niedziela, 17 października 2021

"Miasteczko Rotherweird" Andrew Caldecott

Panie i Panowie, oto mocny, by nie rzec - najmocniejszy kandydat do tytułu Literackiego Rozczarowania Roku!

Tysiące. Dziesiątki tysięcy. Co mówię - milion razy powtarzałam sobie, żeby się nie nabierać na trzy rzeczy - okładkę, no bo ileż można oceniać książki po okładce, nieprawdaż, entuzjastyczne opisy na jej skrzydełkach oraz kuszące streszczenie, zamieszczone przez wydawcę.

I co? I pstro. Kolejny raz dałam się naciąć, i nawet nie mam siły pisać, że tym razem na pewno ostatni, bo wiem, że zdarzy się to jeszcze kolejny raz, i kolejny, i kolejny. Aczkolwiek po doświadczeniu z "Miasteczkiem Rotherweird" przez dłuższy czas będę ostrożna.

 

Okładka piękna i klimatyczna. Na okładce - zachęcająca opinia Hilary Mantel oraz Sunday Independent ('Harry Potter dla dorosłych!"). Streszczenie bardziej niż kuszące - oto mamy miasteczko Rotherweird, którego historia sięga XVI wieku, kiedy to na rozkaz królowej ukryto w nim dwanaścioro dzieci o talentach tak niewiarygodnych i tak niebezpiecznych, że budzą powszechny podziw, ale i strach. Opiekun dzieci, sir Henry, ma zostać ich nauczycielem dbającym, by te niewyobrażalne talenty rozwijały się w najbardziej pożądanym kierunku, a jednocześnie dopilnować, by ani o dzieciach, ani o samym miasteczku zbyt wiele nie wiedziano na zewnątrz. Z tego też powodu miasto otrzymuje coś w rodzaju autonomii - jego prawa różnią się od praw wszelkich pozostałych miast Wielkiej Brytanii, nie wolno go opuszczać, ale i odwiedzać, a osoby nie poddające się tym nakazom są z Rotherweird usuwane.

Czterysta pięćdziesiąt lat później miasteczko nadal istnieje i doskonale prosperuje dzięki wybitnym umysłom zamieszkujących go ludzi, utrzymując się z dokonywania wyrafinowanych wynalazków, które są następnie sprzedawane do świata zewnętrznego (w miasteczku konkurują ze sobą dwie wieże - Północna i Południowa, które tak naprawdę odpowiadają za rozwój technologiczny w Wielkiej Brytanii, a przynajmniej większą jego część). Nadal jednak nie wolno go opuszczać i odwiedzać - choć wielu próbuje - żaden przyjezdny nie ma prawa zostać w nim na noc, a najważniejszą zasadą miasteczka jest to, że nie bada się i nie naucza jego historii. W szkole - o niezwykle wysokim poziomie nauczania - uczy się tylko historii współczesnej, zaś wszystkie wzmianki o Rotherweird sprzed roku 1800 zostały zniszczone. Kto jest nieposłuszny i sprzeciwia się obowiązującym zasadom, zostaje z miasteczka wydalony i dlatego właśnie szkoła w Rotherweird potrzebuje nowego nauczyciela historii - poprzedni był zbyt niepokorny i interesował się tym, czym interesować się rotherweirdczykom (o przyjezdnych nawet nie wspominając) absolutnie nie wolno. Etat zostaje zaproponowany Jonahowi Oblongowi, a jego przybycie do Rotherweird zbiega się z przyjazdem miliardera Veronala Slickstone'a, który kupuje zrujnowany pałac i, z arogancją typową dla ludzi niezmiernie bogatych, za nic mając prawa obowiązujące w miasteczku, ustala swoje własne zasady.

Rotherweird wygląda jak przeniesione z innej epoki - nie ma tam samochodów, dotrzeć tam można tylko omnibusem i ludzie są... cóż, dziwni, choć w większość bardzo utalentowani i bystrzy. I noszą dziwne imiona w rodzaju Fenguin czy .Hieronymus.

Wydarzenia współczesne przeplatają się z tymi z XVI w., a na dodatek spora część książki dzieje się w "Straconej mili" - równoległej rzeczywistości, do której można wejść przez specjalną płytkę.

Cud, miód i orzeszki, rzekłby ktoś (na przykład ja, tuż po przeczytaniu streszczenia).

Otóż he, he, he. He, he. I jeszcze raz he, he.

Problem z książką miałam od samego początku, począwszy od wspomnianych dziwnych imion BARDZO licznych bohaterów, do których to imion często dodawane było równie dziwaczne nazwisko (Vixen Valourhand, natenpszykłat). I przy tej masie bohaterów brak wszystkim im było jakiegokolwiek charakteru. Ponad sześćset stron, a jedyne, czego dowiedziałam się o wspomnianej pannie Valourhand to to, że miała romans z niejakim Strimmerem (Hengestem Strimmerem, ekhm), oraz że spędza noce skacząc na szczudłach po dachach. Czemu skacze? Nie wiadomo. Czy czyni to w jakimś konkretnym celu? Nie wiadomo. Robi to ku prostej rozrywce, może jest, powiedzmy, wścibska i lubi podglądać ludzi, nie będąc przy tym widzianą, czy ma w związku z tymi skokami jakiś szczwany plan? Nie wiadomo.

I tak jest z każdym bohaterem, opisywanym tylko imieniem i sprawowaną funkcją - Jonah Oblong, Veronal Slickstone, Marmion Finch, Orelia Roc, i tak dalej, i tak dalej... Oczywiście sprawia to, że te dziwacznie ponazywane postacie trudno jest spamiętać, a w dodatku autor używa czasem imienia, a czasem nazwiska - do tej pory równie często na rozpiskę "who is who" zaglądałam chyba tylko podczas lektury "Wichrowych Wzgórz", ale im to wybaczałam z powodu nadmiaru bohaterów nazywających się Heathcliff, Earnshaw i Linton. Za to, gdy już oswoiłam się ze sporą ilością Lintonów, lektura "Wichrowych Wzgórz" nie przysparzała mi trudności, w zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie "Miasteczka Rotherweird". Tu w zasadzie bez przerwy musiałam zastanawiać się podczas lektury kim, do licha ciężkiego, jest osoba, o której właśnie czytam, zwłaszcza, że postacie w tej książce nader często pojawiają się, ni stąd, ni zowąd, wpadają magicznie na różne rozwiązania, i znikają. Przez całe (ponad) sześćset stron moja lektura wyglądała następująco: czytam dwa-trzy zdania, nagle się potykam, w popłochu konstatuję, że nic nie rozumiem, muszę się cofnąć, cofam się, odkrywam, że osoba, o której myślałam, że to ona coś widzi czy myśli to wcale nie ta, tylko inna, a ja znowu pomyliłam nazwiska, a w ogóle "Gohambury" i "sekretarz" to nie są, jak sądziłam, dwie osoby, tylko jedna i ta sama... Dochodziło do tego, że jeden fragment czytałam po kilka razy, żeby móc pojąć co też autor chciał (nieudolnie) przekazać, a i tak nie miałam poczucia, że mi się udało.

Bezbarwni bohaterowie (to na swój sposób fascynujące, że w książce mającej 614 stron autorowi nie udało się nadać postaciom nawet cienia charakteru), pomysł, który mógłby być naprawdę ciekawy, ale niestety, niestety, autor chciał do fabuły wrzucić wszystko, co mu tylko przyszło do głowy, bombardując czytelnika zbędnymi niejednokrotnie informacjami i tak naprawdę nie potrafiąc go niczym zainteresować, w związku z czym całość dzieła została zatłuczona przez rozwlekle opisywane domy, ulice, krajobrazy czy stroje mieszkańców, i do tego pogrzebana za sprawą całej masy bezsensownych dialogów... To, co miało być złowróżbne w ogóle nie wzbudza grozy, to, co miało być zabawne jest żenujące, a to, co już, już zaczyna interesować nie jest przez autora rozwinięte (może będzie w kolejnych tomach, ale tego to ja się już nie dowiem...). Od dwanaściorga obdarzonych tajemniczymi talentami dzieci zaczynają się wszystkie opisy (i recenzje), a tak naprawdę są one w powieści mało znaczącym epizodem. Jakie talenty miały dzieci? Dlaczego uznano je za tak niebezpieczne? Skąd wziął się w miasteczku świat równoległy? Czy zawsze istniał w Rotherweird, czy w jakiś sposób "wywołany"został przez skumulowane w jednym miejscu utalentowane dzieci? Pytania można mnożyć, ale odpowiedzi na nie nie uzyskujemy

I to nie uzyskujemy w najbardziej irytujący sposób.

Na przykład - mamy niejakiego Strimmera. Mózg jak stąd do Acapulco, geniusz, szef naukowy Wieży Północnej, trzy czwarte Anglii zawdzięcza mu rozwój technologiczny. I ten geniusz po latach pracy w Wieży Północnej odkrywa, że ma nad głową liczące wiele lat obserwatorium, a i to trzeba go było podpuścić, żeby doszedł do tego rewelacyjnego odkrycia.

Genialne odkrycie opisane jest tak:

 Niemal niewidoczna, bo pokryta wielowiekowym kurzem, pod dotykiem wilgotnej ścierki ujawniła drobną intarsję przedstawiająca słońce i dwa księżyce, a pod nimi inicjały HG i krzyż. Dzięki lupie Strimmer dojrzał jeszcze maleńki monogram w rogu, złożony z połączonych liter H i M. Jak przypuszczał, troje uczniów, którzy przeżyli, było przyjaciółmi i siedziało razem. Ich inicjały pozostały być może dlatego, że uczniowie ci nie dopuścili się przestępstwa, za które ich kolegów i koleżanki wymazano z pamięci (...) Nasuwało się kolejne pytanie, raczej złowróżbne, czy niełaska, w jaką popadła większość klasy związana była ze śmiercią nauczyciela?

I teraz jeśli sądzicie Państwo, że ja wiem, o co chodzi w powyższym fragmencie, bo jest to fragment ze strony 212, a ja uważnie czytałam całość, to nic z tego. W popłochu wertowałam książkę, pewna, że jakimś cudem przeoczyłam całkiem sporo danych. Jacy znowu uczniowie, którzy przeżyli? Jakiego przestępstwa? Jaka śmierć i jakiego nauczyciela? O co chodzi w tym dziwacznym fragmencie?

I tak było co chwilę, dosłownie co chwilę. Owszem, dowiedziałam się wszystkiego, co mnie frapowało w powyżej zacytowanym tekście, ale tylko dlatego, że - zupełnie zbita z tropu - bardzo dokładnie zapamiętałam ten fragment (zrozumienie go zrodziło zresztą kolejne pytania - na przykład, jakim cudem Strimmer doszedł do tych wszystkich wniosków, skoro nie znał historii Rotherweird sprzed 1800 roku, a i intarsje, i inicjały pochodziły sprzed czterech wieków?). Ilu podobnych fragmentów nie zrozumiałam, bo mi gdzieś umknęły, nie umiem powiedzieć, zapewne wielu.

Dawno nie natrafiłam książkę, która do tego stopnia nie potrafiłaby wzbudzić we mnie emocji (bezbrzeżna nuda to, jak mniemam, nie jest emocja), no, może poza frustracją. Frustracji było sporo.

Ponadto w miarę czytania narastało we mnie przedziwne wrażenie, że coś mi ta pisanina przypomina, z czymś mi się kojarzy... i mniej więcej od połowy wiedziałam, z czym.

Otóż mając lat dziewięć mniej więcej napisałam Powieść. Była to Wybitna Powieść, normalnie krok milowy w Literaturze Ojczystej, a kto wie, może i Światowej. Akcja Powieści toczyła się w Fantastycznej Krainie, opisanej z niezwykłą troską o szczegóły, od najmniejszego listka począwszy, na najważniejszej budowli w mieście skończywszy. Bohaterowie nie nazywali się, na przykład, Michał Nowacki czy Agnieszka Pawlak, tylko Charmayanne Kościekliwiczówianka lub Anthownetty Makscórczyński-Przedcierzowszczyński. Większość akcji obywała się zgodnie ze starą, dobrą zasadą "deux ex machina". Jeśli chciało się wykonać jakąś magiczną rzecz, należało połknąć specjalną pastylkę albo nacisnąć guziczek. Rysunek postaci ograniczał się do szczegółowego opisania jej wyglądu zewnętrznego.

No iście jak w "Miasteczku Rotherweird", mówię i powiadam! O imionach, bohaterach bez właściwości i szczegółowym opisywaniu ulic, po których stąpa nowy nauczyciel historii już pisałam, ale cała reszta też tu jest. Ucieczka przed gigantyczną, zmutowaną pajęczycą opisana jest następująco:

Valourhand chwyciła mężczyznę za ramię.

- Uciekaj, głupcze!

I uciekli.

zaś zapoznanie się z Całkowicie Nowym, Przełomowym Wynalazkiem, latającymi bańkami, w których można się przemieszczać, następująco:

Boris błyskawicznie przeszkolił ich z obsługi baniek, która polegała na delikatnym poruszaniu uchwytami na ręce i stopy,

po czym tak przeszkolone osoby wsiadają do baniek i sobie lecą, bo czemu nie. 

Jeśli zaś chodzi o przenoszenie się do Straconej Mili, o tę tajemniczą, magiczną podróż, tajną, że ho, ho to odbywa się ona przez STANIĘCIE NA SPECJALNEJ PŁYTCE (a pamiętamy, że mamy do czynienia z Harrym Potterem dla dorosłych, prawda? Tym samym Harrym Potterem, w którym, na przykład, podróżować między światami, albo w ich obrębie, można było za pomocą proszku fiuu, świstoklików, przejścia na peronie 9 i 3/4, by wymienić na szybko to, co mi przyszło do głowy?)

Nawet dwa różne zakończenia tej książki mnie nie zachwyciły, ponieważ autor skopał je po całości (model - spędzamy wszystkich bohaterów w jedno miejsce i każemy im szczegółowo opowiedzieć, co robili i czemu, mając przy tym nadzieję, że czytelnik jest już na tyle przyzwyczajony do... no, wszystkiego, że nawet gdy raz zwrócimy się do bohatera imieniem, raz nazwiskiem, a raz funkcją to będzie on wiedział, że jest mowa o jednej osobie, nie trzech różnych). No i w sumie mogłaby to być dobra historia o moralności, etyce, bardzo współczesnym problemie ingerencji w naturę, może trochę o magii, z nawiązaniem do historii Anglii, ale zamiast tego dostaliśmy jeden wielki, NUDNY bełkot, rozciągniętą na 610 stron powieść a la dziewięciolatek.

Powieść, która ma być, jak słyszałam, pierwszą częścią trylogii, i oto znajduję wreszcie jej pierwszą, dobrą stronę.

Zaoszczędzę i czas, i pieniądze, i nerwy nie czytając tomów kolejnych.

5 komentarzy:

  1. O,dziękuję za ostrzeżenie.
    Ja polubiłam kryminały Rowling,przeczytałam wszystko nominowane do Zajdla- nie jest złe.Agnieszkę Hałas polecam, fajny jest ten cykl o Krzyczącym.Nie polecam książki o Jędrusik i Dygacie -Z kim ci będzie tak źle jak ze mną- potwornie nudna i dołująca.
    Cieszę się,Królowo Matko,ze znowu jesteś.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja ci dziękuję za ostrzeżenie przed Jędrusik z Dygatem, bo miałam w planie. Agnieszkę Hałas znam, Rowling kryminały też, chociaż nie wszystkie, i lubię.

      I ściskam :).

      Usuń
  2. Królowo Matko, chyba czytasz mi w myślach!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. OCH. A więc nie jestem sama, a już się bałam, bo wszędzie te zachwyty i zachwyty...

      Usuń
  3. Przystopowało mi ostatnio #WBBINGO właśnie przez to, że miało być och!ach! a było dla mnie meh!
    Chociaż wyjątek stanowi "Gdybym miała twoją twarz". Podobała mi się bardzo, aczkolwiek odebrałam ją troszeczkę inaczej niż to co wskazywały opisy z tyłu.

    OdpowiedzUsuń