Sherlock Holmes nie żyje. Moriarty, cóż, również nie. W pamiętnym
starciu gigantów intelektu (i sztuk walki) nad wodospadem Reichenbach
przepada Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty.
Policjanci ze Scotland Yardu, opierając się na wskazówkach największego z
detektywów, rozbijają w puch gang Moriarty'ego, tym bardziej, że po
śmierci przywódcy członkowie gangu zdają się być silnie zdezorientowani.
Tymczasem na horyzoncie pojawia się nowa siła, gotowa przejąć kontrolę
nad półświatkiem. I nie jest to elegancka, brytyjska siła, która
przestrzega reguł, honoruje "gentleman agreement" i zawierza danemu
słowu honoru, jak również obejmuje opieka podległych jej ludzi. Nie, to,
tępa, brutalna siła zza oceanu: gang Clarence'a Devereux. Koniec z
"gentleman agreement", koniec z intelektualnymi potyczkami, koniec z
troszczeniem się o własnych "żołnierzy" i poleganiem na lojalności.
Na
miejscu domniemanej śmierci Holmesa i Moriarty'ego pojawia się śledczy
Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża
tropem przywódcy amerykańskiego gangu, Clarensem Devereau i szybko
znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego
naśladowcy (wręcz, jak powiedzielibyśmy dziś, psychofana) samego
Holmesa.
Powieść napisana jest wyśmienitym językiem, nadzwyczaj
udatnie naśladującym styl Conan-Doyle'a, akcja toczy się płynnie, bez
potknięć i bez (większych) dłużyzn, klimat dziewiętnastowiecznego świata
oddany doskonale, tłumaczenie, że buzi dać, a mimo to...
Rozczarowanie.
Naprawdę,
naprawdę nie umiem powiedzieć, czemu. Czegoś mi zabrakło, coś mnie
strasznie uwierało, a ostatecznie pogrążyło powieść zakończenie, podane w
nie uznawanej przez mnie formie "kawa na ławę". Niby mamy suspens, niby
zaskoczenie, że ojej, oczy się jak spodki robią normalnie, a potem
autor nas sadza jak dzieciątka w szkolnej ławce i wyjaśnia, kiedy, kto,
dlaczego, o, a tu dałem wskazówkę, a tu wywiodłem w pole, a tu
wprowadziłem w błąd. O ile dobrze pamiętam podobnie wyjaśniał ciąg swych
skojarzeń sam Holmes ("to elementarne, Watsonie!"), więc może autor po
prostu okazał się zbyt dobrym naśladowcą, jego hołd okazał się idealny, a
ja wyrosłam z dziewiętnastowiecznych opowieści kryminalnych i to, co
drażniło i męczyło (a i nudziło momentami, przyznaję, dość powiedzieć, że gdy docierałam już, już do końca książki, już, już wisiało w powietrzu rozwiązanie zagadki, w Domu w Dziczy zapanowały ferie połączone z wyjazdem na Mazury, na które zapomniałam wziąć książki i nie tylko nie gryzłam palców z frustracji, ale spokojnie sobie zapomniałam, że ją porzuciłam, nie doczytaną) podczas lektury to
jej niewątpliwa, rasowa dziewiętnastowieczność?
Nie wykluczam
tego wcale, więc szczerze mogę polecić rzecz wielbicielom wieku
dziewiętnastego i Sherlocka Holmesa. Zdziwiłabym się, gdyby im nie
przypadła do gustu.
Ale dla mnie jednak, cóż, trochę za staroświecko.
O, no to szkoda.Przeczytała teraz "Cichą noc"opowiadania kryminalne, też zaczynają się od Doyle'a..Miłe,ale tak trochę trąci myszką...Ale w sumie spoko.Za to"Wilkołak" Chmielarza naszego ulubionego mnie wciągnął.Miłej lektury'!Chomik
OdpowiedzUsuńOoo, nie czytałam! Ale zdaje sie na Legimi jest, to nadrobię :).
UsuńMnie tam gryzła brutalność i wcale nie wiktoriańskie morze krwi. Jednak rozczarowana nie byłam, albowiem tego słuchałam, a lektor był ZNAKOMITY. Andrzej Ferenc. Słuchajcie go, a każda książka będzie odrobinę lepsza, niż jest.
OdpowiedzUsuńA, brutalność też, ale po "Ripper Street" jednak nie wydawała mi się aż tak brutalna jak tobie.
UsuńI nie umiem w audiobooki :(. Rozpraszam się błyskawicznie, szybciej niż moje dzieci w czasie e-lekcji, nie dla mnie pan Ferenc, niestety :(.