niedziela, 30 czerwca 2019

Trójka e-pik, podsumowanie, MAJ

Maj niby już był, ale na tym blogu dopiero za chwilę będzie, z czego wszyscy trzej Czytelnicy, którzy przetrwali posuchę i tu pozostali, niewątpliwie bardzo się cieszą.

Majowe kategorie to:
List do Ciebie
poczet królowych polskich/europejskich
książka z liczbą w tytule 

1) list do ciebie - znowu żem dwie przeczytała, niejako siłą rozpędu, "Tajemniczy opiekun", "Kochany Wrogu" Jean Webster

Jak list do ciebie, pomyślałam, to co się będziemy rozdrabniać i wysilać, żeby znaleźć książkę, w której listy będą stanowiły znaczącą część akcji, skoro Bogowie Literatury podarowali światu coś takiego, jak powieści epistolarne. Powieści epistolarne zawsze bardzo lubiłam i nadal lubię, żadne nowo wydane do głowy mi nie przyszły, więc poszłam w klasykę. Powieści młodzieżowej w dodatku, a wręcz powieści dla panienek, nieprawdaż.

Aga Abbott jest sierotą, wychowanką Domu Dla Sierot imienia Johna Griera. Dom ten, wykwit dziewiętnastowiecznej dobroczynności, utrzymywany jest z datków sponsorów, członków szacownych i bogatych amerykańskich rodzin, którzy to sponsorzy raz w miesiącu zjawiają się w placówce, którą finansują, bo zobaczyć, jak mają się sprawy, jak radzi sobie zarządzająca, no i by obejrzeć swoje sierotki, zmuszane na okoliczność wizyty możnych państwa do odszorowania się, ustawienia w karnym rządku, wyglądania skromnie, bogobojnie, cicho i jednakowo, oraz do napisania do Opiekunów dziękczynnych listów.

Na skutek napisania takiego listu los Agi niespodziewanie się odmienia. Oto jeden z Opiekunów, który przeczytał jej list roniąc nad nim łzy szczerego śmiechu, podejmuje decyzję o wysłaniu bystrej dziewczynki do college'u. Podejmując się opłacania czesnego, zapewniania ubrań, książek, całej wyprawki oraz kieszonkowego wymaga tylko jednego - listu raz w miesiącu. Pragnie pozostać anonimowy, a listy mają przychodzić na ręce jego sekretarza. To jedyne zastrzeżenie.

Taki jest wstęp "Tajemniczego opiekuna", cała reszta to listy Agi do osoby, którą nazywa "Tatusiem Pajączkiem" albo "Długonóżkiem", ponieważ jedyne, co wie o swym dobroczyńcy to to, że jest on szczupły i bardzo wysoki.  Aga pisze do niego częściej niż wymagane raz w miesiącu, trochę dlatego, że płonie chęcią opisywania całkowicie dla niej nowego świata, a bardzo dlatego, że nie ma nikogo innego, komu może się wygadać, wyżalić, i kto wie o trudnej sytuacji życiowej, w której się - w przeciwieństwie do swych licznych koleżanek, pochodzących z dobrych rodzin i posiadających bezpieczne zaplecze towarzysko-finansowe - znajduje.

Poznajemy zatem świat pensji dla panien, rodzących się przyjaźni, życia towarzyskiego, nowych, pozaszkolnych znajomości oraz wakacji spędzanych na farmie, wszystko to widziane oczyma Agi, a przy okazji, niejako podskórnie, odkrywamy, jak bardzo życie osoby wychowanej w ośrodku opiekuńczym różni się i od zwykłego życia zwykłej osoby, wychowanej w zwykłej rodzinie, i od naszego o tym wyobrażenia. I ile taka osoba musi nauczyć się rzeczy, które nam, szczęściarzom, wydają się oczywiste, zwykłe, banalne, i których my - jak nam się wydaje - nigdy uczyć się nie musieliśmy.

Ten drugi motyw wybrzmiewa jeszcze dobitniej w drugiej części "Tajemniczego opiekuna". W "Kochanym Wrogu" Aga, po zawarciu bardzo korzystnego - także finansowo -  małżeństwa
kupuje? przejmuje? zyskuje 100 procent udziałów? Dom Johna Griera i planuje zrobić z niego najlepiej zarządzaną, wzorową i wzorcową placówkę w kraju. Czasy są inne niż teraz (są to te czasy, w których można wejść do sierocińca i wybrać sobie sierotę, by ją wziąć do domu, zupełnie jak to miało miejsce w przypadku niejakiej Ani Shirley, i odesłać ją w przypadku pomyłki też; niektóre schroniska dla zwierząt mają dziś bardziej restrykcyjne regulaminy dla chętnych do adopcji, i słusznie) i w tych innych czasach można uczynić kierowniczką takiego domu koleżankę z pensji, która nie ma tak naprawdę stosownego wykształcenia, a i chęci na początku też nie. Panna Sally McBride zostaje jednak zręcznie wmanewrowana w bycie zarządzającą, a "Kochany Wrogu" (kolejna druga część, którą lubię bardziej niż pierwszą, jakaś skaza na literaturze, czy cuś) złożony jest z jej listów do Agi, do narzeczonego oraz do współpracującego z nią na miejscu lekarza, dr Robina MacRae.

Bardzo zręcznie są te obie części napisane, szybkie w czytaniu i sympatyczne, i - choć można im to i owo zarzucić pod względem rysunku postaci oraz pochylania się nad teoriami naukowymi, obecnie przebrzmiałymi (za co jednakże trudno jest winić autorkę, piszącą ponad sto lat temu w świecie, który miał to szczęście, że nie wiedział, do czego doprowadzić może na przykład traktowanie eugeniki jako poważnej metody naukowej), ale korzyści w moim odbiorze przewyższają wady i obie książki polecam szczerze, gorąco i z czystym sumieniem.

2) poczet królowych polskich/europejskich - "Tysiąc drzewek pomarańczowych" Kathryn Harrison

Dwie dziewczyny, urodzone tego samego dnia, tego samego roku. To je łączy. Wszystko inne - dzieli.

Jedna z nich jest królową Hiszpanii, francuską księżniczką, bratanicą Króla Słońce, druga - wieśniaczką, córką zbankrutowanego hodowcy jedwabników. Dwa bieguny. Dwa światy. Dwa losy biegnące obok siebie, nie zazębiające się, tak różne. Podobne tylko (albo aż) w chęci, by wyrwać się z klatki, którą stanowią zwyczaje, oczekiwania i wymagania otaczających je ludzi.

Powolna, niespiesznie opowiedziana historia, którą pochłonęłam dość łapczywie. Z jednej strony dworskie życie, koszmarne zwyczaje, okropne stroje, przypominające raczej klatki, i chłód uczuć, z drugiej  historia powstawania jedwabiu, bankructwo, nieuniknione popadanie w ubóstwo i gorąca, zakazana namiętność. Do tego Inkwizycja, płonące stosy, donosicielstwo na niewyobrażalną skalę, zacofanie zarówno na dworze jak i pośród prostych ludzi, czary, przesądy i uroki.

Opowiedziane wydarzenia niewiele mają wspólnego z faktami historycznymi. Postać Marii Luizy (znanej u nas jako Maria Ludwika), bratanicy francuskiego „Króla Słońce” Ludwika XIV jest postacią historyczną. Okoliczności jej małżeństwa z królem Hiszpanii Karolem II też są prawdziwe. Prawdziwie opisane są jej obawy, odraza i rozpacz, któremu zresztą dziwić się nie należy, a oto, dlaczego:

Matka Karola II (czyli szczęśliwego małżonka), Marianna, była córką Ferdynanda III i Marii Anny Hiszpańskiej, ciotecznej siostry Ferdynanda (mamusie rodziców królowej Marianny były siostrami). Została ona wydana za mąż za Filipa IV, swojego wuja (Filip IV i matka Marianny byli rodzeństwem). Ze związku siostrzenicy z wujem urodziło się kilkoro dzieci, ale przeżyło tylko dwoje - Małgorzata Teresa i Karol II. Po czym odpowiedni czas później Małgorzata Teresa wydana została za syna Ferdynanda III, czyli za brata własnej matki, będącego jednocześnie wujem i kuzynem dziewczyny, a sama królowa Marianna stała się teściową swojego młodszego brata.

Nie trzeba być naukowcem, by zrozumieć, czemu na królu Karolu II Habsburgu Hiszpańskim skończyła się hiszpańska linia Habsburgów, czemu nie mógł mieć dzieci i czemu cierpiał na liczne schorzenia, zarówno psychiczne jak i fizyczne. 

Sam przebieg wypadków na dworze królestwa Hiszpanii oparty został już jednak na niezbadanych pogłoskach. Autorka w posłowiu sama przyznaje, że zdarzało jej się naginać fakty, niektórym bohaterom pożyć dłużej, niektórym umrzeć inaczej, niż w rzeczywistości, zaś w sprawie śmierci samej nieszczęśliwej francuskiej księżniczki zdaje się skłaniać do wersji o jej otruciu, chociaż ja sama znalazłam w internecie, nie napracowawszy się nadto, cztery różne hipotezy dotyczące śmierci Marii Ludwiki w wieku zaledwie 28 lat, od zapalenia wyrostka począwszy na przedawkowaniu licznych kuracji, mających wyleczyć królową (a jakże) z bezpłodności skończywszy.

Mam nadzieję, że sposób hodowania jedwabników i proces powstawania jedwabiu też został oddany wiernie, bo był jednym z ciekawszych motywów książki :).

Trzeba przyznać autorce, że udało się jej oddać mroczny klimat epoki, duszną atmosferę zniewolenia i beznadziei, mechanizmy polowania na czarownice (te dosłowne, i te w przenośni) oraz pełne intryg dworskie życie w pałacu królewskim, który- zupełnie jak lochy Inkwizycji - okazał się więzieniem bez wyjścia. Mnie osobiście bardziej zainteresowała część opowiadająca o losach nieszczęsnej Marii Ludwiki, ukazująca na smutnym przykładzie jej zmarnowanego życia rozpaczliwą samotność tych wszystkich biednych, biednych księżniczek, wikłanych w polityczne małżeństwa, sprzedawanych jak mięso na matrymonialnym targu, które, niejednokrotnie będąc jeszcze dziećmi (nasza Jadwiga Andegaweńska miała dziesięć lat, gdy na zawsze opuściła Węgry, rodzinę i wszystko, co znała) opuszczały znane im życie, by na zawsze i ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy nie zobaczą już swoich bliskich, żyć w obcym kraju, obcej kulturze, wśród nieznanych, często nieżyczliwych, a w najlepszym wypadku obojętnych, ludzi. Współczuję wszystkim z głębi serca.

Książkę polecam z zastrzeżeniem, że styl autorki (powolny, niemal rozwlekły, często wikłający się w ozdobne metafory i inne parabole) i nieco mistyczna atmosfera, kreowana przez nią troszkę na rzeczywistość magiczną, jak również aż rażąca dosłowność niektórych opisów (zapewniam, zabiegi medyczne w szesnastowiecznej Hiszpanii to nie jest to, czego głębokiej znajomości z detalami łaknie przeciętny człowiek!) może nie wszystkim odpowiadać.

I wreszcie

3) książka z liczbą w tytule - "Drugi wątek" Joanna Chmielewska

Joanna Chmielewska jako pisarka Joanna Chmielewska, oglądając mieszkania w imieniu planującej powrót na ojczyzny łono krewnej z Kanady przypadkowo odkrywa, że jedno z nich jest miejscem zbrodni - znajduje zwłoki dwóch osób, spoczywające na kupie gruzu ze skrytki w ścianie. Jak to często bywa w jej powieściach uczestniczy aktywnie w rozwiązaniu zagadki, czyli odnalezieniu sprawcy/sprawców oraz zaginionego łupu ze ściany, a o tym, że był to łup wart uwagi świadczą jego resztki pozostawione przez nieuważnego (trzeciego?) przestępcęw postaci kilku złotych monet.

To jest pierwszy wątek.

Jednocześnie, obok, mamy wątek drugi, zaskakująco poważny. Wątek długoletniego znęcania się nad dzieckiem, wątek wieloletniej przemocy i ofiary tej przemocy, której nikt nie pomógł (i, Bogiem a prawdą, całkiem dobrze widać w tej książce, jak ciężko jest pomóc osobie w takiej sytuacji, jak łatwo ją przeoczyć, zwłaszcza, że książka napisana została w latach dziewięćdziesiątych, gdy społeczna wrażliwość chyba jednak była mniejsza).  Mamy wątek kilkunastu lat znęcania się przepełnionej nienawiścią ciotki nad powierzoną jej opiece, bezbronną dziewczynką. Nie, żadnej fizycznej przemocy, wyłącznie gnębienie nakazami i zakazami, poniżaniem, noszenia starych łachów, uniemożliwianiem oddawaniu się ulubionym czynnościom (rysowaniu czy czytaniu), niszczeniem wszelkich pamiątek po rodzicach, separowaniem od rówieśników (a, Bogim a prawdą, od wszystkich ludzi), zabranianiem wszystkiego, co mogło dawać dziecku radość.

Wątki się łączą, bo jedne zwłoki poniewierające się na kupie gruzu należą właśnie do  uroczej cioci, w sumie drugi wątek każe nam obdarzać gorącą sympatią (a przynajmniej dopingować i życzyć powodzenia) mordercę, napisane jest to wszystko  w charakterystycznym, chmielewskim stylu i w moim osobistym osądzie książka ta jest pozycją "graniczną" między "starą Chmielewską" a "nową". Jest w niej treść, nie przeholowane dowcipy, starannie poprowadzone (dwa!) wątki i jeszcze nie odnosi się wrażenia odcinania kuponów od popularności lub też syndromu bycia kurą znoszącą złote jaja. Z drugiej strony subtelnym powiewem zaznacza się już to, za co ostatnie pozycje Królowej Polskiego Kryminału znielubiłam, a niektórych nie dałam rady przeczytać do końca - bohaterowie zaczynają głównie siedzieć, jeść i opowiadać sobie, zamiast działać, pojawiają się dalekie od uprzejmości uwagi o osobach homoseksualnych, daje się też zauważyć kiełkująca skłonność do wygłaszania swych opinii ex cathedra.

Mimo to polecam i plusuję za dobry i oryginalnie poprowadzony pomysł, nietypowy dla wcześniejszej twórczości problem, znany, lubiany i wciąż obecny styl i poczucie humoru oraz jako przykład końca etapu ;).


I wiem, że nie uwierzycie, ale... ALE...

Podsumowanie czerwca pojawi się najdalej za dwa-trzy dni!

Stay tuned :D.

sobota, 29 czerwca 2019

Trójka e-pik, podsumowanie, KWIECIEŃ

 Halo, haaaalo, jest to kto?!

Cóż, bez względu na to, czy jest czy nie, JA jestem i realizuję wyzwanie czytelnicze, zawzięta jak rottweiler, który chwycił nogawkę szczególnie niesympatycznego przestępcy, względnie jak foksterier, polujący z poświęceniem na kreta rujnującego trawnik w przydomowym ogródku, lub też, by pozostać w klimatach literackich (i kynologicznych), cierpliwa jak Wtorek czekający na dworcu powrotu Jima Blythe zza Wielkiej Wody.

Owszem, życie mnie ostatnio przeczołgiwało i powstrzymywało od różnorakich działań, wskutek czego w sprawozdawaniu z realizacji Wyzwania (oraz w kilku innych też, ale nie popadajmy w nużące dygresje) zrobiła mi się tak zwana obsuwa, a zatem nie zwlekając przystępuję do sprawozdawania, żeby jej nie powiększać. Tej obsuwy.

Tak więc zasiadamy (wreszcie) do podsumowania kwietnia!


1) ciało w roli głównej, czyli książka z częścią ciała w tytule - "Ucho od śledzia w śmietanie" Alan Bradley

Bishops Lacey jest spokojną, cichą miejscowością leżącą gdzieś na angielskiej prowincji, położoną nieopodal kolei, pośród malowniczych lasów, pagórków i zielonych pól przegrodzonych kamiennymi murkami. Na jej skraju wznosi się ogromna, choć powoli podupadająca posiadłość, siedziba starego i szacownego rodu de Luce. Zamieszkuje ją ekscentryczny, by nie powiedzieć – dziwaczny, zamknięty w swoim świecie i interesujący się tylko swoją kolekcją znaczków ojciec i jego trzy córki: Ofelia, wiecznie dbającą o urodę, zainteresowana głównie chłopcami, i może jeszcze grą na fortepianie, do której przejawia nadzwyczajny talent, Dafne, tkwiąca wiecznie z nosem w książce.

I Flawia.

Flawia de Luce jest dziewczynką całkowicie „odrębną” i samotną nie tylko samotnością osoby wybitnie inteligentnej, która nie jest w stanie znaleźć wspólnego języka z otaczającymi ją ludźmi. Na jej życie kładzie się nieustającym cieniem tragiczna śmierć Harriet, jej matki, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach podczas wyprawy do Tybetu, gdy Flawia miała zaledwie rok. Ojciec dziewcząt, nieobecny duchem, zdystansowany, zaskorupiały w bólu, zdaje się być wciąż pogrążony w żałobie, a Flawii właściwie nie dostrzega – no, chyba, że w zamyśleniu i pod wpływem niezwykłego podobieństwa nazywa ją imieniem zmarłej żony Ze znacznie starszymi siostrami łączy Flawię klasyczny związek typu „hass-liebe” - ulubionym zajęciem Ofelii i Dafne jest dręczenie jej, a ona nie pozostaje dłużna, obmyślając wyrafinowane plany zemsty, po czym niektóre z nich realizuje. I tylko czasami, w momentach zagrożenia lub wielkiego strachu maski opadają i siostry okazują sobie miłość, by chwilę później się tego wstydzić i jeszcze dalej posuwać we wzajemnym dręczeniu się, żeby tylko zatrzeć wrażenie, że uległy słabości.

Dziewczynka nie ma kolegów ani koleżanek, o przyjaciółkach nie wspominając, żyje w świecie, w którym jej rówieśników po prostu nie ma – jedynym, który jest wymieniony z imienia jest mały Robin, nie żyjący od pięciu lat. Jedyną osobą, z którą wydaje się ją łączyć głębsze porozumienie jest Dogger, niegdyś żołnierz służący w pułku jej ojca, a obecnie pełniący w Buckshaw rolę „człowieka od wszystkiego” - ogrodnik, mechanik, a czasem trochę i psycholog, zajmujący się w tym w chwilach, gdy sam nie doznaje napadu lęków na skutek przeżytych na wojnie koszmarów i nabytych urazów.

To, co Flawia ma to bystry umysł i namiętność do chemii, ku której przejawia nadzwyczajny talent, oraz odziedziczone po jednym z (licznych) ekscentrycznych przodków wspaniale wyposażone laboratorium, z którego uczyniła swoje królestwo. Pozbawiona uwagi ojca, lekceważona przez siostry dziewczynka, której poczynaniami nikt się specjalnie nie interesuje, spędza w nim całe dnie, z pasją oddając się eksperymentowaniu z truciznami, do których żywi szczególną namiętność, i tylko od czasu do czasu ugina się przed życzeniami rodzica wymagającego od córek uczestnictwa w mających integrować rodzinę spotkaniach przy muzyce czy głośnym czytaniu. Poza tym jest właściwie panią swojego czasu.

Dzięki temu właśnie w chwili, gdy spokój sielskiej mieściny, w której życie płynie leniwie i bez wstrząsów (choć oczywiście okazuje się potem, że mieszkańcy Bishop Lacey mają poukrywanych całkiem sporo trupów w szafach swoich kamiennych, malowniczych domków) zakłócony zostaje przez nagłą śmierć dwóch przyjezdnych, pozornie nikomu nie znanych osób, to właśnie Flawii uda się rozwikłać tajemnice tych śmierci i powiązać je z wydarzeniami sprzed lat. Pierwsza ze zbrodni (opisana w pierwszym tomie cyklu) ma ścisły związek z jej własną rodziną i od odnalezienia odpowiedzi na pytania kim jest tajemniczy nieznajomy, znaleziony martwy na grządce z ogórkami w ogrodzie Buckshaw? Kto go zabił? I co najważniejsze, czy ojciec Flawii ma z tym coś wspólnego? - zależeć będzie jej spokój. Druga (tom drugi) - śmierć podczas przedstawienia znanego aktora teatrzyku lalkowego, którego w Bishops Lacey zatrzymuje niespodziewana awaria samochodu - wydaje się nieszczęśliwym wypadkiem przy pracy i tak jest początkowo traktowana przez wszystkich poza młodą panią detektyw. W tomie trzecim, tu omawianym, Flawia dociec musi, co łączy brutalną napaść na miejscową Cygankę z trupem wiszącym w Buckshaw na posągu Posejdona, dawno zaginionym dzieckiem i tajemniczą sektą kuśtykan.

Z rozwiązaniem obu zagadek Flawia radzi sobie dużo sprawniej od miejscowej policji. Jest niczym młoda wersja panny Marple, spostrzegawcza, bystra, nieustępliwa (chociaż w wypadku dzieci mawia się raczej – oślo uparta :)), choć wnioskując z ilustracji na okładce bardziej przypomina Wednesday Adams :). Jest też, co czuję się w obowiązku zaznaczyć, irytująco przemądrzała, wścibska i dość zarozumiała (inna rzecz, że panna Marple też była, moim skromnym zdaniem, którego jednakże nikt nie musi podzielać :)), co w niektórych czytelnikach, tych bardziej wyrywnych (ekhm, ekhm... niewinnie mruga oczętami) budzi chęć przełożenia smarkuli przez kolano i sprania jej kościstego tyłka, choć brzydzą się przemocą i udało im się wyhodować sporą (statystycznie) ilość (hipotetycznych oczywiście) dzieci nie tknąwszy ich nawet palcem, co łatwe nie było.

A przy tym nie można nie wspomnieć, że portret genialnego dziecka, które pomimo posiadania wybitnego umysłu pozostaje tylko dzieckiem, często krzywdzonym, nieszczęśliwym i kompletnie nie rozumianym, jest pastelowo, niezwykle subtelnie, z wielką delikatnością odmalowany.

Ale nie tylko intrygująca, błyskotliwa (i momentami wkurzająca) jedenastolatka jest bohaterką serii powieści Alana Bradleya.

Drugą jest Anglia lat 50-tych – powoli zbierający się po katastrofie II wojny światowej, liżący wojenne rany cień dawnego Imperium, które jest jednak dobrze pamiętane przez wielu mieszkańców Bishops Lacey. Alanowi Bradleyowi po mistrzowsku udało się oddać jej klimat i realia, i z niezwykłym pietyzmem ukazać wszelkie detale codziennego życia miasteczka, tak malownicze, a tak dziś zapomniane, że – czytając – ma się wrażenie obserwowania obcej kultury albo śledzenia opowieści sprzed wieków.

A pełne smakowitych szczegółów opisy życia angielskiej prowincji, starannie zaplanowana i opisana intryga, świetnie opisane sylwetki bohaterów, nawet tych drugo- albo i trzecioplanowych i – co wcale nie jest bez znaczenia – opis chemicznych eksperymentów i fascynacji Flawii poczyniony w sposób, który czyni je zrozumiałymi nawet dla laika to zaledwie parę elementów, który czyni z opowieści o najmłodszej pannie de Luce ucztę dla wielbicieli angielskiego kryminału i angielskiej literatury (choć w tym wypadku stworzonej przez Kanadyjczyka), że o angielskim poczuciu humoru nie wspomnę.



Kategoria druga:

2) dom, mój dom, czyli książka z "domowym" hasłem w tytule - przeczytała żem CAŁE DWIE!

- "Tajemnica dworu w Stornham" Frances Hodgson Burnett

- "Dom nad Wodą" Daphne du Maurier

Frances Hodgson Burnett wszyscy kojarzą jako autorkę "Tajemniczego ogrodu", może jeszcze "Małej księżniczki" i "Małego lorda". Nie wszyscy kojarzą ją jednak jako autorkę książek dla dorosłych, tymczasem "Tajemnica dworu w Stornham" kierowana jest raczej do starszego niż młodszego czytelnika.

Oto jest ona - Rozalia Vanderpoel, starsza z dwóch córek amerykańskiego milionera (a może wręcz miliardera), słodka, delikatna, od dzieciństwa kochana i dobrze traktowana przez wszystkich. I jest on - sir Nigel Anstruthers, angielski arystokrata ze starożytnego i do wypęku arystokratycznego, lecz zubożałego rodu. Sir Nigel przybywa do Stanów, by skorzystać z mody na podreperowywanie upadających majątków za pomocą amerykańskich pieniędzy nowobogackich małżonek. Małżonki pragną tytułu, małżonkowie pragną pieniędzy, układ win-win, w każdym razie ze strony sir Nigela. Rozalia bowiem, naiwna i niewinna, zakochuje się szaleńczo, by dopiero w Anglii, daleko od kochających rodziców, rodziny i przyjaciół odkryć, że poślubiono ją dla pieniędzy i zamknięto w klatce, bynajmniej nie złotej, a przypominam, że mówimy o czasach, gdy list przez ocean szedł miesiąc. O ile małżonek pozwolił go wysłać, rzecz jasna.

I jest druga ona, siostra Rozalii, Bettina. Bettina w chwili ślubu Rozalii ma osiem lat i już wtedy nie lubi swojego szwagra. Odpowiedni czas później ma tych lat dwadzieścia, uzyskane w najlepszych, europejskich szkołach wykształcenie, styl i szyk, wybitną urodę, trzeźwy rozsądek i umysł jak brzytwa oraz to, co zazwyczaj dają wielkie pieniądze posiadane od zawsze - spokojną pewność siebie, kompletny brak obaw, tę bezcenną świadomość, że nic się nie musi, a wszystko może.

Betty, która podczas lat szkolnych w Szwajcarii i Francji miała dość czasu, by zawrzeć mnóstwo cennych znajomości, poznać liczne plotki i opowieści oraz wysnuć nieco wniosków, z błogosławieństwem ojca udaje się z niezapowiedzianą wizytą do Rozalii, nigdy bowiem nie uwierzyła, że łagodne i słodkie dziewczę, jakim była jej siostra nagle, po zamążpójściu, wychłódło w rodzinnych uczuciach, zaczęło się wstydzić plebejskiego pochodzenia i nie życzyło sobie żadnych kontaktów z amerykańską rodziną, co sugerowały z rzadka przesyłane do Nowego Jorku listy.

Siostry nie rozpoznaje w starej, zaniedbanej, wylęknionej, ubranej w zniszczone łachy kobiecie, którą napotyka w zaniedbanym parku otaczającym zrujnowaną posiadłość. Pana domu nie ma. Ma on zwyczaj, jak się dowiaduje Betty, opuszczać dom i żonę bez zostawiania adresu i wracać, gdy wyczerpią się pieniądze lub zdrowie jego podupada, po miesiącu albo pół roku, albo kiedy chce. W dworze pozostały dwie osoby służby, kucharka i odźwierny, leżące nieopodal w wioskach należących do majątku domy dzierżawców i pracowników we dworze, którym od lat nikt nie płaci (a i pracy nie daje) przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy.

Betty, jako się rzekło, jest pewna siebie, rozsądna, niegłupia i dobrze wykształcona, a ponadto parę lat jednak minęło i te listy do Stanów nadal co prawda idą miesiąc, ale za to istnieje telegraf, pozwalający już w trzy godziny uzyskać pełnomocnictwa papy w kwestii dysponowania funduszami przeznaczonymi na podźwignięcie upadającej posiadłości. Betty przytomnie zasięga porady prawników, zyskuje także ich błogosławieństwo, po czym systematycznie i racjonalnie zabiera się za porządki we dworze, w wioskach majątku, nawiązywanie korzystnych kontaktów towarzyskich z okoliczną szlachtą, dotąd unikającą cieszącego się bardzo złą opinią sir Nigela i "biednej lady Anstruthers", oraz za odchuchiwanie siostry i siostrzeńca.

A gdy okoliczne wsie zaczynają przypominać te znane nam z pocztówek i filmów według powieści Jane Austen landszafciki, gdy okoliczni mieszkańcy dochodzą do siebie po latach zaniedbania i głodu, wreszcie opłacani za swoją pracę, gdy Rozalia zaczyna się uśmiechać, a okoliczne ziemiaństwo ze zdziwieniem odkrywa, że lady Anstruthers jest jeszcze wcale młoda i ładna, gdy dwór zaczyna bardziej przypominać Pemberley, a mniej Wichrowe Wzgórza w szczytowym momencie rządów Heathcliffa - powraca pan domu.

Moi drodzy, co to jest za świetnie napisane, rasowe, krwiste romansidło! Jak ja to polecam to nawet wy nie :). Niby wykorzystane są wszystkie romansowe chwyty - bo On, co się (oczywiście) pojawi wzbudzi nieco dystansu, nie będzie to miłość od pierwszego wejrzenia, nienienie, i przeszkody będą, i dramat, i wszystko jak trzeba, ale - jak to jest napisane!!! Krwiście, jak już rzekłam, cudownym, barwnym językiem, gdzie bydlę jest bydlęciem, a wielki pan - wielkim panem, choć na pozór posługują się takim samym językiem, tak samo ubierają i potrafią operować taką samą ilością sztućców. Jeden z najlepiej opisanych czarnych charakterów w literaturze, nie tylko, że tak to ujmę, popularnej. Jeden z najpiękniej opisanych początków wielkiej miłości. Niby romans, a Z TREŚCIĄ. Poruszający ważne tematy (serio, dopiero czytając "Tajemnicę..." uświadomiłam sobie, po co istnieli wszyscy ci panowie ziemianie i do czego byli potrzebni okolicznej ludności). Napisany świetnym językiem i świetnie przetłumaczony. Jaka szkoda, że autorka poszła w dziecięcość :D!


Daphne du Maurier z kolei wszyscy kojarzą z "Rebeką" albo "Moją kuzynką Rachelą", albo z "Ptakami", albo w ogóle nie kojarzą. Tymczasem jest to autorka obdarzona nietuzinkową wyobraźnią i wyjatkowo lekkim piórem, już tylko dla piękna języka i zręczności w formułowaniu myśli można ją czytać, a przecież nie są to jedyne zalety jej utworów.

"Dom nad Wodą" nie jest w mojej opinii najlepszą książką Daphne du Maurier, przy czym muszę położyć nacisk na nazwisko, "nie najlepsza książka Daphne du Maurier" nie oznacza bynajmniej książki słabej w ogóle. Prawdę mówiąc uważam, że większość pisarzy powinna marzyć o napisaniu "słabej książki Daphne du Maurier", z tak poprowadzoną akcją, prostotą słowa, a przy tym z elegancją i brakiem prymitywizmu.

Głównym bohaterem "Domu nad Wodą" jest Dick Young, młody pracownik dużego londyńskiego wydawnictwa, który przyjeżdża do Kornwalii, aby pomóc swemu przyjacielowi, Magnusowi Lane'owi, w eksperymencie naukowym. Magnus, naukowiec-wizjoner, wynalazł narkotyk umożliwiający, mówiąc w dużym uproszczeniu, podróże w czasie. Przyjmując lek, którego formuła została opracowana przez Magnusa, Dick staje się obserwatorem wydarzeń, które miały tam miejsce w XIV wieku. Nie może na nie wpływać, nie jest widziany i nie może zostać przez nikogo dotknięty ani sam nikogo dotknąć (dotknięcie kogokolwiek/przez kogokolwiek skutkuje natychmiastowym powrotem do teraźniejszości). Lek jednak, jak każdy narkotyk, ma liczne efekty uboczne, w tym wypadku w dodatku kompletnie nieustalone, każda wyprawa w przeszłość staje się dosłownie wyprawą w nieznane, a w dodatku każda coraz bardziej uzależnia, zaś świat "nierzeczywisty" zaczyna się coraz częściej mieszać z rzeczywistym. I jeszcze bardziej w dodatku każda osoba udająca się w przeszłość udaje się tam duchem, zaś ciało zostaje w teraźniejszości i w teraźniejszości wykonuje wszystkie te rzeczy, które każe mu wykonać znajdujący się w trzynastym czy tam innym piętnastym wieku umysł. Na przykład spacerować sobie w miejscu, w którym w wieku trzynastym znajdowała się podmokła łaka albo izba gościnna szlacheckiego dworu, zaś w dwudziestym... autostrada A1? Zmienione koryto rzeki? Pas szybkiego ruchu? Osiedle domków jednorodzinnych? No właśnie. Raczej wiadomo, że dobrze to się skończyć nie może - ale nigdy, nigdy nie czytałam NICZEGO, co u Daphne du Maurier kończyła się banalną jednoznacznością.

Akcja powieści rozgrywa się w okolicach Kilmarth (gdzie Daphne du Maurier mieszkała od 1967) w pobliżu wsi Tywardreath, której nazwa, tłumacząc z języka kornwalijskiego, oznacza właśnie "dom na wodą".

Polecam, nawet jeśli niekoniecznie tę książkę, to na pewno tę autorkę.

I wreszcie kategoria ostatnia:

3) książka z motywem sztuki - "Dama z jednorożcem" Tracy Chevalier

Tracy Chevalier jest autorką "Dziewczyny z perłą", która mi się, no cóż, z wielu powodów nie podobała. "Dama z jednorożcem" podoba mi się bardziej, chociaż na kolana mnie nie rzuciła, co przyznaję. Można ją jednak przeczytać, krzywdę w mózg z pewnością nie zrobi, a i różnych ciekawostek człowiek się dowie, zwłaszcza tych związanych z produkcją gobelinów (bo motywem sztuki, który wybrałam, było tkanie). I o pozycji kobiet sporo się dowie, to znaczy, zakładam, że to każdy wie, ale jednak o tkaniu przez żonę głównego tkacza nocą, tak, żeby Cech nie dowiedział się, że przy zamówieniu pracuje kobieta, bo mogło skutkować to potężnymi finansowymi karami równającymi się bankructwu pracowni czytałam ze ściśniętym sercem (i pięściami).

"Dama z jednorożcem" jest to cykl sześciu gobelinów, jak najbardziej rzeczywistych i istniejących do dziś, a  ukazujących Damę obłaskawiającą Jednorożca. Każdy gobelin przedstawia  symbolicznie zmysły ludzkie; Wzrok, Smak, Węch, Dotyk, Słuch, a wszystkie wykonane zostały w końcu XV w. w Turyngii i Brukseli. Obecnie można je podziwiać w Museum Cluny w Paryżu.

Powieść opisuje okoliczności powstania tego wspaniałego dzieła sztuki.

Na zlecenie bogatego paryskiego dworzanina królewskiego Jeana de Viste (pragnącego za sprawą królewskiego zaprawdę zamówienia dodać blasku swojej, że tak to ujmę, nie spatynowanej tarczy herbowej), gobeliny te zaprojektowane zostały przez znakomitego młodego miniaturzystę Nicolasa des Innocent (beztroskiego bawidamka, zajętego głównie obłapianiem co chętniejszych dziewcząt, a żywiącego marzenie o otrzymaniu zlecenia na witraże do właśnie powstającej katedry Notre Dame w Paryżu), zaś wykonane przez Georges'a de la Chapelle, najlepszego tkacza brukselskiego.

Na kartach powieści poznajemy rodzinę, dom i warsztat pracy ówczesnych tkaczy, uczestniczymy w skomplikowanym rytuale przenoszenia papierowego projektu na materiał, śledzimy wielomiesięczny, mozolny i niezwykle trudny proces powstawania tkanin, pracy, w której uczestniczy całą rodzina Georges'a : żona, syn, córka i czeladnicy. A przy okazji śledzimy skomplikowane zależności i uczuciowe związki, które zaczynają łączyć Nicolasa, Claude (córkę Jeana de Viste) i Alienor (niewidomą córkę tkacza Georgesa de la Chepalle). Związki te znajdują odbicie na gobelinach, które Nicolas rysuje i przerabia w miarę możliwości, dodając detale, zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych...

Powieść ma kilku narratorów. Oprócz wymienionych powyżej postaci kobiet, Nicolasa de Innocent oraz Georges'a de la Chapelle głos zyskuje młody brukselski malarz Philippe de la Tour, którego nieśmiałość, łagodność i powściągliwość stoją w kontrze do postawy pewnego siebie, zuchwałego Nicolasa. Taka ilość postaci wypowiadających się w pierwszej osobie daje czytelnikom możliwość oglądu rozwoju sytuacji z różnych stron (i jest to rozwiązanie, które osobiście bardzo cenię).

Polecam zwłaszcza ze względu na precyzyjny (i nie nużący) sposób, w jaki autorka zapoznaje czytelnika ze sposobem tkania gobelinów.



Podsumowanie maja - już wkrótce :).



UWAGA

Przez jakiś czas, obstawiam miesiąc, jedynymi osobami, które będą mogły tu komentować, będą osoby mające konto Google. Jestem bowiem w trakcie tego, co napływa czasem falą, i co potrzebuje właśnie czterech do sześciu tygodni, by przycichnąć - rzutu ordynarnych postów i prostackich reklam wrzucanych tonami przez anonimowe boty, którym nie sposób wyjaśnić, że gdybym chciała z ich hojnych ofert skorzystać, dawno miałabym penis długości równika, a to ani wygodne, ani praktyczne. Za chwileczkę, za momencik, gdy boty zajmą się kim innym, opcja komentowania przez wszystkich, także anonimowo, zostanie ponownie włączona.

Za niedogodności przepraszam.