Panie i Panowie, oto mocny, by nie rzec - najmocniejszy kandydat do tytułu Literackiego Rozczarowania Roku!
Tysiące.
Dziesiątki tysięcy. Co mówię - milion razy powtarzałam sobie, żeby się
nie nabierać na trzy rzeczy - okładkę, no bo ileż można oceniać książki
po okładce, nieprawdaż, entuzjastyczne opisy na jej skrzydełkach oraz
kuszące streszczenie, zamieszczone przez wydawcę.
I
co? I pstro. Kolejny raz dałam się naciąć, i nawet nie mam siły pisać,
że tym razem na pewno ostatni, bo wiem, że zdarzy się to jeszcze kolejny
raz, i kolejny, i kolejny. Aczkolwiek po doświadczeniu z "Miasteczkiem
Rotherweird" przez dłuższy czas będę ostrożna.
Okładka piękna i klimatyczna. Na okładce - zachęcająca opinia
Hilary Mantel oraz Sunday Independent ('Harry Potter dla dorosłych!").
Streszczenie bardziej niż kuszące - oto mamy miasteczko Rotherweird,
którego historia sięga XVI wieku, kiedy to na rozkaz królowej ukryto w
nim dwanaścioro dzieci o talentach tak niewiarygodnych i tak
niebezpiecznych, że budzą powszechny podziw, ale i strach. Opiekun
dzieci, sir Henry, ma zostać ich nauczycielem dbającym, by te
niewyobrażalne talenty rozwijały się w najbardziej pożądanym kierunku, a
jednocześnie dopilnować, by ani o dzieciach, ani o samym miasteczku
zbyt wiele nie wiedziano na zewnątrz. Z tego też powodu miasto otrzymuje
coś w rodzaju autonomii - jego prawa różnią się od praw wszelkich
pozostałych miast Wielkiej Brytanii, nie wolno go opuszczać, ale i
odwiedzać, a osoby nie poddające się tym nakazom są z Rotherweird
usuwane.
Czterysta pięćdziesiąt lat później miasteczko
nadal istnieje i doskonale prosperuje dzięki wybitnym umysłom
zamieszkujących go ludzi, utrzymując się z dokonywania wyrafinowanych
wynalazków, które są następnie sprzedawane do świata zewnętrznego (w
miasteczku konkurują ze sobą dwie wieże - Północna i Południowa, które
tak naprawdę odpowiadają za rozwój technologiczny w Wielkiej Brytanii, a
przynajmniej większą jego część). Nadal jednak nie wolno go opuszczać i
odwiedzać - choć wielu próbuje - żaden przyjezdny nie ma prawa zostać w
nim na noc, a najważniejszą zasadą miasteczka jest to, że nie bada się i
nie naucza jego historii. W szkole - o niezwykle wysokim poziomie
nauczania - uczy się tylko historii współczesnej, zaś wszystkie wzmianki
o Rotherweird sprzed roku 1800 zostały zniszczone. Kto jest
nieposłuszny i sprzeciwia się obowiązującym zasadom, zostaje z
miasteczka wydalony i dlatego właśnie szkoła w Rotherweird potrzebuje
nowego nauczyciela historii - poprzedni był zbyt niepokorny i
interesował się tym, czym interesować się rotherweirdczykom (o
przyjezdnych nawet nie wspominając) absolutnie nie wolno. Etat zostaje
zaproponowany Jonahowi Oblongowi, a jego przybycie do Rotherweird zbiega
się z przyjazdem miliardera Veronala Slickstone'a, który kupuje
zrujnowany pałac i, z arogancją typową dla ludzi niezmiernie bogatych,
za nic mając prawa obowiązujące w miasteczku, ustala swoje własne
zasady.
Rotherweird wygląda jak przeniesione z innej
epoki - nie ma tam samochodów, dotrzeć tam można tylko omnibusem i
ludzie są... cóż, dziwni, choć w większość bardzo utalentowani i
bystrzy. I noszą dziwne imiona w rodzaju Fenguin czy .Hieronymus.
Wydarzenia
współczesne przeplatają się z tymi z XVI w., a na dodatek spora część
książki dzieje się w "Straconej mili" - równoległej rzeczywistości, do
której można wejść przez specjalną płytkę.
Cud, miód i orzeszki, rzekłby ktoś (na przykład ja, tuż po przeczytaniu streszczenia).
Otóż he, he, he. He, he. I jeszcze raz he, he.
Problem
z książką miałam od samego początku, począwszy od wspomnianych dziwnych
imion BARDZO licznych bohaterów, do których to imion często dodawane
było równie dziwaczne nazwisko (Vixen Valourhand, natenpszykłat). I przy
tej masie bohaterów brak wszystkim im było jakiegokolwiek charakteru.
Ponad sześćset stron, a jedyne, czego dowiedziałam się o wspomnianej
pannie Valourhand to to, że miała romans z niejakim Strimmerem
(Hengestem Strimmerem, ekhm), oraz że spędza noce skacząc na szczudłach
po dachach. Czemu skacze? Nie wiadomo. Czy czyni to w jakimś konkretnym
celu? Nie wiadomo. Robi to ku prostej rozrywce, może jest, powiedzmy,
wścibska i lubi podglądać ludzi, nie będąc przy tym widzianą, czy ma w
związku z tymi skokami jakiś szczwany plan? Nie wiadomo.
I
tak jest z każdym bohaterem, opisywanym tylko imieniem i sprawowaną
funkcją - Jonah Oblong, Veronal Slickstone, Marmion Finch, Orelia Roc, i
tak dalej, i tak dalej... Oczywiście sprawia to, że te dziwacznie
ponazywane postacie trudno jest spamiętać, a w dodatku autor używa
czasem imienia, a czasem nazwiska - do tej pory równie często na
rozpiskę "who is who" zaglądałam chyba tylko podczas lektury "Wichrowych
Wzgórz", ale im to wybaczałam z powodu nadmiaru bohaterów nazywających
się Heathcliff, Earnshaw i Linton. Za to, gdy już oswoiłam się ze sporą
ilością Lintonów, lektura "Wichrowych Wzgórz" nie przysparzała mi
trudności, w zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie "Miasteczka
Rotherweird". Tu w zasadzie bez przerwy musiałam zastanawiać się podczas
lektury kim, do licha ciężkiego, jest osoba, o której właśnie czytam,
zwłaszcza, że postacie w tej książce nader często pojawiają się, ni
stąd, ni zowąd, wpadają magicznie na różne rozwiązania, i znikają. Przez
całe (ponad) sześćset stron moja lektura wyglądała następująco: czytam
dwa-trzy zdania, nagle się potykam, w popłochu konstatuję, że nic nie
rozumiem, muszę się cofnąć, cofam się, odkrywam, że osoba, o której
myślałam, że to ona coś widzi czy myśli to wcale nie ta, tylko inna, a
ja znowu pomyliłam nazwiska, a w ogóle "Gohambury" i "sekretarz" to nie
są, jak sądziłam, dwie osoby, tylko jedna i ta sama... Dochodziło do
tego, że jeden fragment czytałam po kilka razy, żeby móc pojąć co też
autor chciał (nieudolnie) przekazać, a i tak nie miałam poczucia, że mi
się udało.
Bezbarwni bohaterowie (to na swój sposób
fascynujące, że w książce mającej 614 stron autorowi nie udało się
nadać postaciom nawet cienia charakteru), pomysł, który mógłby być
naprawdę ciekawy, ale niestety, niestety, autor chciał do fabuły
wrzucić wszystko, co mu tylko przyszło do głowy, bombardując czytelnika
zbędnymi niejednokrotnie informacjami i tak naprawdę nie potrafiąc go
niczym zainteresować, w związku z czym całość dzieła została zatłuczona
przez rozwlekle opisywane domy, ulice, krajobrazy czy stroje
mieszkańców, i do tego pogrzebana za sprawą całej masy bezsensownych
dialogów... To, co miało być złowróżbne w ogóle nie wzbudza grozy, to,
co miało być zabawne jest żenujące, a to, co już, już zaczyna
interesować nie jest przez autora rozwinięte (może będzie w kolejnych
tomach, ale tego to ja się już nie dowiem...). Od dwanaściorga obdarzonych
tajemniczymi talentami dzieci zaczynają się wszystkie opisy (i
recenzje), a tak naprawdę są one w powieści mało znaczącym epizodem. Jakie talenty
miały dzieci? Dlaczego uznano je za tak niebezpieczne? Skąd wziął się w
miasteczku świat równoległy? Czy zawsze istniał w Rotherweird, czy w
jakiś sposób "wywołany"został przez skumulowane w jednym miejscu
utalentowane dzieci? Pytania można mnożyć, ale odpowiedzi na nie nie
uzyskujemy
I to nie uzyskujemy w najbardziej irytujący sposób.
Na
przykład - mamy niejakiego Strimmera. Mózg jak stąd do Acapulco,
geniusz, szef naukowy Wieży Północnej, trzy czwarte Anglii zawdzięcza mu
rozwój technologiczny. I ten geniusz po latach pracy w Wieży Północnej
odkrywa, że ma nad głową liczące wiele lat obserwatorium, a i to trzeba
go było podpuścić, żeby doszedł do tego rewelacyjnego odkrycia.
Genialne odkrycie opisane jest tak:
Niemal niewidoczna, bo pokryta wielowiekowym kurzem, pod dotykiem wilgotnej ścierki ujawniła drobną intarsję przedstawiająca słońce i dwa księżyce, a pod nimi inicjały HG i krzyż. Dzięki lupie Strimmer dojrzał jeszcze maleńki monogram w rogu, złożony z połączonych liter H i M. Jak przypuszczał, troje uczniów, którzy przeżyli, było przyjaciółmi i siedziało razem. Ich inicjały pozostały być może dlatego, że uczniowie ci nie dopuścili się przestępstwa, za które ich kolegów i koleżanki wymazano z pamięci (...) Nasuwało się kolejne pytanie, raczej złowróżbne, czy niełaska, w jaką popadła większość klasy związana była ze śmiercią nauczyciela?
I teraz jeśli sądzicie Państwo, że ja wiem, o co chodzi w powyższym
fragmencie, bo jest to fragment ze strony 212, a ja uważnie czytałam
całość, to nic z tego. W popłochu wertowałam książkę, pewna, że jakimś
cudem przeoczyłam całkiem sporo danych. Jacy znowu uczniowie, którzy
przeżyli? Jakiego przestępstwa? Jaka śmierć i jakiego nauczyciela? O co
chodzi w tym dziwacznym fragmencie?
I tak było co
chwilę, dosłownie co chwilę. Owszem, dowiedziałam się wszystkiego, co
mnie frapowało w powyżej zacytowanym tekście, ale tylko dlatego, że -
zupełnie zbita z tropu - bardzo dokładnie zapamiętałam ten fragment
(zrozumienie go zrodziło zresztą kolejne pytania - na przykład, jakim
cudem Strimmer doszedł do tych wszystkich wniosków, skoro nie znał
historii Rotherweird sprzed 1800 roku, a i intarsje, i inicjały
pochodziły sprzed czterech wieków?). Ilu podobnych fragmentów nie
zrozumiałam, bo mi gdzieś umknęły, nie umiem powiedzieć, zapewne wielu.
Dawno
nie natrafiłam książkę, która do tego stopnia nie potrafiłaby
wzbudzić we mnie emocji (bezbrzeżna nuda to, jak mniemam, nie jest
emocja), no, może poza frustracją. Frustracji było sporo.
Ponadto
w miarę czytania narastało we mnie przedziwne wrażenie, że coś mi ta
pisanina przypomina, z czymś mi się kojarzy... i mniej więcej od połowy
wiedziałam, z czym.
Otóż mając lat dziewięć mniej
więcej napisałam Powieść. Była to Wybitna Powieść, normalnie krok milowy
w Literaturze Ojczystej, a kto wie, może i Światowej. Akcja Powieści
toczyła się w Fantastycznej Krainie, opisanej z niezwykłą troską o
szczegóły, od najmniejszego listka począwszy, na najważniejszej budowli w
mieście skończywszy. Bohaterowie nie nazywali się, na przykład, Michał
Nowacki czy Agnieszka Pawlak, tylko Charmayanne Kościekliwiczówianka lub
Anthownetty Makscórczyński-Przedcierzowszczyński. Większość akcji
obywała się zgodnie ze starą, dobrą zasadą "deux ex machina". Jeśli
chciało się wykonać jakąś magiczną rzecz, należało połknąć specjalną
pastylkę albo nacisnąć guziczek. Rysunek postaci ograniczał się do
szczegółowego opisania jej wyglądu zewnętrznego.
No
iście jak w "Miasteczku Rotherweird", mówię i powiadam! O imionach,
bohaterach bez właściwości i szczegółowym opisywaniu ulic, po których
stąpa nowy nauczyciel historii już pisałam, ale cała reszta też tu jest.
Ucieczka przed gigantyczną, zmutowaną pajęczycą opisana jest
następująco:
Valourhand chwyciła mężczyznę za ramię.
- Uciekaj, głupcze!
I uciekli.
zaś zapoznanie się z Całkowicie Nowym, Przełomowym Wynalazkiem, latającymi bańkami, w których można się przemieszczać, następująco:
Boris błyskawicznie przeszkolił ich z obsługi baniek, która polegała na delikatnym poruszaniu uchwytami na ręce i stopy,
po czym tak przeszkolone osoby wsiadają do baniek i sobie lecą, bo czemu nie.
Jeśli zaś chodzi o przenoszenie się do Straconej Mili, o tę
tajemniczą, magiczną podróż, tajną, że ho, ho to odbywa się ona przez
STANIĘCIE NA SPECJALNEJ PŁYTCE (a pamiętamy, że mamy do czynienia z
Harrym Potterem dla dorosłych, prawda? Tym samym Harrym Potterem, w
którym, na przykład, podróżować między światami, albo w ich obrębie,
można było za pomocą proszku fiuu, świstoklików, przejścia na peronie 9 i
3/4, by wymienić na szybko to, co mi przyszło do głowy?)
Nawet
dwa różne zakończenia tej książki mnie nie zachwyciły, ponieważ
autor skopał je po całości (model - spędzamy wszystkich bohaterów w
jedno miejsce i każemy im szczegółowo opowiedzieć, co robili i czemu,
mając przy tym nadzieję, że czytelnik jest już na tyle przyzwyczajony
do... no, wszystkiego, że nawet gdy raz zwrócimy się do bohatera
imieniem, raz nazwiskiem, a raz funkcją to będzie on wiedział, że jest
mowa o jednej osobie, nie trzech różnych). No i w sumie mogłaby to być
dobra historia o moralności, etyce, bardzo współczesnym problemie
ingerencji w naturę, może trochę o magii, z nawiązaniem do historii
Anglii, ale zamiast tego dostaliśmy jeden wielki, NUDNY bełkot,
rozciągniętą na 610 stron powieść a la dziewięciolatek.
Powieść, która ma być, jak słyszałam, pierwszą częścią trylogii, i oto znajduję wreszcie jej pierwszą, dobrą stronę.
Zaoszczędzę i czas, i pieniądze, i nerwy nie czytając tomów kolejnych.
O,dziękuję za ostrzeżenie.
OdpowiedzUsuńJa polubiłam kryminały Rowling,przeczytałam wszystko nominowane do Zajdla- nie jest złe.Agnieszkę Hałas polecam, fajny jest ten cykl o Krzyczącym.Nie polecam książki o Jędrusik i Dygacie -Z kim ci będzie tak źle jak ze mną- potwornie nudna i dołująca.
Cieszę się,Królowo Matko,ze znowu jesteś.
Chomik
To ja ci dziękuję za ostrzeżenie przed Jędrusik z Dygatem, bo miałam w planie. Agnieszkę Hałas znam, Rowling kryminały też, chociaż nie wszystkie, i lubię.
UsuńI ściskam :).
Królowo Matko, chyba czytasz mi w myślach!
OdpowiedzUsuńOCH. A więc nie jestem sama, a już się bałam, bo wszędzie te zachwyty i zachwyty...
UsuńPrzystopowało mi ostatnio #WBBINGO właśnie przez to, że miało być och!ach! a było dla mnie meh!
OdpowiedzUsuńChociaż wyjątek stanowi "Gdybym miała twoją twarz". Podobała mi się bardzo, aczkolwiek odebrałam ją troszeczkę inaczej niż to co wskazywały opisy z tyłu.