Cóż, bez względu na to, czy jest czy nie, JA jestem i realizuję wyzwanie czytelnicze, zawzięta jak rottweiler, który chwycił nogawkę szczególnie niesympatycznego przestępcy, względnie jak foksterier, polujący z poświęceniem na kreta rujnującego trawnik w przydomowym ogródku, lub też, by pozostać w klimatach literackich (i kynologicznych), cierpliwa jak Wtorek czekający na dworcu powrotu Jima Blythe zza Wielkiej Wody.
Owszem, życie mnie ostatnio przeczołgiwało i powstrzymywało od różnorakich działań, wskutek czego w sprawozdawaniu z realizacji Wyzwania (oraz w kilku innych też, ale nie popadajmy w nużące dygresje) zrobiła mi się tak zwana obsuwa, a zatem nie zwlekając przystępuję do sprawozdawania, żeby jej nie powiększać. Tej obsuwy.
Tak więc zasiadamy (wreszcie) do podsumowania kwietnia!
1) ciało w roli głównej, czyli książka z częścią ciała w tytule - "Ucho od śledzia w śmietanie" Alan Bradley
Bishops Lacey jest spokojną, cichą miejscowością leżącą gdzieś na angielskiej prowincji, położoną nieopodal kolei, pośród malowniczych lasów, pagórków i zielonych pól przegrodzonych kamiennymi murkami. Na jej skraju wznosi się ogromna, choć powoli podupadająca posiadłość, siedziba starego i szacownego rodu de Luce. Zamieszkuje ją ekscentryczny, by nie powiedzieć – dziwaczny, zamknięty w swoim świecie i interesujący się tylko swoją kolekcją znaczków ojciec i jego trzy córki: Ofelia, wiecznie dbającą o urodę, zainteresowana głównie chłopcami, i może jeszcze grą na fortepianie, do której przejawia nadzwyczajny talent, Dafne, tkwiąca wiecznie z nosem w książce.
I Flawia.
Flawia de Luce jest dziewczynką całkowicie „odrębną” i samotną nie tylko samotnością osoby wybitnie inteligentnej, która nie jest w stanie znaleźć wspólnego języka z otaczającymi ją ludźmi. Na jej życie kładzie się nieustającym cieniem tragiczna śmierć Harriet, jej matki, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach podczas wyprawy do Tybetu, gdy Flawia miała zaledwie rok. Ojciec dziewcząt, nieobecny duchem, zdystansowany, zaskorupiały w bólu, zdaje się być wciąż pogrążony w żałobie, a Flawii właściwie nie dostrzega – no, chyba, że w zamyśleniu i pod wpływem niezwykłego podobieństwa nazywa ją imieniem zmarłej żony Ze znacznie starszymi siostrami łączy Flawię klasyczny związek typu „hass-liebe” - ulubionym zajęciem Ofelii i Dafne jest dręczenie jej, a ona nie pozostaje dłużna, obmyślając wyrafinowane plany zemsty, po czym niektóre z nich realizuje. I tylko czasami, w momentach zagrożenia lub wielkiego strachu maski opadają i siostry okazują sobie miłość, by chwilę później się tego wstydzić i jeszcze dalej posuwać we wzajemnym dręczeniu się, żeby tylko zatrzeć wrażenie, że uległy słabości.
Dziewczynka nie ma kolegów ani koleżanek, o przyjaciółkach nie wspominając, żyje w świecie, w którym jej rówieśników po prostu nie ma – jedynym, który jest wymieniony z imienia jest mały Robin, nie żyjący od pięciu lat. Jedyną osobą, z którą wydaje się ją łączyć głębsze porozumienie jest Dogger, niegdyś żołnierz służący w pułku jej ojca, a obecnie pełniący w Buckshaw rolę „człowieka od wszystkiego” - ogrodnik, mechanik, a czasem trochę i psycholog, zajmujący się w tym w chwilach, gdy sam nie doznaje napadu lęków na skutek przeżytych na wojnie koszmarów i nabytych urazów.
To, co Flawia ma to bystry umysł i namiętność do chemii, ku której przejawia nadzwyczajny talent, oraz odziedziczone po jednym z (licznych) ekscentrycznych przodków wspaniale wyposażone laboratorium, z którego uczyniła swoje królestwo. Pozbawiona uwagi ojca, lekceważona przez siostry dziewczynka, której poczynaniami nikt się specjalnie nie interesuje, spędza w nim całe dnie, z pasją oddając się eksperymentowaniu z truciznami, do których żywi szczególną namiętność, i tylko od czasu do czasu ugina się przed życzeniami rodzica wymagającego od córek uczestnictwa w mających integrować rodzinę spotkaniach przy muzyce czy głośnym czytaniu. Poza tym jest właściwie panią swojego czasu.
Dzięki temu właśnie w chwili, gdy spokój sielskiej mieściny, w której życie płynie leniwie i bez wstrząsów (choć oczywiście okazuje się potem, że mieszkańcy Bishop Lacey mają poukrywanych całkiem sporo trupów w szafach swoich kamiennych, malowniczych domków) zakłócony zostaje przez nagłą śmierć dwóch przyjezdnych, pozornie nikomu nie znanych osób, to właśnie Flawii uda się rozwikłać tajemnice tych śmierci i powiązać je z wydarzeniami sprzed lat. Pierwsza ze zbrodni (opisana w pierwszym tomie cyklu) ma ścisły związek z jej własną rodziną i od odnalezienia odpowiedzi na pytania kim jest tajemniczy nieznajomy, znaleziony martwy na grządce z ogórkami w ogrodzie Buckshaw? Kto go zabił? I co najważniejsze, czy ojciec Flawii ma z tym coś wspólnego? - zależeć będzie jej spokój. Druga (tom drugi) - śmierć podczas przedstawienia znanego aktora teatrzyku lalkowego, którego w Bishops Lacey zatrzymuje niespodziewana awaria samochodu - wydaje się nieszczęśliwym wypadkiem przy pracy i tak jest początkowo traktowana przez wszystkich poza młodą panią detektyw. W tomie trzecim, tu omawianym, Flawia dociec musi, co łączy brutalną napaść na miejscową Cygankę z trupem wiszącym w Buckshaw na posągu Posejdona, dawno zaginionym dzieckiem i tajemniczą sektą kuśtykan.
Z rozwiązaniem obu zagadek Flawia radzi sobie dużo sprawniej od miejscowej policji. Jest niczym młoda wersja panny Marple, spostrzegawcza, bystra, nieustępliwa (chociaż w wypadku dzieci mawia się raczej – oślo uparta :)), choć wnioskując z ilustracji na okładce bardziej przypomina Wednesday Adams :). Jest też, co czuję się w obowiązku zaznaczyć, irytująco przemądrzała, wścibska i dość zarozumiała (inna rzecz, że panna Marple też była, moim skromnym zdaniem, którego jednakże nikt nie musi podzielać :)), co w niektórych czytelnikach, tych bardziej wyrywnych (ekhm, ekhm... niewinnie mruga oczętami) budzi chęć przełożenia smarkuli przez kolano i sprania jej kościstego tyłka, choć brzydzą się przemocą i udało im się wyhodować sporą (statystycznie) ilość (hipotetycznych oczywiście) dzieci nie tknąwszy ich nawet palcem, co łatwe nie było.
A przy tym nie można nie wspomnieć, że portret genialnego dziecka, które pomimo posiadania wybitnego umysłu pozostaje tylko dzieckiem, często krzywdzonym, nieszczęśliwym i kompletnie nie rozumianym, jest pastelowo, niezwykle subtelnie, z wielką delikatnością odmalowany.
Ale nie tylko intrygująca, błyskotliwa (i momentami wkurzająca) jedenastolatka jest bohaterką serii powieści Alana Bradleya.
Drugą jest Anglia lat 50-tych – powoli zbierający się po katastrofie II wojny światowej, liżący wojenne rany cień dawnego Imperium, które jest jednak dobrze pamiętane przez wielu mieszkańców Bishops Lacey. Alanowi Bradleyowi po mistrzowsku udało się oddać jej klimat i realia, i z niezwykłym pietyzmem ukazać wszelkie detale codziennego życia miasteczka, tak malownicze, a tak dziś zapomniane, że – czytając – ma się wrażenie obserwowania obcej kultury albo śledzenia opowieści sprzed wieków.
A pełne smakowitych szczegółów opisy życia angielskiej prowincji, starannie zaplanowana i opisana intryga, świetnie opisane sylwetki bohaterów, nawet tych drugo- albo i trzecioplanowych i – co wcale nie jest bez znaczenia – opis chemicznych eksperymentów i fascynacji Flawii poczyniony w sposób, który czyni je zrozumiałymi nawet dla laika to zaledwie parę elementów, który czyni z opowieści o najmłodszej pannie de Luce ucztę dla wielbicieli angielskiego kryminału i angielskiej literatury (choć w tym wypadku stworzonej przez Kanadyjczyka), że o angielskim poczuciu humoru nie wspomnę.
Kategoria druga:
2) dom, mój dom, czyli książka z "domowym" hasłem w tytule - przeczytała żem CAŁE DWIE!
- "Tajemnica dworu w Stornham" Frances Hodgson Burnett
- "Dom nad Wodą" Daphne du Maurier
Frances Hodgson Burnett wszyscy kojarzą jako autorkę "Tajemniczego ogrodu", może jeszcze "Małej księżniczki" i "Małego lorda". Nie wszyscy kojarzą ją jednak jako autorkę książek dla dorosłych, tymczasem "Tajemnica dworu w Stornham" kierowana jest raczej do starszego niż młodszego czytelnika.
Oto jest ona - Rozalia Vanderpoel, starsza z dwóch córek amerykańskiego milionera (a może wręcz miliardera), słodka, delikatna, od dzieciństwa kochana i dobrze traktowana przez wszystkich. I jest on - sir Nigel Anstruthers, angielski arystokrata ze starożytnego i do wypęku arystokratycznego, lecz zubożałego rodu. Sir Nigel przybywa do Stanów, by skorzystać z mody na podreperowywanie upadających majątków za pomocą amerykańskich pieniędzy nowobogackich małżonek. Małżonki pragną tytułu, małżonkowie pragną pieniędzy, układ win-win, w każdym razie ze strony sir Nigela. Rozalia bowiem, naiwna i niewinna, zakochuje się szaleńczo, by dopiero w Anglii, daleko od kochających rodziców, rodziny i przyjaciół odkryć, że poślubiono ją dla pieniędzy i zamknięto w klatce, bynajmniej nie złotej, a przypominam, że mówimy o czasach, gdy list przez ocean szedł miesiąc. O ile małżonek pozwolił go wysłać, rzecz jasna.
I jest druga ona, siostra Rozalii, Bettina. Bettina w chwili ślubu Rozalii ma osiem lat i już wtedy nie lubi swojego szwagra. Odpowiedni czas później ma tych lat dwadzieścia, uzyskane w najlepszych, europejskich szkołach wykształcenie, styl i szyk, wybitną urodę, trzeźwy rozsądek i umysł jak brzytwa oraz to, co zazwyczaj dają wielkie pieniądze posiadane od zawsze - spokojną pewność siebie, kompletny brak obaw, tę bezcenną świadomość, że nic się nie musi, a wszystko może.
Betty, która podczas lat szkolnych w Szwajcarii i Francji miała dość czasu, by zawrzeć mnóstwo cennych znajomości, poznać liczne plotki i opowieści oraz wysnuć nieco wniosków, z błogosławieństwem ojca udaje się z niezapowiedzianą wizytą do Rozalii, nigdy bowiem nie uwierzyła, że łagodne i słodkie dziewczę, jakim była jej siostra nagle, po zamążpójściu, wychłódło w rodzinnych uczuciach, zaczęło się wstydzić plebejskiego pochodzenia i nie życzyło sobie żadnych kontaktów z amerykańską rodziną, co sugerowały z rzadka przesyłane do Nowego Jorku listy.
Siostry nie rozpoznaje w starej, zaniedbanej, wylęknionej, ubranej w zniszczone łachy kobiecie, którą napotyka w zaniedbanym parku otaczającym zrujnowaną posiadłość. Pana domu nie ma. Ma on zwyczaj, jak się dowiaduje Betty, opuszczać dom i żonę bez zostawiania adresu i wracać, gdy wyczerpią się pieniądze lub zdrowie jego podupada, po miesiącu albo pół roku, albo kiedy chce. W dworze pozostały dwie osoby służby, kucharka i odźwierny, leżące nieopodal w wioskach należących do majątku domy dzierżawców i pracowników we dworze, którym od lat nikt nie płaci (a i pracy nie daje) przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy.
Betty, jako się rzekło, jest pewna siebie, rozsądna, niegłupia i dobrze wykształcona, a ponadto parę lat jednak minęło i te listy do Stanów nadal co prawda idą miesiąc, ale za to istnieje telegraf, pozwalający już w trzy godziny uzyskać pełnomocnictwa papy w kwestii dysponowania funduszami przeznaczonymi na podźwignięcie upadającej posiadłości. Betty przytomnie zasięga porady prawników, zyskuje także ich błogosławieństwo, po czym systematycznie i racjonalnie zabiera się za porządki we dworze, w wioskach majątku, nawiązywanie korzystnych kontaktów towarzyskich z okoliczną szlachtą, dotąd unikającą cieszącego się bardzo złą opinią sir Nigela i "biednej lady Anstruthers", oraz za odchuchiwanie siostry i siostrzeńca.
A gdy okoliczne wsie zaczynają przypominać te znane nam z pocztówek i filmów według powieści Jane Austen landszafciki, gdy okoliczni mieszkańcy dochodzą do siebie po latach zaniedbania i głodu, wreszcie opłacani za swoją pracę, gdy Rozalia zaczyna się uśmiechać, a okoliczne ziemiaństwo ze zdziwieniem odkrywa, że lady Anstruthers jest jeszcze wcale młoda i ładna, gdy dwór zaczyna bardziej przypominać Pemberley, a mniej Wichrowe Wzgórza w szczytowym momencie rządów Heathcliffa - powraca pan domu.
Moi drodzy, co to jest za świetnie napisane, rasowe, krwiste romansidło! Jak ja to polecam to nawet wy nie :). Niby wykorzystane są wszystkie romansowe chwyty - bo On, co się (oczywiście) pojawi wzbudzi nieco dystansu, nie będzie to miłość od pierwszego wejrzenia, nienienie, i przeszkody będą, i dramat, i wszystko jak trzeba, ale - jak to jest napisane!!! Krwiście, jak już rzekłam, cudownym, barwnym językiem, gdzie bydlę jest bydlęciem, a wielki pan - wielkim panem, choć na pozór posługują się takim samym językiem, tak samo ubierają i potrafią operować taką samą ilością sztućców. Jeden z najlepiej opisanych czarnych charakterów w literaturze, nie tylko, że tak to ujmę, popularnej. Jeden z najpiękniej opisanych początków wielkiej miłości. Niby romans, a Z TREŚCIĄ. Poruszający ważne tematy (serio, dopiero czytając "Tajemnicę..." uświadomiłam sobie, po co istnieli wszyscy ci panowie ziemianie i do czego byli potrzebni okolicznej ludności). Napisany świetnym językiem i świetnie przetłumaczony. Jaka szkoda, że autorka poszła w dziecięcość :D!
Daphne du Maurier z kolei wszyscy kojarzą z "Rebeką" albo "Moją kuzynką Rachelą", albo z "Ptakami", albo w ogóle nie kojarzą. Tymczasem jest to autorka obdarzona nietuzinkową wyobraźnią i wyjatkowo lekkim piórem, już tylko dla piękna języka i zręczności w formułowaniu myśli można ją czytać, a przecież nie są to jedyne zalety jej utworów.
"Dom nad Wodą" nie jest w mojej opinii najlepszą książką Daphne du Maurier, przy czym muszę położyć nacisk na nazwisko, "nie najlepsza książka Daphne du Maurier" nie oznacza bynajmniej książki słabej w ogóle. Prawdę mówiąc uważam, że większość pisarzy powinna marzyć o napisaniu "słabej książki Daphne du Maurier", z tak poprowadzoną akcją, prostotą słowa, a przy tym z elegancją i brakiem prymitywizmu.
Głównym bohaterem "Domu nad Wodą" jest Dick Young, młody pracownik dużego londyńskiego wydawnictwa, który przyjeżdża do Kornwalii, aby pomóc swemu przyjacielowi, Magnusowi Lane'owi, w eksperymencie naukowym. Magnus, naukowiec-wizjoner, wynalazł narkotyk umożliwiający, mówiąc w dużym uproszczeniu, podróże w czasie. Przyjmując lek, którego formuła została opracowana przez Magnusa, Dick staje się obserwatorem wydarzeń, które miały tam miejsce w XIV wieku. Nie może na nie wpływać, nie jest widziany i nie może zostać przez nikogo dotknięty ani sam nikogo dotknąć (dotknięcie kogokolwiek/przez kogokolwiek skutkuje natychmiastowym powrotem do teraźniejszości). Lek jednak, jak każdy narkotyk, ma liczne efekty uboczne, w tym wypadku w dodatku kompletnie nieustalone, każda wyprawa w przeszłość staje się dosłownie wyprawą w nieznane, a w dodatku każda coraz bardziej uzależnia, zaś świat "nierzeczywisty" zaczyna się coraz częściej mieszać z rzeczywistym. I jeszcze bardziej w dodatku każda osoba udająca się w przeszłość udaje się tam duchem, zaś ciało zostaje w teraźniejszości i w teraźniejszości wykonuje wszystkie te rzeczy, które każe mu wykonać znajdujący się w trzynastym czy tam innym piętnastym wieku umysł. Na przykład spacerować sobie w miejscu, w którym w wieku trzynastym znajdowała się podmokła łaka albo izba gościnna szlacheckiego dworu, zaś w dwudziestym... autostrada A1? Zmienione koryto rzeki? Pas szybkiego ruchu? Osiedle domków jednorodzinnych? No właśnie. Raczej wiadomo, że dobrze to się skończyć nie może - ale nigdy, nigdy nie czytałam NICZEGO, co u Daphne du Maurier kończyła się banalną jednoznacznością.
Akcja powieści rozgrywa się w okolicach Kilmarth (gdzie Daphne du Maurier mieszkała od 1967) w pobliżu wsi Tywardreath, której nazwa, tłumacząc z języka kornwalijskiego, oznacza właśnie "dom na wodą".
Polecam, nawet jeśli niekoniecznie tę książkę, to na pewno tę autorkę.
I wreszcie kategoria ostatnia:
3) książka z motywem sztuki - "Dama z jednorożcem" Tracy Chevalier
Tracy Chevalier jest autorką "Dziewczyny z perłą", która mi się, no cóż, z wielu powodów nie podobała. "Dama z jednorożcem" podoba mi się bardziej, chociaż na kolana mnie nie rzuciła, co przyznaję. Można ją jednak przeczytać, krzywdę w mózg z pewnością nie zrobi, a i różnych ciekawostek człowiek się dowie, zwłaszcza tych związanych z produkcją gobelinów (bo motywem sztuki, który wybrałam, było tkanie). I o pozycji kobiet sporo się dowie, to znaczy, zakładam, że to każdy wie, ale jednak o tkaniu przez żonę głównego tkacza nocą, tak, żeby Cech nie dowiedział się, że przy zamówieniu pracuje kobieta, bo mogło skutkować to potężnymi finansowymi karami równającymi się bankructwu pracowni czytałam ze ściśniętym sercem (i pięściami).
"Dama z jednorożcem" jest to cykl sześciu gobelinów, jak najbardziej rzeczywistych i istniejących do dziś, a ukazujących Damę obłaskawiającą Jednorożca. Każdy gobelin przedstawia symbolicznie zmysły ludzkie; Wzrok, Smak, Węch, Dotyk, Słuch, a wszystkie wykonane zostały w końcu XV w. w Turyngii i Brukseli. Obecnie można je podziwiać w Museum Cluny w Paryżu.
Powieść opisuje okoliczności powstania tego wspaniałego dzieła sztuki.
Na zlecenie bogatego paryskiego dworzanina królewskiego Jeana de Viste (pragnącego za sprawą królewskiego zaprawdę zamówienia dodać blasku swojej, że tak to ujmę, nie spatynowanej tarczy herbowej), gobeliny te zaprojektowane zostały przez znakomitego młodego miniaturzystę Nicolasa des Innocent (beztroskiego bawidamka, zajętego głównie obłapianiem co chętniejszych dziewcząt, a żywiącego marzenie o otrzymaniu zlecenia na witraże do właśnie powstającej katedry Notre Dame w Paryżu), zaś wykonane przez Georges'a de la Chapelle, najlepszego tkacza brukselskiego.
Na kartach powieści poznajemy rodzinę, dom i warsztat pracy ówczesnych tkaczy, uczestniczymy w skomplikowanym rytuale przenoszenia papierowego projektu na materiał, śledzimy wielomiesięczny, mozolny i niezwykle trudny proces powstawania tkanin, pracy, w której uczestniczy całą rodzina Georges'a : żona, syn, córka i czeladnicy. A przy okazji śledzimy skomplikowane zależności i uczuciowe związki, które zaczynają łączyć Nicolasa, Claude (córkę Jeana de Viste) i Alienor (niewidomą córkę tkacza Georgesa de la Chepalle). Związki te znajdują odbicie na gobelinach, które Nicolas rysuje i przerabia w miarę możliwości, dodając detale, zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych...
Powieść ma kilku narratorów. Oprócz wymienionych powyżej postaci kobiet, Nicolasa de Innocent oraz Georges'a de la Chapelle głos zyskuje młody brukselski malarz Philippe de la Tour, którego nieśmiałość, łagodność i powściągliwość stoją w kontrze do postawy pewnego siebie, zuchwałego Nicolasa. Taka ilość postaci wypowiadających się w pierwszej osobie daje czytelnikom możliwość oglądu rozwoju sytuacji z różnych stron (i jest to rozwiązanie, które osobiście bardzo cenię).
Polecam zwłaszcza ze względu na precyzyjny (i nie nużący) sposób, w jaki autorka zapoznaje czytelnika ze sposobem tkania gobelinów.
Podsumowanie maja - już wkrótce :).
UWAGA
Przez jakiś czas, obstawiam miesiąc, jedynymi osobami, które będą mogły tu komentować, będą osoby mające konto Google. Jestem bowiem w trakcie tego, co napływa czasem falą, i co potrzebuje właśnie czterech do sześciu tygodni, by przycichnąć - rzutu ordynarnych postów i prostackich reklam wrzucanych tonami przez anonimowe boty, którym nie sposób wyjaśnić, że gdybym chciała z ich hojnych ofert skorzystać, dawno miałabym penis długości równika, a to ani wygodne, ani praktyczne. Za chwileczkę, za momencik, gdy boty zajmą się kim innym, opcja komentowania przez wszystkich, także anonimowo, zostanie ponownie włączona.
Za niedogodności przepraszam.
Może ja się nie znam na życiu brytyjskiego ziemiaństwa, ale to chyba dzierżawcy płacili czynsz dziedzicowi z tego, co własnymi rękami wypracowali na dzierżawionej ziemi. W związku z tym dziedzic, który się nie interesuje majątkiem, to istny skarb, bo można go było swobodnie robić w konia.
OdpowiedzUsuńMoże ja też się nie znam, ale zapewne dzierżawca miał jakieś obowiązki wobec dzierżawców. No i wobec ludzi żyjących do należących do majątku wiosek też. Sir Nigel nie poczuwał się do żadnych, wyjątkowa to zresztą była szuja, wytarta szmata i szczeżuja... I kawał matrymonialnego zbója też :D.
UsuńNo ostatecznie mógł, ten dziedzic, łożyć na remonty chatynek ubogich dzierżawców, ewentualnie organizować szpital i ochronkę :P Pani Burnett, jako córka kupca flancowana do Ameryki, pisywała chyba swoje książki po trosze na zasadzie, jak mały Kazio wyobraża sobie to i owo :D Ale nie powiem, nie wierzyłem, że Burnett może stworzyć pełnokrwistą szuję, a tu proszę, szczeżuja!
UsuńPrzyznam się, że skażona ałtorkasizmem cały czas miałam w tyle głowy tę bolesną świadomość, jak Nasza Najbardziej Dochodowa Autorka Wydawnictwa Literackiego opisałaby podobnego typa, i na tym tle sir Nigel tym bardziej lśnił może nieco specyficznym, ale jakże imponującym światłem :D.
UsuńŚzczeżuja stuprocentowa, mówię ci!
PS. A 'jak mały Kazio..." też trochę jest, ale bardziej mi się wydawało, że jest to - w przypadku tej książki - "jak mały Kazio wyobraża sobie wychowanie dziewcząt w USA", totalny hymn pochwalny to był, i bardzo się zdziwiłam odkrywszy, że autorka mogła to wychowanie obserwować w realu. Dwory angielskie też zresztą zdaje się mogła, więc może więcej w jej opowieściach prawdy niż nam się teraz wydaje...
Wychowanie panienek w USA, zdaje się, jest niespożytym źródłem czytelniczych radości, że od Kochanego wroga zacznę :) Kupcówna z Manchesteru to raczej po ziemiańskich dworach nie bywała, ale może słuchała opowieści. Albo czytała Austen:)
UsuńNatomiast uważam, że kalibrowanie dowolnych dzieł literackich poprzez porównanie z AutorKasią to spory błąd zakłócający perspektywę i trzeźwość oceny :P
"Kochanego wroga" właśnie opisuję :D. Uwielbiam, więc, wiesz. Żadnych ZBYT FACHOWYCH UWAG SKAŻONYCH WIEDZĄ, poproszę ;)!
UsuńZdaje się, że właśnie bywała, ta córka kupca, mam na myśli. Albo pomyliła mi się z kim innym :). Już mi się to zdarzyło, żyłam w głębokiej żałobie, usiłując pogodzić się z myślą, że autorka ulubionej dziecięcej lektury była w realu lodowatą suczą, excusez, o czym wiedziałam, gdyż obejrzałam film autobiograficzny, po czym się okazało, że pomyliłam Frances Hodgson Burnett z Enid Blyton :D.
Autorkasizm wypleniam z siebie, ale powoli mi idzie :D...
A nie nie, nie mam żadnych merytorycznych uwag do Kochanego wroga, doprawdy. Poza tym, że główna bohaterka jak na osobę tak bystrą wyjątkowo wolno kojarzy fakty (tak, wiem, imperatyw fabularny). Zamarłem na wieść o tej lodowatej suczy, dobrze, że to pomyłka, bo byłbym niepocieszony. Wystarczy mi biograficznych detali o nieszczęśliwej życiowo LM Montgomery. A na autorkasizm to może jakiś roundup? Polać i niech szczeźnie?
UsuńJak się cieszę! Królowa Matka wróciła i to jak! Z notką literacką! Obiecując następną! Nawiasem dodam, że dzięki Królowej zainteresowałam się wcześniej nie znaną trójką e-pik i dzielnie stawiam czoła wyzwaniom bieżącym oraz uzupełniam zaległości.
OdpowiedzUsuńWidziałam Cię na Trójce! Miło mi, że miałam wpływ na Twoją decyzję, to jest super wyzwanie, imho, pozostawia sympatyczny margines na własne wybory i nie ogranicza, bardzo je lubię.
UsuńOch, Królowo, jakże mi Ciebie brakowało!
OdpowiedzUsuń(wzrusz, chlip i milion serduszek <3 )
UsuńDaphne du Maurier uwielbiam, a tej książki nie znałam, także narobiła mi Królowa Matka "smaka" :) Dla mnie najsłabszą z książek du Maurier była, jak na razie, "Jamaica Inn" - zakończenie niesamowicie mnie rozczarowało. Fabuła "Domu nad Wodą" przedstawia się intrygująco.
OdpowiedzUsuńCo do Burnett mam mieszane odczucia. Uwielbiam "Małą księżniczkę", ale "Tajemniczy ogród"...? Brrrr! Przedstawienie postaci na tragicznym poziomie. Kiedyś policzyłam - na pierwszych dwudziestu kilku stronach narrator 18 razy przypomina, jaka to Mary jest samolubna, głupia i zła, w jednym miejscu nazywając ją nawet prosiakiem (w polskim tłumaczeniu litościwie zmienione na "zwierzątko"). A nie liczyłam podobnych opinii wypowiadanych przez postaci, tylko narratora. Po kilku rozdziałach zrobiło mi się tylko żal zaniedbanego dziecka i przestałam czytać. Jakoś w dzieciństwie pewnych rzeczy człowiek w książkach nie dostrzegał...
M. R.
Jeżeli za bycie tu, można uznać przynajmniej raz dziennie zerknięcie na stronę czy pojawiła się nowa notatka, to ja jestem ;-)
OdpowiedzUsuńZ tego zestawu mam przeczytaną tylko Flawię, ale za to w całości.
Książki są bardzo fajne, choć właśnie na cechy charakteru Flawii więcej niż dwie części na raz nie mogłam czytać, bo zaczynała mnie denerwować.
Do pozostałych książek jakoś mnie nie ciągnie (ostatnio bardziej współczesne rzeczy wczytam), ale zapiszę sobie na może kiedyś.
sąsiadka z kl.c
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Usuńzdanie miało brzmieć : "...choć właśnie ze względu na cechy charakteru ..."
OdpowiedzUsuńI pomyślałam sobie jeszcze, że zarazem właściwie jak na dziecko, które praktycznie wychowuje się i kształtuje swoją osobowość samo, można powiedzieć, że dobre cechy przewyższają te denerwujące.
Przeczytałam również (podejrzaną na zdjęciu u KM) "Ewolucję w/g Calpurnii Tate"-obie części. Książka mi się podobała (choć i tu mocno uderzył mnie motyw odseparowania dzieci od rodziców), jednakże w zestawieniu tych dwóch bohaterek -wolę Flawię.
sąsiadka z kl.c