Świetnie sobie zdaję sprawę z faktu, że romanse to nie jest ten gatunek, który recenzuję zbyt często. Po pierwsze dlatego, że ich za często nie czytam (chociaż to się zmienia ostatnio, obwiniam długotrwałe napięcie, w jakim żyję i które powoduje, że na tzw. "poważną lekturę" brak mi sił, a często i czasu). Po drugie właściwie to za nimi nie przepadam, a już zupełnie nie przepadam, muszę wyznać, za książkami o tematyce świątecznej (jeśli już to raczej wolę takie w stylu komedii Alka Rogozińskiego, w których pod choinką znajduje się nie prezenty, a nieznajome zwłoki, zaś święty Mikołaj jest pierwszym podejrzanym).
Czasem jednak człowiek wpada do
biblioteki w ostatniej chwili przed zamknięciem jej na dwa tygodnie
przerwy świąteczno-noworocznej i zgarnia nieco na oślep pierwsze tomiki,
które leżą na stoliku ze zwrotami. A że przy okazji mamy akurat taki czas, dość trudny i męczący, to się myśli, że lekka,
niezobowiązująca lektura nie jest złym pomysłem.
I tak to się
właśnie odbyło. Złapałam książkę w locie, nic nie wiedziałam o autorce,
okładka była ładna (i w dodatku pasowała do Okładkowego Bingo),
a ja na chwilę zapomniałam, że nie lubię
świątecznych książek i czemu.
A nie lubię ich dlatego, że są do
bólu przewidywalne, jak zresztą większość (o ile nie wszystkie) romanse,
a w dodatku podlane nieznośną ilością świątecznego lukru, i to ten
lukier właśnie mnie dobija. Zawsze mamy dramat w tle, żeby nie było tak
do końca cukierkowo, zawsze ten dramat odnajduje cudowne rozwiązanie,
tak w 95% przeczytanych przeze mnie świątecznych pozycji (tak, kilka się
czytało, skąd inaczej wiedziałabym, że ich nie lubię?) ten dramat
związany jest z jakimś zadawnionym konfliktem lub nieporozumieniem z
przeszłości, czasem bardzo odległej, a wszystko to hojnie posypane
śniegiem, oświetlone choinkowymi światełkami, obwieszone bombkami,
podlane kakałkiem z pianką, zaś w tle grają kolędy, a poziom cukru we
krwi nieznośnie rośnie od samego czytania.
W "Uwierz w miłość,
Calineczko" mamy to wszystko i więcej, bo akcja rozgrywa się na Podhalu,
więc co i rusz pojawiają się wzmianki o niezwykłej w tym regionie
Polski sile tradycji, góralskiej muzyce, majestacie gór i lokalnej
architekturze, jak również zachwyty nad pięknymi ornamentami na pięknych
meblach przyozdabianych pięknymi serwetkami ręcznie haftowanymi w
piękne wzory (i koloryzuję tylko ociupinę, bo strona, na której słowo
"piękny" pojawia się trzy razy naprawdę w tej książce jest).
Przewidywalność akcji na najwyższym poziomie, gdy tylko w drzwiach
pojawił się nieufnie spoglądający na bohaterkę nieznajomy od razu
wiedziałam, jak się rzecz skończy, a była strona 53 na 384.
Bohaterka,
Maja, jest sierotą wychowaną w domu dziecka, obecnie mieszka z ciocią w
Zakopanem, ma za sobą trudne dzieciństwo, dwa nieudane związki,
przyjaciela od serca i hodowane na dnie serca marzenie o cudownym domu,
mężu, dzieciach i psie, choć żywi obawy, czy będzie mogła taki dom
stworzyć, skoro nie ma żadnych wzorców. Czeka na miłość, zwłaszcza, że
jej przyjaciele są w związkach, wszystkich jak jeden idealnie
szczęśliwych, i Mai ciepło na sercu, gdy na nich patrzy. Ponadto góry są
piękne, dekoracje świąteczne migoczą, tradycje na Podhalu są
tradycyjne, no po prostu najtradycyjniejsze, jakie tylko mogą być, a
związki rodzinne - najrodzinniejsze (i tylko takim czepialskim osobom
jak ja przychodzi do głowy nietaktowne pytanie, jakim cudem zatem Maja w
wyżej wspomnianym nieufnym mężczyźnie nie rozpoznaje wnuka najbliższej
sąsiadki, - z którym btw bawiła się co wakacje przez pół dzieciństwa, -
chociaż mieszka z ciotką ponad dziesięć lat, a rodzina sąsiadki
przyjeżdża na święta domyślam się, że regularnie, ponieważ te są na
Podhalu najrodzinniejsze przecież).
I cała książka jest o tym,
serio. Tak naprawdę nic się w niej nie dzieje, Maja chodzi do pracy,
wraca do domu, je obiad, przytula ciocię, idzie na spotkanie z
przyjaciółmi albo zrobić zakupy, kładzie się spać, i apiat' od początku.
Jest to nawet trochę imponujące, napisać książkę, w której treści jest
akurat na szkolne wypracowanie, a rozciągnąć ją na prawie czterysta
stron.
A propos "wypracowanie szkolne" - miałam wrażenie, że
czytam powieść napisaną przez wzorową uczennicę, która bardzo się stara
napisać to długie, dłuuugie wypracowanie na piątkę. Stąd pełno w niej
jest nienaturalnie brzmiących, ale właśnie takich... "uczennicowych"
zdań typu: " Nie mam więc zamiaru zatrzymywać się na jego osobie dłużej
niż to konieczne", "Zapałała ochotą pójścia na jakiś górski szlak", czy
uwag o miłości w bardzo nastolatkowym stylu, no i ewidentnych błędów
językowo-gramatycznych też (" Otworzywszy drzwi kawiarni, już na
schodach powitał je przeszywający zimnem powiew wiatru"), a i logicznych
nieco ("Rozłączyła się i spojrzała na nieobecną (????) góralkę",
"Pachnący smakiem z dzieciństwa kubek" czy "Wiele takich upokorzeń
musiała wysłuchiwać"). Bohaterka nic, tylko uśmiecha się łagodnie,
promiennie, lub też - zwłaszcza! - "uśmiecha się pod nosem", czyni to
średnio na co trzeciej stronie, co daje nam ponad sto "uśmiechów pod
nosem" na tom, w dodatku większość bezsensownych (Maja "uśmiecha się pod
nosem", gdy, na przykład, podziwia wystrój świąteczny na Krupówkach,
myśli o uroczystym zapaleniu światełek na choince w centrum Zakopanego,
obserwuje odjeżdżającego spod jej domu ukochanego, idzie na spotkanie z
przyjaciółmi czy obserwuje autokar pełen turystów, i tylko w przypadku
tej ostatniej sceny ma to jakiś sens).
Czytało się "Calineczkę" dość... mechanicznie i bardzo, bardzo szybko, jest to pozycja godna
polecenia dla nałogowców czytania, którzy czytać po prostu muszą, ale
czasem nie mają sił, nastroju czy zdrowia na lekturę wymagającą
skupienia. Nie najgorsza rzecz w swojej lidze, i nie najlepsza, taka w
środku stawki, "niekoniecznie, ale jak ktoś lubi, czemu nie?", ten typ
lektury.
Ale muszę wspomnieć o jednej rzeczy, która mnie uderzyła
- w tym wypracowaniu grzecznej uczennicy alkohol po prostu się LEJE.
Strumieniami. Ja jestem naprawdę dużą dziewczynką, i naprawdę dużo
czytałam, bohaterowie pijący alkohol w powieściach mniej lub bardziej
poważnych (a niekiedy niezwykle poważnych) mi nie pierwszyzna, ale tu
było tego tyle, że rzecz... zauważyłam (bo, wierzcie mi lub nie,
normalnie nie zwracam uwagi na to, że bohaterowie romansu raz czy dwa
wypiją wino do kolacji czy herbatę z prądem przy kominku).
W związku z czym podejmuję się przeczytać jakąś jeszcze książkę Natalii Sońskiej tylko po to, żeby sprawdzić, czy bohaterowie tej drugiej też będą pić wszędzie, dużo, chętnie, do wszystkiego, upijać się, trzeźwieć, cierpieć na kaca i znów pić, bo nie jest to, o ile mogę wnioskować z mojego doświadczenia, rzecz nazbyt często spotykana w romansach, zwłaszcza świątecznych.
PS. A tak naprawdę to wrzucam tę recenzję, żeby moje regularne sprawozdania z postępów w Wielkobukowym Bingo (na które zapewne wszyscy tu czekają z zapartym tchem normalnie :D) nie okazały się Listą Recenzji Kolejnych Książek Wojciecha Chmielarza (dwie czekają w kolejce!), wskutek czego wyzwanie zaczęłoby wyglądać jak coś, co powinno zostać nazwane "Wojciech Chmielarz Books Bingo" :D.
Ha! Ale ja pamiętam (bo ze mnie czytelniczka z długim stażem) bardzo wyrazistą informację, że K.M. jest miłośniczką ogólnoświątecznej puszystości, i tak zostałam z dysonansem poznawczym;) A może zwyczajnie pomponów (nie mylić z Pomponami) i piernikowych karakonów było za dużo, czyli problem nie w samej obecności, lecz w natężeniu? No i pewnie liczy się też różnica między własnymi, ręcznie sporządzonymi, w naturze oglądanymi lukrowaniami, światełkami, wstążkami, a tymi skleconymi dość nieudolnie przez romansopisarkę z flumen dicendi:)
OdpowiedzUsuńA przy okazji pozwolę sobie polecić coś przytulnego, co jest naprawdę, autentycznie przytulne. Naj-najpuszyściejsze, można by rzec, a do tego świąteczne, na co ja akurat mam jednoznaczną i przewlekłą alergię, i mimo tejże przycisnęłam do serca. A jest to "Kocia szajka i napad na moście", trzecia zresztą część kociego cyklu i, co tu dużo mówić, kryminał dziecięcy;)
A, nienienie, ja w realu lubię! I w filmach bardzo czasami. W książkach - ni hu hu, nieprawdaż, chociaż zdarzają się chlubne (acz obwarowane licznymi "ale" :)) wyjątki.
UsuńZa polecenie bardzo dziękuję :).
Ups, pisałam komentarz i coś mi zżarło, to jeszcze raz - książki raczej bym nawet nie rozważała i nie planuję. Widzę za to, że podobnie jak ja masz oko do nieprawidłowego użycia imiesłowów. Jak mnie to wkurza, kiedy widzę kolejne "idąc Marszałkowską rzuciła mi się w oczy nowa restauracja" - chyba jeden z najbardziej irytujących błędów gramatycznych.
OdpowiedzUsuńJa też nie rozważałam i zostałam zaskoczona okolicznościami :D. Ale drugą rozważam, bo mnie frapuje, czy też w niej będą pic. Naprawdę mnie to interesuje, bo w tej piją z takim upodobaniem, że aż to zauważyłam.
UsuńUżycie imiesłowów, o tak, chociaż jak kiedyś dla żartu i cytując klasyka napisałam: "Będąc młodą pacjentką przyszedł do mnie lekarz" to natychmiast przyleciał ktoś oburzony :). Więc to nie tylko my. Jest nas więcej!
Czytałam kiedyś, że Jan Tadeusz Stanisławski ubolewał nad tym, że wymyślił "i to by było na tyle", bo to miał być dowcip, a ludzie używają tego całkiem poważnie :-)
UsuńOj,nie dla mnie!
OdpowiedzUsuńZ takich ciepłych romansów/obyczajowych to może Maeve Binchy
https://lubimyczytac.pl/autor/23360/maeve-binchy
Chomik
Odkąd odkryłam, że nie muszę kupować książek, by je przeczytać (serio, niedawno na nowo sobie uświadomiłam, że przecież istnieją biblioteki!!! po czym odkryłam, że nasza w Dziczy jest nieźle zaopatrzona) testuję w upojeniu wszystkich polskich autorów i w zasadzie dlatego to przeczytałam. Dlatego też mogą się na blogu pojawiać recenzje dziwnych pozycji :D.
UsuńMaeve Binchy kiedyś czytałam, ale z dziesięć lat temu to było... jak obskoczę Polaków w bibliotece, to sobie powtórzę!
A może ten alkohol tak się leje na kartach tej książki dlatego, że akcja dzieje się na Podhalu? A górale to przecież piją, biją i nie płaczą.
OdpowiedzUsuńCiekawe czy autorka sama była świadkiem takich sytuacji czy też to kolejny przykład : autorowi wydaje się, że tak jest więc na pewno tak jest.
Swoją drogą to bardzo ciekawe jak bardzo okres Świąt Bożego Narodzenia obrósł magiczną aurą "leku na całe zło" - tylko wtedy znajdziesz miłość/przebaczysz/przejrzysz na oczy itp itd.
I ciekawe ile udziału w tej kreacji miały reklamy świąteczne i filmy świąteczne?
Moja ulubiona książka świąteczna: Wiedźmikołaj ;-)
Wiedźmikołaj bardzo na tak ;) Z książek kojarzących mi się ze świętami to sobie "Zwierzenia Britt-Mari" czytuję i mało mnie obchodzi, że to dla dzieci ;) A filmowo to świątecznie kojarzy mi się Harry Potter i Doctor Who.
OdpowiedzUsuń