wnuczętami, spotyka się z innymi paniami na emeryturze, pomaga jako wolontariuszka w domu spokojnej starości, plus, wiadomo, gotowanie, oporządzanie ogrodu, utrzymywanie w porządku sporego domu... 

Dramatem okazuje się emerytura męża. Bernard bowiem nie może się pogodzić z zamianą garnituru na domowe kapcie i jest gotów na wszystko, by odnaleźć sens życia. "Da przy tym swojemu otoczeniu do wiwatu!", jak głosi opis na okładce, nie dodając przy tym, że czytelnikom nasz Bernard też da do wiwatu, i kto wie, czy nie bardziej, niż otoczeniu.

Jeśli dodać do tego zabiegane dzieci na skraju załamania nerwowego, rezolutne i pełne energii wnuki oraz zatruwających życie sąsiadów… Czy może być coś gorszego niż emerytura?



I, cóż...

Średnie to było bardzo, choć nie wykluczam, że przeszkadzał mi język, niezwykle... szkolny. momentami - a właściwie, ekhm, jednym długim momentem - czułam się, jakbym czytała szkolną czytankę. A ja, co do znudzenia podkreślam, być może traktując rzecz jako usprawiedliwienie mojego upierdliwego czepiania się, jestem wrażliwa (czasem myślę, że nadwrażliwa, wzdech) na melodię języka. Być może to wina tłumaczki, może rzecz po prostu jest źle napisana, tego nie wiem. Łopatologiczne do bólu, napisane metodą: "Tu macie, drodzy czytelnicy, dialog, a pod dialogiem pani autorka dokładnie wam wytłumaczy, o czym ten dialog był i co macie na jego temat myśleć". I tak PRZY KAŻDYM. Rzecz nie do zniesienia nawet w małych dawkach, w dużych po prostu dławi.

Humor slapstickowy (sąsiedzi bohaterów, przerysowani do bólu, brrr!), którego nie trawię z zasady, a już na pewno nie w takich ilościach. 

No i - last but not least - nie chce mi się wierzyć, że autorka ma małe dzieci. Podobno ma, czego z niemałym zdumieniem dowiedziałam się z notatki biograficznej. Te książkowe (moim skromnym zdaniem, z którym można się intensywnie nie zgadzać) cierpią na coś w rodzaju rozdwojenia jaźni - z jednej strony wygłaszają długie, napuszone, rojące się od skomplikowanego słownictwa i takiejż budowy zdań przemowy ("Po pierwsze, temat nie jest ciekawy, tylko zatrważający. Po drugie, nie ma jednego kontynentu z plastiku, tylko pięć na całej planecie. Na próżno wysyła się statki, żeby zbierały śmieci unoszące się na powierzchni, to tylko kropla w morzu. Na jeden wyłowiony kilogram masz dziesięć ton odpadów wrzucanych w tej samej chwili", te rzeczy). Przemowę wygłasza siedmiolatek, którego senior rodu wysłuchuje nabożnie, zadziwiony, och, jak wiele może się od wnuków nauczyć, on, taki staroświecki, ach, i niemądry!!!, po czym dosłownie chwilę później na widok dzikiego wysypiska  w lesie ten sam siedmiolatek pyta: "Czy to sroczka przyniosła?" (bo sroczki, że wyjaśnię - podobnie  jak i mnie wyjaśniono, nie byłam bowiem na tyle bystra, by zrozumieć, co ma wspólnego dzikie wysypisko z ptactwem z rodziny krukowatych - kradną i chomikują to, co ukradły, więc pewnie ta góra śmieci to ich zachomikowane skarby, tjaaaa...).

Plus bohaterowie dokładnie tacy, jak we wspomnianych czytankach szkolnych, no ale dokładniusio. Styl autorki, znowu, bardzo w rodzaju: "To jest Bernard, Bernard jest irytujący. To są sąsiedzi Bernarda i Brigitte, nie lubimy tych sąsiadów, są nieprzyjemni w obyciu. Dlaczego? No bo tak, nie wnikamy, nie drążymy, płynnie przechodzimy do kolejnych zarysowanych grubą krechą bohaterów. To wnusio Bernarda, bystry nad podziw. A to wnusia, jest, eeee... no, jest". Przy czym Brigitte jest do zniesienia, ale Bernard, który ma 65 lat zachowuje się, jakby miał rzeczywiście 65 lat, ale w latach 50-tych. Zajęty tylko pracą zawodową, myśleniem o pracy zawodowej i snuciem planów, jak by tu powrócić do pracy zawodowej nie robi nic innego, nie sprząta, nie gotuje, zakłada, że wszystko wokół niego robi się samo i wielce jest zdziwiony, że tak nie jest, stawia opór wobec... no, wszystkiego, on nie będzie robił zakupów, bo nie, nie będzie jeździł na rowerze, bo nie, nie pójdzie do lekarza, bo lekarz mu mówił, że powinien o siebie zadbać, a on jest przecież zadbany!!! Dzisiejszy świat jest fuj, ekolodzy są fuj, feministki są fuj (a feministką jest jego synowa, i, jak to w czytankach dla dziatwy bywa, dysponuje pełnym zestawem stereotypowych cech feministycznych - no, minus posiadanie męża i dzieci - , bo gdyby nie to to jeszcze by nam zniuansowanie postaci niechcący wyszło, i co by wtedy biedny czytelnik, nie uświadomiony, co ma myśleć, zrobił). Na ekologię nawraca dziadzia wspomniany wyżej wnuczek, i - jak sama posiadam dzieci, którym szeroko pojęta wymowność nie jest obcą (chociaż Potomek Starszy w klasach 1-3 regularnie miał w ocenie opisowej uwagę: "Dziecko posiada mały zasób słów, proszę z nim ćwiczyć", więc być może się nie znam) - tak sztuczność jego wypowiedzi zgrzytała mi w uszach, aż się bałam o stan moich bębenków i trąbki Eustachiusza.

Idea życia ekologicznie i troski o planetę jest chwalebna, ale gdybym chciała poradnika na ten temat, to bym przeczytała poradnik. Od powieści wymagam ciut (bardzo duże "ciut") czegoś innego.

W sumie aż tak, by rzecz trafiła na elitarną listę "Czytam, żebyście wy nie musieli" to źle nie jest, ale... i tak nie polecam.

wtorek, 23 stycznia 2024

Dwie Ariadny ("Ariadna" Jennifer Saint, ""Pani Labiryntu" Magda Knedler)

Tak się jakoś złożyło, że Ariadna stała sie klamrą spinającą mój czytelniczy rok 2023. Na początku roku przeczytałam jeden retelling, którego bohaterką była, z drugim skończyłam ten rok.

Przy czym za rasowy, pełnokrwisty retelling uważam ten pierwszy.

W "Ariadnie" Jennifer Saint 

bohaterką jest Ariadna, i to stanowi w zasadzie jedyną różnicę między tą powieścią a mitem, w którym Ariadna była, że tak to ujmę, dodatkiem do Tezeusza. Poza tym wszystko jest tak, jak w znanej nam wszystkim mitologii, Minos jest tym, kim we wspomnianej mitologii był, Dedal jest Dedalem, Minotaur - bestią, Pazyfae spotyka to, co ją spotkało w micie o Minotaurze, Labirynt jest znanym nam doskonale Labiryntem, Ikar spada do morza, jak spadał, no, może Tezeusz jest mniej nieskazitelny i bohaterski. W moim osobistym odbiorze nie do końca wyczerpuje to formułę retellingu, którą zawsze odbierałam jako opowiedzenie w oryginalny i nowy sposób jakiejś powszechnie znanej historii.

Powieść skupia się na życiu Ariadny po tym, jak Tezeusz zostawia ją śpiącą na wyspie Naksos i odpływa do Aten. Uznaję to za plus, bo to akurat ten fragment mitologii, nad którym nie pochylamy się w szkole zbyt uważnie (o ile w ogóle się pochylamy), skupiając się na kłębku nici, który Ariadna wręcza Tezeuszowi przed wejściem do Labiryntu i usuwając ją natychmiast potem z pamięci. Tutaj możemy dowiedzieć się, co się z nią dalej stało, jak potoczyły się jej losy, kim stała się, gdy opuścił ją heros, któremu zaufała.

Rzecz czyta się szybko i nie bez zainteresowania, gładko i bez potknięć... to znaczy, bez potknięć, jeśli się nie jest mną, bo jeśli się jest mną, to się człowiek potyka (odrobinę, uczciwie wyznam) na z nagła wyskakujących na czytelnika boleśnie współczesnych określeniach, które być może są wina tłumaczenia, które jednakże uwierają jak drobny kamyk w bucie. Czytamy bowiem powieść z serii "dawno, bardzo dawno, ale NAPRAWDĘ BAAAARDZO dawno temu...", a tam co i rusz określenia typu: "dalsze dywagowanie o tym nie miało sensu", "po raz kolejny udało jej się wykiwać niewiernego męża", "mogę ci zaproponować alternatywne wyjście", "och, ależ on nawijał", "wydźwięk jest analogiczny", "podaję w wątpliwość mój stan psychiczny", słowem, stylizacja językowa na mowę nieco archaiczną co chwila przeplatana wyrażeniami kolokwialnymi, potocznymi albo zbyt... przenaukowionymi. Plus ortograf ("dzikie rządze", no czy rzeczywiście) w gratisie. Jeśli ktos jest wrażliwy na melodię opowieści (ja, jeśli to komuś umknęło, jestem), takie wtręty co i rusz czynią lekturę... trudną. Płynie człowiek na fali opowieści, płynie, gładko, bez potknięć, aż tu nagle ŁUP! i mamy 'dywagując". No, nic, wytrząsamy ten słowny kamyczek z buta, powracamy do lektury, płyniemy, płyniemy iŁUP! - "nawijał". Po jakimś czasie przypominało to bicze szkockie - ciepło, ciepło, ciepło, lodowato, ciepło, lodowato, ciepło, ciepło...

Mimo to polecam. Jako czytadełko. Całkiem interesujące, całkiem przyjemne, całkiem zajmujące... Ale... Opowieści, w którym oddawano głos kobietom, niewolnikom czy dzieciom, czyli osobom, które w kanonicznej, że tak powiem, wersji mitologii służyły jako tło, rekwizyt lub bezwolny przedmiot pożądania jest coraz więcej, i świetnie, bo takie pozycje powinny powstawać, dobrze robią bowiem na poszerzenie perspektywy, z tym, że wiele z tych pozycji było po prostu lepszych (by wspomnieć choćby tylko "Kirke" Madeline Miller) niż tu omawiana, poprawna, nie najgorsza w czytaniu, ale nieszczególnie odkrywcza.

W zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do

"Pani Labiryntu" Magdy Knedler.

Ach, proszę Państwa, TO jest rasowy retelling, najrasowszy, rzekłabym! Tu od pierwszej strony wszystko jest zupełnie inaczej niż w mitach, po których powierzchni prześlizgiwaliśmy się, i to czasem nieszczególnie skupieni, w szkole.

 Autorka opowieść o Ariadnie rozpoczęła od jej dzieciństwa, a kończy na chwili, gdy Ariadna z Tezeuszem opuszczają Kretę po śmierci Minotaura, czyli mniej więcej trzyma się w ramach czasowych mitu, który wszyscy znamy. 

Ale tylko w ramach czasowych.

Każdy bohater tej książki dostaje bowiem tu swój własny głos.

Poznajemy zupełnie inną, niż tę mitologiczną Pazyfae. Europę, matkę Minosa. Ariadnę z jej własną, odważną, wręcz zuchwałą opowieścią. Fedrę. I nade wszystko - zupełnie innego Minotaura, i zupełnie, zupełnie inny Labirynt. Może Dedal najmniej różni się od tego mitologicznego (podobnie zresztą jest w książce Jennifer Saint) - jest takim samym małomównym, oddanym swoim wynalazkom i Ikarowi geniuszem, zatrzymanym na Krecie przez Minosa. I Minos jest również podobny w obu powieściach - bezwzględny, okrutny, nie pochylający się nad uczuciami innych, bezduszny władca absolutny Krety i wszystkich jej mieszkańców, starannie pielęgnujący mit o swoim boskim pochodzeniu.

Poza tym jest to zupełnie inna historia. Wcale nie mitologiczna, i to chyba paradoksalnie stanowi jej największą siłę. Odzierając jeden z najlepiej wszystkim znanych mitów z baśniowości i pozbawiając jego bohaterów boskich mocy, boskiego pochodzenia i nadprzyrodzonych umiejętności Magda Knedler stworzyła powieść z uniwersalnym przesłaniem, historię o odwadze, buncie, wierności i prawdziwej miłości,o poszukiwaniu własnej drogi, odnajdowaniu siebie i odkrywaniu swej własnej siły. I - a zdecydowanie nie jest to jakiś poboczny, mało istotny wątek, jakieś akwarelowe tło dla opowieści o Ariadnie, jakiś mało istotny detal dla dodania kolorytu całej opowieści -  o potędze przyrody i sile, jaką można z niej czerpać. Doskonałym językiem opowiedziana historia o walce dla zadośćuczynieniu zła wyrządzonego małemu chłopcu, o stawianiu oporu brutalnemu władcy i wreszcie - o walce o samą siebie i o prawo do życia zgodnie ze swoimi przekonaniami, pragnieniami i ze swą  naturą. 

Doskonały język, wspaniałe, barwne opisy, zaskakujący, choć zdałoby się, że tak dobrze znani  bohaterowie, rozmach tej powieści i rzucający się w oczy perfekcyjny research, (który po prostu gładził czule moje wymagające czytelnicze jestestwo) sprawiają , że "Pani Labiryntu" to nie jest tylko retelling, nie "coś dla wielbicieli mitologii", nie tylko książka dla kobiet, ale, po prostu, powieść dla wszystkich.

Warto poznać tę Ariadnę.

Jestem pewna, że ona nie dałaby się - omdlewająca,, zadurzona i bezradna - zostawić Tezeuszowi na Naksos jako bezwolna ofiara dla płonącego namiętnością Dionizosa.

Swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, jak Magda Knedler przedstawiłaby ciąg dalszy jej historii :).

niedziela, 10 grudnia 2023

"Nie wszystko się ułoży. Wszyscy mamy źle w głowach, tom 3" Martyna Pawłowska — Dymek

Jest zima, jest zimno, jest czas, by wrócić do serii, która zaczyna wyrastać na moją ulubioną serię młodzieżową, bo w jej trzecim tomie też jest zima i w związku z tym rzeczywistość literacka pięknie nam się splata z rzeczywistością zaokienną, że tak to pięknie ujmę.



Powieść "Nie wszystko się ułoży" to trzeci tom serii "Wszyscy mamy źle w głowach" o grupie licealistów z klasy II B jednego z krakowskich liceów, których poprzednie dwa tomy już na swoim blogu recenzowałam. Martyna Pawłowska — Dymek przedstawia dalsze losy młodych bohaterów, kontynuuje rozpoczęte wcześniej wątki, ale również trochę miesza w ich życiu, trochę dodaje, trochę ubarwia, a trochę zaskakuje czytelnika, który po dwóch poprzednich tomach zaczyna żywić błogie przeświadczenie, że niczym zaskoczyć go już nie można.

Za każdym razem, gdy wracam do świata "Wszyscy mamy źle w głowach" mam wrażenie, że czytelniczo spotykam się z osobami, które już znam i lubię, a mimo tego one potrafią mnie naprawdę zadziwić. I to nie zawsze miło. Ale za to zawsze wiarygodnie. Szczerze podziwiam autorkę za umiejętne wykreowanie tylu bohaterów i bohaterek — bardzo wyrazistych, bardzo różnych i bardzo prawdziwych, chociaż, wyznać muszę, niektóre zachowania bądź co bądź nastolatków wydają mi się momentami zbyt dojrzałe (ale może to dlatego, że jestem już zgredem i zapomniałam, jak to jest cielęciem być, nie można tego wykluczyć). Z drugiej strony natychmiast ktoś inny zachowuje się jak kompletny smarkacz i równowaga w świecie wykreowanym zostaje zachowana :).

Pisanie opinii/recenzji tomu trzeciego historii, która konsekwentnie prowadzona jest od tomu pierwszego i stanowi logiczny ciąg dalszy wcześniej opisanych wydarzeń jest dość trudna. Po pierwsze dlatego, że nie ma sensu zachęcać nikogo do przeczytania tego tomu - tę serię BEZWZGLĘDNIE należy czytać w kolejności. Tak więc ci, którzy jej nie znają powinni zacząć od tomu pierwszego (do czego zachęcam, nawet jeśli komuś się wydaje, że nie jest tzw. targetem, można się miło zdziwić), ci, którzy czytali i polubili i tak sięgną po tom kolejny, a ci, co czytali i nie polubili do tomu trzeciego nawet nie dotrą.

Dla mnie osobiście każda część serii jest to niezwykle przyjemne spotkanie ze starymi (stażem, bo nie wiekiem ;)) znajomymi - i to z każdym kolejnym tomem coraz przyjemniejsze. "Wszyscy mamy źle w głowach" jest bowiem chyba moją najulubieńszą serią dla nastolatek, wliczając w to te dawno temu wydane, które jako nastolatka sama czytałam. Autorka przeprowadza nas umiejętnie przez kolejne etapy rozwoju znajomości, przyjaźni, emocji młodych bohaterów, szykuje dla nas kilka zaskoczeń, miłych i niekoniecznie miłych, świetnie opisane zawichrowania emocjonalne, wyjątkowo trudne dla osób, które doświadczają ich pierwszy raz w życiu, i trochę podróż w lata nastolęctwa, kiedy to samemu przeżywało się, gubiło i odnajdowało, i już trochę człowiek zapomniał, jak się wtedy czuł, a teraz, dzięki Martynie Pawłowskiej-Dymek, może sobie przypomnieć.

Bardzo niecierpliwie wyglądam kolejnych spotkań z licealistami krakowskiej szkoły. 

A gdy zapoznam się już z wszystkimi tomami siądę w kąciku i przeczytam je od początku, bez przerwy, jednym ciągiem.

 Taki mam plan!

piątek, 10 listopada 2023

Plan z przeszkodami

Pompon Młodszy (w nastroju filozoficznym) - Myślę, mamo, że chciałbym kiedyś mieć dziecko. Tylko wolałbym ominąć wiek niemowlęcy, bo, wiesz, dzieci wtedy krzyczą, płaczą, marudzą i są takie... roszczeniowe.

Królowa Matka (po otrząśnięciu się z chwilowego stuporu) - No to chyba masz prob...

Pompon Młodszy (nie pozwolając się powstrzymywać) - ...ale nie chłopca, bo chłopiec od razu chciałby grać w jakiegoś Fortnite'a czy tam inne strzelanki...

Królowa Matka (nawet nie próbuje tego - niewątpliwie nieudolnie - skomentować).

Pompon Młodszy (ciągnie niepowstrzymanie) - Ani dziewczynki. Dziewczynkę bym natychmiast rozpieścił.

Czyli rzeczywiście problem.


I to większy, niż się na pierwszy rzut oka wydawało :D.

niedziela, 29 października 2023

"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa" Łada Łuzina

Rok chyżo i nieodwracalnie zbliża się do końca i chyba mogę już z całkiem dużym prawdopodobieństwem ogłosić, kto w 2023 roku odniesie zwycięstwo we  (wcale nie tak licznej, jak by się mogło wydawać) kategorii "Rozczarowanie Roku".


Iiiiii... "the Disappointmenter goes to...!!!"
 

 
"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa, I" Łady Łuziny.

Państwo kochane, jak ja się na tę książkę napaliłam, to głowa mała, a ludzkie słowo nie wyrazi. Połowa internetu, która dopadła egzemplarzy przedpremierowych jarała się nią jak Rzym za Nerona, druga połowa, w tym ja, przebierała niecierpliwie nóżkami i odliczała niecierpliwie dni do oficjalnej premiery, ostrząc sobie zęby i nabierając apetytu na literacką ucztę...

...i w tym momencie muszę (po raz milionowy) podziękować Panu Małżąku za zmuszenie mnie siłą, perswazją oraz za pomocą nieoczekiwanych prezentów do czytania na czytniku, bowiem w dniu tejże premiery nie wydałam na srogie tomiszcze (654 strony!!!) czterdziestu złotych polskich, tylko je sobie ściągnęłam w ramach abonamentu na Legimi, chroniąc w ten sposób siebie (i swą rodzinę) przez finansowym uszczerbkiem, zaś półki swej biblioteczki - przed upchnięciem na nich kolejnej cegły.
 
Początek (że o streszczeniach i entuzjastycznych recenzjach nawet nie wspomnę) był całkiem interesujący. Trzy bardzo różne kobiety, Katia - piękna, chłodna, opanowana bizneswoman, Dasza, kolorowa, kochająca życie, trochę postrzelona artystka sceniczna, i Masza, szara myszka, typ kujonki, kochająca historię i Bułhakowa, niezależnie od siebie i przez czysty przypadek odwiedzają centrum magii. W poczekalni centrum siedzi urodziwy młodzian czytający, jakże by inaczej,  "Mistrza i Małgorzatę", i wręcza każdej piękny misternie wykonany naszyjnik przedstawiający węża trzymającego w zębach własny ogon. Jedna z naszych bohaterek jest ciemnowłosa, druga ruda, trzecia blond, i jest to motyw, który będzie powtarzał się w książce, pierwszy raz właśnie w przypadku młodzieńca, którego jedna widzi jako subtelnego blondyna, druga jako postawnego bruneta, a trzecia jako rudzielca z rozwichrzonymi lokami. 
 
W centrum wszystkie trzy kobiety są świadkami śmierci poprzedniej kijowskiej wiedźmy i przejmują jej moce.

Mianowane - nieco wbrew woli - na trzy wiedźmy, Kijowice, dostają  klucze do przynależnego do wszystkich poprzednich kijowski wiedźm mieszkania, w którym spotykają trzy gadające i obdarzone silnymi charakterami koty (czy trzeba dodawać, że rudego, czarnego i białego?), a potem lecimy klasyką, czyli, wiadomo, wiedźmy, demon, latanie na miotłach, kilka morderstw, prawdopodobnie o charakterze rytualnym, do rozwiązania, podróże w czasie, i czegóż chcieć więcej, tylko czytać, czego ja się czepiam. 
 
A czepiam się, bo spodziewałam się urban fantasy - tak mi książkę zareklamowano. Kijowskie urban fantasy, zupełnie inne niż te wszystkie zachodnioeuropejskie urban fantasy, miodzio po prostu. A zamiast kijowskiego urban fantasy dostałam chaotyczną, egzaltowaną opowieść bez większej logiki, za to z papierowymi bohaterkami. Te bohaterki bolą mnie po prostu w całe jestestwo, trzy kobiety, trzy BARDZO RÓŻNE kobiety w tak przełomowym, wywracającym ich świat do góry nogami, rozbijającym w pył całą dotychczasową wiedzę o życiu momencie, i nic, zero zmian, zero refleksji, zero, bo ja wiem, załamań nerwowych czy popadania w nałogi, negowania tej nowej rzeczywistości, odrzucania jej, zero wszystkiego, nic, tylko chaos, nieskładna treść, w pewnym momencie już tylko rozmyta i pędząca na złamanie karku z miłością do Bułhakowa deklarowaną po trzy razy na stronę, bo przecież po sześćsetnym razie na pewno zapomnieliśmy, że Masza go kocha i trzeba o tym przypomnieć po raz sześćset pierwszy (i nie ostatni). Wysiłek, by osiągnąć bułhakowowską atmosferę w każdym rozdziale widzialny nawet z kosmosu, do tego stopnia, że całość zaczęła w pewnym momencie przypominać parodię albo NAPRAWDĘ kiepskiego fanficzka. 

A w tym fanficzku autorka chciała upchnąć wszystko: magię i czary, folklor i legendy, historię i współczesność, barwne bohaterki, mroczne tajemnice, Kijów...
 
A, prawda, Kijów.
 
Od prawie samego początku odnosiłam wrażenie, że ta seria nie powinna nosić tytułu "Wiedźmy Kijowa", tylko "Kijów (i jego wiedźmy)" - to w nawiasie małym druczkiem.

Bo prawdziwym, i w pewnym sensie jedynym bohaterem tej powieści jest Kijów, czasem można odnieść wrażenie, że trzy wiedźmy i ich perypetie to taki mało istotny dodatek do peanów na cześć ukraińskiej stolicy. To na historii miasta skupia się fabuła. Bohaterki przewijają się jakby w tle i nawet najlepszy w moim odbiorze fragment powieści (ten, w którym Masza odbywa podróż w przeszłość, świetnie napisany, świetnie pomyślany i chyba jedyny, który rokuje jakieś interesujący rozwój w kolejnym tomie) twardo i niezłomnie wspiera się na filarach, które stanowi kijowska historia, kijowscy artyści i kijowskie krajobrazy. Przez większość czasu dostajemy obszerne informacje o losach stolicy Ukrainy, jej cerkwiach, dawnych pogańskich wierzeniach, folklorze, o związanych z nią ukraińskich artystach.... Dla miłośnika historii tego kraju i miasta książka będzie niewątpliwie bogatym źródłem wiedzy niekoniecznie encyklopedycznej, ale żywej, ubarwionej ciekawostkami. Tych, którzy marzyli/marzą o wyjeździe do Kijowa  prawdopodobnie zachwyci, podobnie jak tych, którzy dla Kijowa właśnie zdecydowali się ją przeczytać. Natomiast mi osobiście czasem ciężko  było się na niej skupić. Momentami czułam się, jakbym była na wykładzie uniwersyteckim. Całe to bogactwo postaci, miejsc i wydarzeń, o których wcześniej nie słyszałam albo słyszałam niewiele, wszystkie te imiona, nazwiska, pseudonimy i zdrobnienia, te raz używane nazwiska, a  innym razem patronimiki... Czytałam, czytałam i nagle nie wiedziałam, o czym czytałam, gubiłam się, wracałam, sprawdzałam, zawieszałam z myślą : "Alleeee, zaraz... kto to w ogóle jest i jaki ma związek z tym, co się właśnie dzieje?!", cofałam się, znów sprawdzałam, okazywało się, że nie ma związku, po prostu autorka właśnie ponownie dawała wyraz uwielbieniu dla jakiegoś malarza czy poety, wzgórza czy kamienicy miasta, którego nie znam, i którego wszystkie te góry, cerkwie, ulice i małe uliczki, domy już nie istniejące (ale kiedyś tu były i były WAŻNE!!!) i kamieniczki po prostu mi się myliły. A z całym szacunkiem dla Kijowa i miłości autorki do tego miasta, rozumiem, szanuję, sama kocham własne miasto ciut fanatycznie, ale gdybym chciała poznać kijowską historię to bym sobie poczytała jakiś dobry przewodnik, a nie grubaśną powieść, przez którą brnęłam, wydłubując mozolnie wątlutką akcję spomiędzy strzelistych opisów kijowskich jarów i świątyń.

Spotkałam się z (licznymi!) opiniami, jakoby osoba, która lubi "Mistrza i Małgorzatę" polubi też "Wiedźmy z Kijowa", że Bułhakow dumny byłby z Łady Łuziny jako osoby umiejętnie oddającej w swej powieści aurę "Mistrza i Małgorzaty"... Jak bardzo NIE ZGADZAM się z tą opinią nie umiem nawet wyrazić, a wszyscy bywalcy tego bloga wiedzą, że w momentach uniesienia emocjonalnego słów mi raczej nie brakuje, zaś na mój słowotok można liczyć jak na Zawiszę. "Mistrza i Małgorzatę" ko... nie, właściwie nie kocham nawet, tylko żarliwie wielbię. Uznałam ją za Książkę Wszechczasów, napisałam o niej histeryczny w tonie artykuł, zaraziłam swą szajbą najstarsze dziecko. Jestem po prostu jak Masza pod tym jednym, jedynym względem.

A po drugi tom "Wiedźm..."nie zamierzam sięgnąć (no, chyba, że będę na wyspie bezludnej bez niczego, ale to niczego innego do czytania; wtedy, i tylko wtedy - być może). Bo pomijając już nawet fakt, że poziom zawiłości narracji wcale nie takiej trudnej do opowiedzenia historii po prostu męczy, postaci bohaterek są dość płytkie, nieco papierowe i w zasadzie ciężko opisać ich osobowość (a, twardo przypominam, mówimy o powieści liczącej ponad sześćset stron, naprawdę była przestrzeń, by je rozwinąć w jakiś zadowalający sposób), ich sposób działania i motywacje już nie to, że nie są do końca jasne, czasem są po prostu zupełnie bezsensowne tak, że właściwie trudno mi streścić, co się tak naprawdę w tej książce działo... pomijając to, że Michaił Bułhakow również umieścił akcję swej powieści w mieście, którego nie znam, na jak najbardziej prawdziwych ulicach, w istniejących rzeczywiście budynkach, których nigdy nie widziałam na oczy, i nie szkodzi, bo w żaden sposób nie wpływało to na odbiór samej powieści...

... to nigdy, ale to nigdy i nigdzie u Bułhakowa nie zetknęłam się z następującymi zdaniami i wyrażeniami (a jest ich w książce znacznie więcej niż te, które sobie tutaj ku pamięci wypisałam):

"...próbując uciec przed szarżujacymi na oślep nogami Katii"

"...pomyślał piskliwie"

"...zrobił pogardliwą kozią mordę..." (kilka zdań później wyjaśnia się, że po prostu zmarszczył nos)

"...oblicze speszone i rozczochrane..."

... plus z setkami, ale bez przesady SETKAMI określeń typu "wybełkotał", "wypluwała", "zawyła", "zapiała" (w tym także "zapiała figlarnie") tam, gdzie powinno być po prostu "powiedziała", "mruknęła" czy "zawołała". I wszystkie te bełkoty i pianie używane są nie dość, że w nadmiarze, to jeszcze zupełnie nieadekwatnie do opisywanej treści ( na przykład "Nie wiem - wycedziła" w sytuacji, gdy bohaterka cichutko i nieśmiało wyjaśnia coś facetowi, w którym jest od lat potajemnie zakochana i "szepnęła" po prostu aż prosi, by je użyć). Nie mam pojęcia, komu za to wycie dziękować, tłumaczce czy autorce, ale mnie odbiór tej książki uczyniło (dodatkowo) nieznośnym.

O jaraniu się Kupałą i świętym Janem, jakby to było osobiste i najnowsze odkrycie autorki albo ukraińskich etnografów litościwie nie wspomnę...

...albo nie, jednak wspomnę, otóż  naprawdę nie wiem, jak autorka, pisząca w temacie planowanych w Kijowie  imprez z okazji Nocy Kupały "Było to jednoznacznym dowodem mądrości prawosławia, publicznie surowego, ale przyznającego skrycie - prawda jest pośrodku" zniosłaby świadomość, że sporo, oj, sporo lat temu moja rodzona babcia (a po niej moja matka), katoliczka z Kujaw, nie pozwalała mi i mojej siostrze przed Kupałą kąpać się w jeziorze, używając jako rozstrzygającego argumentu właśnie "kąpiemy się dopiero po Kupale!", a na porzeczki mówiła świętojanki, i że ten lansowany przez nią na ukraińskie odkrycie Kupała jest obecny w kulturze co najmniej kilku ludów słowiańskich, świętujących kupalnockę (nie chcecie wiedzieć, w którym roku puszczałam w kupalnockę wianki na wodzie po raz pierwszy) od lat... naprawdę wielu.
 
Podsumowując ośmielę się wyrazić myśl nieco świętokradczą - otóż jestem tak w 80 procentach przekonana, że gdyby nie to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, gdyby nie nasze współczucie dla narodu ukraińskiego, uznanie i szacunek dla bohaterskiej i niezłomnej postawy Ukraińców w czasie wojny i dla hartu ich ducha, internet nie byłby pełen tak jednogłośnie brzmiących ochów, achów, i zachwytów.

Z których - żywiąc dla bohaterstwa Ukraińców niezmienny szacunek i podziw, i ze ściśniętym sercem myśląc o tym, co dzieje się teraz w ukochanym przez autorkę Kijowie - ośmielę się wyłamać i napisać, że  uznaję "Miecz i krzyż" za rzecz przereklamowaną i męczącą, a polecić ją mogę wyłącznie miłośnikom Kijowa.
 
A i to z zastrzeżeniami.