piątek, 31 marca 2017

Oto jest Kasia, czyli Pinokio w spódniczce (Mira Jaworczakowa, "Oto jest Kasia")

Drodzy Państwo, Świat nie chciał, by ta notka powstała.

Bardzo nie chciał.

Trzy razy robiła Królowa Matka podejście. Czytała książkę, robiła notatki, kładła je w logicznym, uporządkowanym i łatwym do zapamiętania miejscu, po czym je gubiła. Znów czytała, znów notowała, znów gubiła. Rezygnowała z pisania, zapominała o nim, przypadkiem znajdowała swoje zapiski. Ucieszona, odkładała je w miejsce, o którym na pewno będzie pamiętać, po czym nie miała pojęcia, gdzie one są, na pewno w jakiejś książce (tjaaaa, w Domu w Dziczy to jest wskazówka na wagę złota), w jakiejś, którą miała w ręku w ciągu ostatnich miesięcy... zaczynała szukać, a dalej było i tak dalej, i tym podobnie.

Wreszcie dziś znalazła swoje (pierwsze) notatki czystym przypadkiem, postanowiła przeciwstawić się niechętnemu Światu i oto jest.

Oto ona.


Oto jest Kasia.

Kasię Królowa Matka poznała w wieku wyżej wymienionej, czyli mając jakieś osiem lat i od pierwszego przeczytania uznała ją za okropne dziewuszysko, albowiem Kasia miała to wszystko, o czym Królowa Matka w wielu lat ośmiu marzyła, a mianowicie starszego brata, siostrzyczkę-dzidziusia i dziadka. W jakość dziadka Królowa Matka wtedy nie wnikała, chciała jakiegoś mieć i już, na starszego brata liczyć raczej nie mogła, dostarczenia maleńkiej siostrzyczki rodzice Królowej Matki odmawiali z niezrozumiałą gwałtownością, tak więc Królowa Matka - do głębi rozgoryczona - czytała Kasię średnio raz w miesiącu, zazdroszcząc jej coraz bardziej, po czym stopniowo przerzuciła się na inne lektury, a o Kasi zapomniała na czas raczej długi. Pozostało jej tylko mgliste wspomnienie opowieści o niemiłej dziewczynce, która jest wstrętna dla rodziców i niedobra dla małej siostry.

Lata mijała, Królowa Matka rosła sobie i nawet czasami dorastała, została szacowną małżonką i mamusią, jej dzieciątka też rosły, mniej lub bardziej chlubnie kończyły przedszkola i pierwsze klasy szkoły stopnia podstawowego, i nadeszła chwila, gdy każde ze Starszych miało odbyć własne spotkanie z Kasią. W związku z czym Królowa Matka sięgnęła po książkę i przeczytała ją, z oczętami ogromniejącymi z każdym zdaniem. Gdy skończyła pomyślała z uczuciem o obu Wychowawczyniach, które darowały jej Potomkom omawianie całości i skupiły się na krótkim fragmencie (tym, w którym Kasia bawi się z koleżankami w tonący okręt), a jakimi słowami rzucała w szeroko rozumianą przestrzeń podczas lektury to Szanowne Czytelnictwo by nie uwierzyło, albowiem nie są to słowa, które przystoją Królowym, a już zwłaszcza Matkom.

A zatem, oto jest Kasia.

Kasia jest niedobrą dziewczynką, co poznajemy już na pierwszej stronie po tym, że nie chce się uśmiechnąć na powitanie. No bo jakże to, dziewczynki uśmiechają się na zawołanie, każdy to wie przecież. A Kasia się nie uśmiecha, patrzy naburmuszona i się nie odzywa.

Pomijając jednakże kwestię uśmiechania się na życzenie rzec należy, że Kasia jest rzeczywiście rozbisurmaniona, zupełnie jako to Królowa Matka z dzieciństwa zapamiętała, tyle, że teraz jakby jej się optyka odmieniła i już się ani Kasi nie dziwi, ani nie gorszy, ani jej nie potępia.

O fakcie, że dzieci są ludźmi zdarza się zapominać całkiem sporej części społeczeństwa. Część ta wyraża zgorszenie, że dzieci krzyczą, płaczą i wyrażają emocje w sposób często społecznie nieakceptowalny, że się nie umieją skupić, że przeszkadzają, że się nudzą, że włażą, gdzie nie trzeba oraz że nie są bezdźwięczne, bezwonne i poukrywane w piwnicach do osiągnięcia pełnoletności. Ta sama część społeczeństwa pozostaje jednocześnie zadziwiająco ślepa na fakt, że żadne dziecko na świecie nie rodzi się gotowe i wyposażone w wiedzę pozwalającą na bezkonfliktowe poruszanie się w aktualnie będących w obiegu społecznych normach (o tym, że dziecko nie równa się mały dorosły, zarówno emocjonalnie jak i psychicznie to już w ogóle nie ma co mówić), i że trzeba je tego właściwego rozpoznawania i stosowania się do norm nauczyć. I nie dziecka winą jest, jeśli tych norm nie zna.

Kasia nauczona jest być pępkiem świata. Jest tak bardzo pępkiem świata, że Królowa Matka odkryła podczas swojej ponownej "dorosłej" lektury, że kompletnie zapomniała o istnieniu tego starszego brata, którego niegdyś tak Kasi zazdrościła. I w sumie nic dziwnego, że zapomniała, bo Jurek traktowany jest jak dorosły  do tego stopnia, że dopiero po jakimś czasie Królowa Matka uświadomiła sobie, że Jurek to piątoklasista, czyli chłopiec młodszy niż jej najstarsze dziecko.

Kasia ma w domu pozycję małej władczyni i zapewnia Królowa Matka z pozycji swojego wieloletniego macierzyńskiego doświadczenia, że sama jej nie zajęła. Ktoś jej na to pozwolił, i patrząc, jak dziewczynka manipuluje tatusiem podczas kolacji, której zjeść nie chce, jak ustawia tatusia w opozycji wobec mamusi, jak tatuś GODZI SIĘ na coś, czego mamusia zabroniła w jego obecności minutę wcześniej ma Królowa Matka pewną koncepcję, kto. Kasia jest królewną tatusia, jest wzorową uczennicą i ma piątki na świadectwie od góry do dołu, bez oporów produkuje się przed zachwyconą rodziną deklamując wierszyki i śpiewając piosneczki, więc zaspakaja tatusiową próżność. Jest córeczką, którą można się chwalić, więc poza tym może robić, co jej się podoba. Może, na przykład, szarpać za rękaw gościa rozmawiającego z jej rodzicami, albo kopnąć w drzwi, za którymi trwa jakaś rozmowa domowników (po przeczytaniu powyższego Królowa Matka zamknęła na chwile książkę i spróbowała sobie wyobrazić, co by się stało w Domu w Dziczy, gdyby którykolwiek z Potomków podczas rozmowy rodziców za zamkniętymi drzwiami kopał w te drzwi i walił w nie pięściami, po czym uznawszy, że nic, albowiem ŻADNEMU z jej dzieci, nigdy, w żadnej sytuacji nie przyszłoby do głowy podobnie się zachować, spokojnie wróciła do lektury), może też - i przy tym opadnięta szczęka Królowej Matki przebiła jądro Ziemi - wydeklamować wierszyk, przedrzeźniając przy tym "tę głupią, sepleniącą Wisię" i uzyskać aplauz ukochanej rodziny.

Noż k.... cholera jasna.

Minutę po jej występie rozkochany tatuś zaczyna wychwalać Kasię, że wzorowa, że piątki, że pilna, że ją w szkole chwalą, a litanię tę przerywa mamusia, "pedagogicznie" napominając małżonka, aby "nie przechwalił dziecka".

Noż cholerajasna psiakrew.

Gdy Potomek Starszy był w wieku Kasi użył na określenie nielubianego szkolnego kolegi słowa "down". Królowej Matce w oczach pociemniało, po chwili odetchnęła, pomyślała, że może tak od razu nie zabije tego durnego gówniarza, dowodu jej pedagogicznej klęski, po czym wzięła się w garść i spytała syneczka, co to znaczy. A, nic. Koledzy tak mówią, jak ktoś głupi jest. Aha. Królowa Matka tak spokojnie, jak tylko mogła, wyjaśniła swojemu dziecku, co to jest zespół Downa. Zdjęcia były w robocie, owszem, i wykład o chromosomach. A nade wszystko informacja, że osoby z zespołem Downa nie są głupie. Nie są też gorsze od niego. Nie jest ani jego zasługą, ani ich winą, że on chory nie jest, a oni tak. Że on uczył się wiązać sznurowadła, pisać i czytać szybko, łatwo i przyjemnie, a oni nie. Że dla nich to ciężka praca, za którą i im, i ich rodzicom należy się wielki szacunek. Że używając słowa "down" jako obelgi okazuje brak tego szacunku i obraża tych ludzi, a także rani ich rodziców. I że osobom, którym jest trudniej należy się pomoc, a nie wyśmiewanie.

Ani Potomek Starszy, ani Młodszy nigdy więcej tak nie powiedzieli. Potomek Starszy do dziś wspomina: "Pamiętam, jak mi o tym mówiłaś".

Potomek Starszy, mówiąc tak pierwszy raz, nie był zły. Nie wiedział.

Kasia, wyśmiewając słabszych od siebie, nie był zła. Nie wiedziała. I się nie dowiedziała. Bowiem fakt, że pięć minut wcześniej jej dziecko przedrzeźniało jąkającą się koleżankę, nazywało ją głupią, zaśmiewając się głośno i ku radości bijącej brawo rodziny - nie zaniepokoił jej mamusi tak bardzo jak fakt, że tatuś pochwalił Kasię za jej piątki.

Noż k...., k..... oraz k..... mać.

Poza wszystkim Kasia ma chyba dość władczy, mocny charakter i zadatki na bycie naturalnym przywódcą, bo w klasie (w której nie ma wspierających ją we wszystkim rozkochanego tatusia z dziaduniem) też ma wszystkich ustawionych, jak chce, nagina panujące w klasie zasady bez konsekwencji i dzieci jej słuchają niemal bardziej niż nauczycielki. Co oczywiście w autorskim komentarzu pokazane jest jako złe i fe, i położymy temu zaraz kres, mwahahaha, no bo kto to widział. Zaraz damy wam pokaz łamania kręgosłupa, patrzcie i podziwiajcie.

No to patrzymy. I podziwiamy.

Oto pewnego dnia Kasia się budzi w domu, gdzie wszystko jest nie tak.

Mamy nie ma, tata i Jurek, wyraźnie czymś zdenerwowani, szepczą po kątach, Kasia jeszcze nie wie, że oto jej świat się skończył, a Królowa Matka zaczyna podziwiać rewelacyjnie (i najwyraźniej niechcący) napisaną postać dziecka zmagającego się z silnym, przewracającym wszystko do góry nogami wstrząsem.

Po kilku dniach szeptania po kątach w nerwowej atmosferze następuje wyraźne rozluźnienie, Kasi, której nadal nikt do sekretu nie dopuszcza, mówi się, że mama wróci, trzeba się na to przygotować (o tych przygotowaniach to specjalny akapit będzie, gdyż warte są tego), a co najważniejsze, przywiezie Kasi niespodziankę.

Kasia (przez wszystkie dni nieobecności mamy snująca rozważania, jak bardzo woli mamę, ale jej tego nie da do zrozumienia, żeby ją ukarać, no bo kto to widział, tak wyjeżdżać bez słowa, obiadu nie zostawić, śniadania, tatuś jest zły, bo krzyczy na Kasię, ale to wina mamy, bo nie krzyczałby, gdyby nie wyjeżdżała, no ale nic to, jednak jej wybaczy, tylko mama będzie musiała przysiąc, że już nigdy, nigdy Kasi nie zostawi) nadyma się radością jak balonik i nie myśli o niczym innym, tylko o mamie, co wróci, i o tej niespodziance. Na pewno jakiejś pięknej, może to będzie książka, może sukienka, może garnki dla lalek malowane w kwiatki, Kasia zaprosi koleżanki, zrobi przyjęcie, ach, jak będzie pięknie...

"Zygmunt, niech Kasia umyje ręce zanim tu przyjdzie!" - to są pierwsze słowa, które słyszy z ust mamy po dziesięciu dniach jej nieobecności i od razu wie, że coś bardzo nie gra, chociaż jeszcze nie ma pojęcia, jak bardzo.

Niespodzianka jest piszczącym tobołkiem z niemowlęciem w środku, kompletnie z punktu widzenia Kasi nieużytecznym. "Co się robi z taka siostrzyczką?" pyta zasadnie i oczywiście nie uzyskuje odpowiedzi. Siostrzyczka leży, oczu otworzyć nie chce, nie jest taka ładna jak lalki, włosów nie ma, Kasia ma być dla niej dobra, bo jest starszą siostrą, chociaż całe swoje życie była młodsza, na propozycję, by mama oddała małą tam, skąd ją wzięła, bo po co jej ona mama - która do tej pory Kasi nawet nie dotknęła - przytula siostrzyczkę do siebie, wszystko to w ciągu pięciu minut po dziesięciodniowej nieobecności mamy w domu -  i naprawdę trudno się dziewczynce dziwić, że wolałaby garnuszki dla lalek. W takiej sytuacji Królowa Matka nie wyklucza, że też by wolała.

W tym miejscu musi Królowa Matka poczynić uwagę, że coś bardzo pani autorce nie wyszło, bo jakim cudem dziecko wyjątkowo podobno bystre i dysponujące dowodem na tę bystrość w postaci zestawu piątek na świadectwach nie domyśliło się charakteru tej szumnie zapowiadanej niespodzianki nie umie Królowa Matka zgadnąć. Królowa Matka sprawdziła w Wikipedii, że ludzie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku rozmnażali się tak samo jak dziś, a z ich rozmnażaniem wiążą się trudne do przeoczenia szczegóły, jak rosnący brzuch przyszłej matki, jej większa ociężałość, trudności w poruszaniu się oraz rzesze cioć i sąsiadek dopytujących się o termin rozwiązania oraz o to, czy starsza córeczka wolałaby siostrzyczkę czy braciszka. I nawet jeśli Królowa Matka jest w stanie uwierzyć, że Kasia nie zauważyła albo nie skojarzyła z niczym ani brzucha, ani zmiany w zachowaniu i wyglądzie mamy to w brak sąsiadek, cioć i towarzysko usposobionych starszych pań na ulicy i w środkach komunikacji miejskiej nie uwierzy nigdy w życiu.

Uderza wszakże, jak bardzo, jak kompletnie rodzice nie przygotowują Kasi do zmian, które mają nastąpić. Łubudu, bum, mamy dzidziusia, a ty masz się cieszyć, bo tak. Podobna informacja podana nawet pięć miesięcy wcześniej miałaby prawo wstrząsnąć Kasią i wcale jej nie ucieszyć, walnięcie jej jak obuchem między oczy i postawienie przed faktami bardzo dokonanymi w najmniejszym stopniu nie spełnia definicji bycia uroczą niespodzianką. A to dopiero początek pedagogicznych popisów rodziców Kasi, murowanych kandydatów do tytułu Rodziców Roku Albo I Stulecia.

Rodzice Stulecia zaczynają - co z punktu widzenia osób dorosłych i doświadczonych macierzyńsko jest zrozumiałe, ale Kasia ani dorosła, ani doświadczona, macierzyńsko i nie, nie jest -  nie mieć czasu, kończą się wyjścia do kina, mama już nie szyje Kasi nowych sukienek, bo przecież trzeba Agnieszce uszyć nowe kaftaniki, Kasia ma odrabiać lekcje i być cicho, bo Agnieszka akurat śpi, a przecież potrzebuje dużo snu. Tatuś wychodzi do miasta po mleko dla małej, obiecuje kupić Kasi książkę, wraca z mlekiem, za którym ganiał od apteki do apteki przez pół dzielni, za to bez książki, bo nie zdążył zajść do księgarni, i nawet jeśli Królowa Matka racjonalnie rozumie, że mleko dla noworodka jest ważniejsze niż książka dla ośmiolatki, to rozegrane to było haniebnie, należało Kasię nazajutrz, choćby się waliło i paliło, zabrać do księgarni i kupić obiecaną książkę i jeszcze jedną na przeprosiny, które się jej należały jak psu micha. Goście, ci sami goście, którzy chichotali nad Kasinymi wierszykami i cmokali nad zeszytami, przychodzą tylko do małej. Ukochany dziadzio mówiąc: "Powinszować córy!" nie ma już na myśli Kasi i jej piątek, tylko Agnieszkę, a do Kasi zapomina nawet zajrzeć.

Kasia reaguje na tę otchłań, która otworzyła jej się pod stopami, po prostu podręcznikowo. Najpierw stawia bierny opór. Nie ubiera się, twierdzi, ze nie potrafi, odmawia pomocy, a nawet nie odmawia, tylko "nie umie" i "nie wie gdzie coś jest", jakby podświadomie chciała być tak bezradna, jak ten piszczący tobołek, nad którym wszyscy pochylają się z taką uwagą. Robi na złość i na początku przeraża ją złośliwa przyjemność, którą wtedy czuje, rany, jakie to prawdziwe (komentarzu odautorski, idź się czochrać). Zaczyna kłamać w szkole, że tatuś kupi jej książki, a mama szyje sukienki, bo przecież nie sposób przyznać się, że rodzice mają cię w głębokiej obojętności, gdyż siostrzyczka. Zaczyna łapać dwóje, na początku umyślnie, z precyzyjną myślą w tyle głowy, że może chociaż to rodzice zauważą.

Rodzice zauważają, a jakże. Biernego oporu nie zauważyli, cichej rozpaczy nie zauważyli, końca świata nie zauważyli, ale dwóje by przeoczyli, też coś. Zauważywszy, porzucają wyrażane dotąd  na głos w Kasinej obecności opinie, że "chociaż z nauką dobrze, bo reszta, to...", a zaczynają się użalać, że "już i tak robi się nieznośna, a teraz jeszcze dwója", ale na szczęście "chociaż z Agnieszki jest pociecha" (!!!) i pozostają głusi na wygłoszone otwartym tekstem "Agnieszka jest dobra, Agnieszka jest dobra, a ja właśnie nie".

Zadziwiające, jak bardzo w tej książce dorośli ślepi są na wspomniany przez Królową Matkę na początku tej logorei fakt, że dzieci nie są miniaturowymi dorosłymi, że - cierpiąc i walcząc o coś - używają sposobów i środków stosownych dla ośmiolatki, nie werbalizują dojrzale swych potrzeb i wewnętrznego wzburzenia, nie analizują, nie wgłębiają się, nie racjonalizują (i nie mają żadnego obowiązku cieszyć się z tego, z czego zdaniem dorosłych cieszyć się powinny), tylko reagują jak miniaturowy berserk, rzucaniem się w gniewie do walki i kaleczeniem siebie i innych, nie do końca świadome, co je właściwie boli. Nie, w tej książce dorośli są pewni swojej nieskazitelności, żadnego nie zastanawia - o braniu za to jakiejkolwiek odpowiedzialności nie wspominając - to, że wzorowa uczennica i popularna koleżanka zaczyna się gwałtownie opuszczać w nauce, przychodzi nieprzygotowana do lekcji, zostaje odrzucona przez klasę. To jest jej wina, jej, Kasi, tej niegrzecznej dziewczynki, którą trzeba przykładnie ukarać, żeby zrozumiała, jak bardzo jest niegrzeczna, i Królowa Matka czekała jeszcze tylko na tekst "i jak bardzo martwi swoja biedną matkę".

No więc karzemy Kasię w ten sposób, że każemy jej zostać pewnego chłodnego, jesiennego wieczora z Agnieszką w domu. Kasia postanawia ignorować siostrę, jakby jej w ogóle nie było, siostra ignorować się nie daje, bo płacze rozpaczliwie, gdy w końcu Kasia wpada rozjuszona do pokoju małej okazuje się, że dziecko jest wyziębione, bo wiatr otworzył na oścież okno, i podduszone, bo ułożone na brzuszku wcisnęło buzie w poduszkę i nie umiało się samo odwrócić. Kasia wpada w panikę, odwraca małą, otula ją kocykiem, zamyka okno i do powrotu mamy bawi siostrę, i jest to taka ładna okazja, by dać Kasi szansę na prawdziwe polubienie Agnieszki, żeby mogła zauważyć, że mała siostra jest zabawna i całkiem miła, a potem, że można się w nią w szkole pochwalić i to nawet bardziej niż garnuszkami dla lalek. Szans zmarnowana, bo Kasi trzeba przecież dowalić, i to tak na poważnie, więc Agnieszka musi ciężko zachorować, a Kasia musi się tak bać, tak strasznie bać, i nie może polubić Agnieszki, bo dojrzała, zrozumiała i się zmieniła, nie może starać się być lepszą koleżanką, bo dorosła, nie może poprawiać słabych ocen, bo uczciwie pracowała, przemyślała swoje postępowanie i doszła samodzielnie do jakichś wniosków, nie, ona musi wiedzieć, że to jej wina, jej, bo była niedobra, niegrzeczna, ale teraz już nie jest, teraz już została wytresowana i ślicznie się naprawiła, dobra dziewczynka, cacy, już wie, co robić i jak się zachowywać, żeby ją mamusia i tatuś kochali. I dowiaduje się - a z nią wszystkie czytające tę lekturę dzieci - że dla rodziców liczy się tylko najmłodsze dziecko, a jeśli masz tego pecha, że najmłodsze nie jesteś to pamiętaj, że musisz mieć dobre oceny, bo bez dobrych ocen nie jesteś dla swoich rodziców (a nawet w ogóle dla wszystkich, dla kolegów, koleżanek, nauczycieli i dziadunia) niczym więcej tylko utrapieniem, które muszą bohatersko znosić.

Noż fak.

Co za szczęście, że synowie Królowej Matki nie przerabiali w szkole utworu, który dobitnie wykłada, że dziecko nie jest człowiekiem, tylko rodzajem zwierzątka do wytresowania, i że ma prawo do swoich własnych uczuć, emocji i sposobów na ich okazywanie wyłącznie w takim zakresie, w jakim to odpowiada otaczającym je dorosłym.

Nie jest to jednakże jedyna rzecz, która Królową Matką wstrząsnęła - tej drugiej, takie przynajmniej Królowa Matka żywi podskórne przekonanie, jej synowie po prostu by nie zrozumieli.

Otóż powróćmy do początku naszej opowieści.

Kasia się budzi. Dzień jest jakiś inny. Kasia nie wie, czemu jest inny, ale po jakimś czasie orientuje się, że to dlatego, że nie ma w domu mamy. Nieobecność mamy jest rzeczą dotkliwą, gdyż "kto nam zrobi teraz śniadanie, przecież nie Kasia". Królowa Matka, której dwóch starszych Potomków robiło sobie kolacje samodzielnie od siódmego roku życia zdławiła pytanie, czemu właściwie nie Kasia, ale no dobra, niech będzie, że nie, tylko czemu ona się przejmuje, w domu jest przecież druga dorosła osoba.

Druga dorosła osoba, czyli tatuś jednakże najwyraźniej po raz pierwszy w życiu widzi własną kuchnię. "Jurek - mówi bezradnie - nie wiesz, w którym garnku mama gotuje mleko?". Jurek nie wie, tatuś nie wie, nikt nic nie wie, tatuś jakimś cudem znajduje garnek i natychmiast trafia na kolejny problem porównywalny z przeprowadzeniem zimnej fuzji. "Jurek - wyciąga swojego jedenastoletniego syna z łazienki - a nie wiesz, gdzie mama trzyma jajka? MÓWIŁA MI, ALE ZAPOMNIAŁEM".

Gdzie mama trzyma, k...wa, jajka, wybaczą Państwo Królowej jej frencz.

Kobieta jedzie nocą na porodówkę i musi instruować biednego misiaczka, gdzie w jego własnym domu, w którym bynajmniej nie przebywa on wyłącznie w charakterze gościa na święta Bożego Narodzenia, są jajka (a potem majeńki dziubdziulek to i tak zapomina)!

No, nie tam, gdzie my wiemy, a pan byś chciał mieć, panie ładny, tam tych jajek nie ma na pewno, ani jednego.

W czasie, gdy pan (buahahaha) domu zmaga się z problemem braku jajek i braku patelni do ich usmażenia ("Ale to chyba można usmażyć w garnku?") mleko się bierze i kipi, wskutek czego głowa rodziny doznaje spektakularnego załamania psychicznego ("wziąłem pewnie za płytki garnek!"), i musi go pocieszać nieletni syn, który ponadto bierze na siebie przyrządzenie śniadanie w postaci krzywo pokrojonego chleba z masłem.

Nawet jeśli Królowa Matka miała nieśmiałą nadzieję, że ten śniadaniowy bajzel wywołany został całkiem przecież zrozumiałym stresem, nadzieja ta rozwiała się na kolejnych stronach, obfitujących w opisy obiadu w postaci gara kaszy ugotowanego "na zapas" i "trochę tylko przypalonego na dnie" oraz grubej warstwy kurzu, w którym Kasia wypisuje hasła "Mama wraca", a zupełnie ją pokonał fragment: "Nagle tatuś złapał się za głowę patrząc w kąt kuchni, gdzie na podłodze stały rzędem brudne garnki, patelnia, kilka szklanek i kubki".

RANY KOGUTA.

Królowa Matka czytała ten kawałek kilka razy, za każdym razem próbując jakoś go objąć rozumem. Nawet późniejszy opis pastowania podłogi metodą: "Obłóżmy podłogę pastą i zobaczymy, co będzie dalej" oraz rozważań "nie wiedziałem nigdy, że to tak ciężko" nie pokonał Królowej Matki tak, jak wizja pana domu, jego jedenastoletniego syna i ośmioletniej córki, wszystkich pełnosprawnych intelektualnie i fizycznie, ze zdrowymi rękami, którzy we własnym domu USTAWIAJĄ NA PODŁODZE RZĄDKIEM BRUDNE, UŻYTE NACZYNIA I WYCIĄGAJĄ NOWE. Nie, bez względu na to, jak często czytać będzie Królowa Matka powyższy fragment i tak część jej umysłu odmawia zrozumienia.

Próbowała sobie również wyobrazić swoje dzieci, synów ojca gotującego obiady, sprzątającego dom i robiącego pranie, swoje dzieci, przygotowujące sobie posiłki i zmywające po sobie naczynia, jak czytają ten kawałek i wyszło jej, że by go nie zauważyły, bo ich mózg nie jest gotowy na przyjmowanie podobnych treści.

Przez większość książki Królowa Matka łudziła się nadzieją, że może mama Kasi nie pracuje zawodowo, jest gospodynią domową, a tatuś zaiwania na pięciu etatach, co by wyjaśniało - nie całkiem, ale troszeczkę - jego nieogarnięcie w temacie obowiązków domowych, ale nie, w końcu zażywna pani, która przychodzi wyciągnąć mamę Kasi na zebranie, wskutek czego Kasia zostaje z Agnieszką sama w ów brzemienny w skutki wieczór, nie wyciąga mamy przecież na spotkanie klubu książki. Wygląda więc na to, że mama Kasi po powrocie do domu z pracy pastowała podłogi, oporządzała dom, piekła, szyła, gotowała, odkurzała, sprzątała i prała, a tatuś Kasi po powrocie z pracy do domu odpoczywał po dniu pracy, nie kalając swej stopy wejściem do kuchni choćby tylko po to, by wynieść po sobie talerzyk.

Budzi w Królowej Matce prawdziwą grozę świadomość, że w XXI wieku w szkole podstawowej dzieci stykać się mogą - że tyle, dosłownie tyle (tu Królowa Matka pokazuje, jak bardzo tyle) brakowało, by z podobną wizją świata spotkać się mogły jej własne Potomki -  z opisaną jako wzorową (pomijając przejściowe, tak ślicznie i ku wszechobecnemu zachwytowi rozwiązane problemy ze średnim dzieckiem) rodziną, w której pan domu nie wie, gdzie stoi garnek do mleka, a dziecko na widok nie umytych naczyń mówi beztrosko: "Mama wróci, to pomyje".

A właściwie wszystko, wszystko w tej powieści budzi grozę w Królowej Matce i jedyne, co napawa ją otuchą to wiara, że jest coraz więcej nauczycieli, którzy zaznajamianie dzieci z "Oto jest Kasia" ograniczą do omówienia sceny zabawy w tonący statek.

środa, 1 marca 2017

Naturalia non sunt... albo jednak nie

Potomek Starszy (który jest już BARDZO Starszy i za chwilę w ogóle nie będzie o nic Królowej Matki pytał, bo wszystko będzie wiedział sam z siebie, i to w dodatku lepiej; po chwili obserwowania Własnych Rodziców obdarzających się czułemi pocałunkami - a co ważniejsze, i co należy podkreślić, nie robiąc przy tym "Błeee" i nie wywracając oczami) - Mamo, czy to jest przyjemna rzecz, całowanie się?

Królowa Matka - A, mój synu, bywa, że tak, bywa, że wręcz przeciwnie.

Potomek Starszy (ze zrozumiałym w jego wrażliwym wieku zainteresowaniem) - Jak to, wręcz przeciwnie?

Królowa Matka - No, jak to "jak to"? Wyobraź sobie kogoś, kogo nie znosisz, albo po prostu tylko nie lubisz. Albo kogoś, kto cię w ogóle nie pociąga, jest ci całkowicie obojętny. I wyobraź sobie, że  taki ktoś pcha się do ciebie z dziobem, jeszcze może siłą w dodatku, byłoby ci miło?

Potomek Starszy - Nie, pewnie, że nie...

Królowa Matka (wyczuwając wytrenowanym macierzyńskim nosem okazję, by rzucić nieco pedagogicznego ziarna na krnąbrny i oporny na wiedzę inną niż zdobywanie kolejnych poziomów w Minecrafcie potomkowy umysł) - Że nie wspomnę, że niektórzy ludzie są po prostu nieestetyczni. Nie myją się, są brudni, mają tłuste włosy...

Pan Małżonek (wyczuwając intencję Małżonki; pomocnie) - ... mają nieświeży oddech...

Potomek Młodszy (do tej chwili przysłuchujący się tej wymianie zdań w milczeniu, rzeczowo) - No, jeśli chodzi o mycie zębów, to, mamusiu, większość moich kolegów z klasy nigdy nie będzie mieć dziewczyny.

Słowem, jak mówił (albo powinien był rzec) Poeta:

"Myjcie się, chłopczyny,
bo nie znacie dnia ani godziny"!