W "Żałobnicy" Robert Małecki stara się wcielić w życie starą zasadę mistrza Hitchcocka - zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma rosnąć.
I, rzeczywiście, zaczyna się od trzęsienia ziemi.
Na 
przejeździe kolejowym, który nie został zamknięty na czas, ginie mąż 
głównej bohaterki i jego nastoletnia córka z pierwszego małżeństwa. 
Niedługo później dróżniczka, odpowiedzialna za nie dopilnowanie 
zamknięcia przejazdu tamtego feralnego dnia, znika, a po jakimś czasie zostaje uznana za zaginioną.
 We wszystko zdaje się być zamieszana Anna, druga żona mężczyzny, która 
poza osobistą tragedią musi zmierzyć się również z tajemnicą ze swojej 
przeszłości - gdy była nastolatką zaginęła bez wieści i dotąd się nie 
odnalazła jej najbliższa przyjaciółka. W związku z zainteresowaniem 
opinii publicznej, jakie teraz, po śmierci męża, budzi Anna, zaczynają 
wokół tej sprawy węszyć lokalni dziennikarze. Czy te wydarzenia mogą 
mieć ze sobą coś wspólnego? I co wydarzyło się w małej małopolskiej wsi 
wiele lat temu?
Powieść podzielona jest na trzy płaszczyzny 
czasowe - odległa przeszłość, teraźniejszość i sceny krótko 
poprzedzające wypadek, wszystkie prowadzone w stylu pierwszoosobowym, 
poznajemy je z punktu widzenia Anny, co, jak przypuszczam, w zamierzeniu
 miało pomóc nam wczuć się w główną bohaterkę. Rzecz czyta się 
błyskawicznie, w pewnym momencie trudno się od niej oderwać, co jest 
niewątpliwie związane ze stylem pisarstwa i lekkim piórem pana 
Małeckiego. Autor wprowadza nowe informacje powoli, stopniowo budując 
napięcie, plus w typowy dla siebie sposób tworzy klimat (kto czytał np. 
serię o Grossie wie, o czym piszę), "rozmywa" akcję, dodając szczegółowe
opisy zwykłych czynności, często powtarzalnych, i można to lubić lub 
nie, ja akurat lubię (u Roberta Małeckiego, że doprecyzuję, który moim 
zdaniem sprawnie posługuje się językiem polskim i ma talent do tworzenia
 atmosfery w swoich powieściach, u innych pisarzy różnie to bywa :)), bo
 pozwała mi się to swobodnie i bez napięcia unosić na fali opowieści, 
ale jak się nie lubi to można rzecz trudno znieść, bo sporo ich jest, 
tych opisów, i w dodatku przybywa ich z czasem.
Ponieważ 
"Żałobnica" nie jest typowym kryminałem, tylko thrillerem, i to 
psychologicznym, wypadek jest oczywiście tylko pretekstem do 
przedstawienia historii życia głównej bohaterki i jej tajemnicy. Małecki
 dawkuje nam informacje, powoli, powoli, powoooooli, wplecione między 
(liczne ;)) opisy parzenia kawy i sennych koszmarów bohaterki, no i tak je 
dawkuje, i dawkuje, i dawkuje, napięcie sobie rośnie, rośnie.... a potem
 drastycznie opada, ponieważ nowe fakty są coraz bardziej 
nieprawdopodobne i z d... oprawdy nie wiadomo skąd wzięte. Choć uczciwie
 muszę przyznać, że zauważyłam te nie klejące się ze sobą różności 
dopiero, gdy skończyłam książkę i zaczęłam się nad nią zastanawiać.
A zatem, seria pytań (i nie jestem pewna, czy nie zawierają one jakichś spoilerów, więc na wszelki wypadek uprzedzam, chociaż - że tak sobie uświadomię - nowości to ja nie recenzuję, więc mini-spoilerki nie powinny uczynić jakichś sporych wyrw w przyjemności z ewentualnej lektury):
-
 po co w książce postać taksówkarza, która do akcji kompletnie nic nie 
wnosi? Wydaje się, że jest to jakiś tajemniczy Ktoś, jakieś Nemezis, 
które Coś Wie, które się Anna Opiekuje i o nią Troszczy, ale nie, nic z 
tych rzeczy. Plus na deser niejako okazuje się, że to były policjant i 
kumpel wujka kobiety, w tej sytuacji, przepraszam bardzo, ale tajemnica 
Anny wydaje mi się jakoś mało tajemnicza, skoro w każdej chwili okazać 
się może, że wiedziało o niej pół miasta.
- dlaczego działania 
męża bohaterki zmieniają się w pewnym momencie o 180 stopni, i to raczej
 znienacka? Czym to jest spowodowane? Co skłoniło go do szperania w 
przeszłości żony, chociaż nie miał ŻADNYCH podstaw, by podejrzewać, że 
Anna skrywa jakąś tajemnicę, a przynajmniej czytelnik nie ma na temat jego podstaw do wątpliwości/podejrzeń informacji? OK, małżeństwo się sypało, chciał się 
uwolnić od żony i nie uszczuplić majątku przy rozwodzie, czy nie byłoby 
logicznym posunięciem raczej wynajęcie detektywa, by ustalił, czy 
małżonka nie ma kochanka? A nie grzebanie w odległej przeszłości, bo 
tak? Poprawcie mnie, gdybym się myliła, ale w większości przypadków 
szperanie we wczesnej młodości trzydziestolatki dałoby oszałamiające 
dowody na to, że była słaba z fizy, parę razy urwała się z geografii i 
chodziła z Piotrkiem z 8A, chociaż bardziej podobał jej się Marcin. 
Jeśli mąż decyduje się prześledzić odległą przeszłość żony powinien mieć
 ku temu jakiś wyraźnie podany czy zasygnalizowany powód, to, że Anna 
nie lubiła wspominać dzieciństwa to moim zdaniem przymało.
- a 
jak już wynajmujemy kogoś, i w dodatku mamy na to kasę, to może jednak 
fachowca? A nie dziennikarza lokalnego, który jakimś magicznym sposobem 
przez śledzenie bohaterki tu i teraz miałby się dowiedzieć czegoś, co 
wydarzyło się w jej życiu te ponad 15 lat temu?
- czy postać 
Roksany, córki męża Anny z pierwszego małżeństwa, była wprowadzona w jakimkolwiek celu poza wielokrotnym 
powtórzeniem, że była gruba, pryszczata, wulgarna, nienawidziła macochy i
 Anna obwinia ją o narastający kryzys w swoim małżeństwie? Niby są tu i 
ówdzie rzucone jakieś aluzje, z których można wydedukować, że to Roksana
 pchała tatusia do prowadzenia wspomnianego śledztwa, ale znowu.... 
czemu? Po co? Z nienawiści do macochy? Z nienawiści do macochy to się stara ją obrzydzić w oczach tatusia i szuka dowodów na jej złe prowadzenie się, niewierność małżeńską, i inne takie, a nie angażuje ojca w zagłębianie się w życie małżonki od poczęcia po chwilę obecną, nie mając, że się powtórzę,  podstaw do podejrzeń, że wspomniana małżonka ma coś do ukrycia. Poza tym dla nastolatki w wieku Roksany to, co zdarzyło się na 
jakiejś podkrakowskiej wsi 15 lat temu (czyli, przypomnijmy, w roku jej 
narodzin) to jest przecież jakaś nieistotna prehistoria. No, chyba, że 
miałaby jakąś interesującą rzecz do wywęszenia, a nie byłaby po prostu 
pchana przez Imperatyw Narracyjny.
Sama Anna bardziej mnie 
znużyła niż zaintrygowała. Składała się z zimnych nóg, hektolitrów kawy i
 regularnie powtarzających się opisów koszmarów sennych. A, i rozmyślań o
 swojej urodzie (i, doprawdy, bardziej wiarygodne wydawały mi się te 
koszmary zapijane kawą niż rozważania, z którego profilu lepsze selfie 
zrobić. Wdowa, niechby nawet i mało zrozpaczona, ale jednak ciut 
wstrząśnięta, świadoma narastających wokół niej niewygodnych dla niej 
pytań - i rozważania, jaka jest śliczna oraz, że policjantka z 
kryminalnej, która chce ją przesłuchać, by rozwiać kilka wątpliwości 
byłaby ładna, gdyby się umalowała, no, doprawdy).
I niby sama 
historia mnie wciągnęła, i byłam ciekawa, czy i jak będą się zazębiać 
poszczególne wątki, a jednak - rozwiązanie zagadki mnie nie zachwyciło, 
poza tym zostało rzucone ot, tak, jakby w ogóle nie było istotne w tej 
powieści, bo najważniejsza jest przecież Anna i jej wynurzenia, i 
wspomnienia, i koszmary. Pewnie z założenia to one miały być podstawą 
tego psychologicznego thrillera - no, nie do końca się udało, niestety.
Wszystko
 to, co powyżej nie oznacza, że nie przeczytam kolejnej pozycji, która 
wyjdzie spod pióra pana Małeckiego, bo przeczytam. I to pewnie chętnie, 
szybko, z momentami zapartym tchem (bo, jak wspominałam, ale jeszcze 
przypomnę ;), bardzo lubię jego sposób opowiadania, kreowania atmosfery, a  wplecenie w akcję Torunia zawsze u niego na plus) i nie bez 
przyjemności.
A gdy znów skończę książkę, pomyślę o niej i okaże 
się, że mi się nie klei i mam więcej pytań niż odpowiedzi, to po prostu 
wrócę tu z nową recenzją :). 

 
