sobota, 26 marca 2016

Wszystkim, najlepszego. Alleluja

Okna umyte - bardzo pobieżnie, ale zawsze. Burdel, pieszczotliwie zwany bałaganem, a na potrzeby pijarowe - zwykłym, domowym nieładem ogarnięty. Też pobieżnie, bo przy Potomkach inaczej się nie da i albo sobie człowiek wyrobi w temacie, ekhm, domowego nieładu postawę "zen", albo będzie dogłębnie i bez przerwy nieszczęśliwy. Królowa Matka wybrała "zen", nawet trochę, jak by to ująć, wyniosłe zen, bo niby czemu nie. Życie Pompona Młodszego, które skutkiem żałobliwego jędzenia ("Ale gdzie jest ten witlazyk do pomalowania, mamusiu? Mamo, ale ja chcę juz malować! Ale mówiłaś, że będę malować, ja chcę juz! Gdzie on jest, ten witlaz? Malować chceeeeem! Ale mówiłaś mi, ze będę malować, dlacego mi nie das tego witlazyka, mamoooo! daj mi witlazyk!!! Daj mi falby!!!! Mamo, bo ja chcę malować, mamoooo!!! mamo, gdzie pędzelki? Ale cemu ty mi nie das pędzelków? Ale mamoooo, daj mi witlażyyyk! Aleeee maaaamoooo", i tak przez godzinę bez przerwy i bez marginesu dla negocjacji) wczoraj wisiało na włosku - zostało (cudem, Królowa Matka to Państwu mówi!) ocalone. Żonkile kupione i sieją urodą, jak to żonkile mają w zwyczaju, hiacynty kwitną, ceramiczne zające, przywiezione lata temu z Włoch przez Siostrę Królowej Matki - wyciągnięte z szafki i postawione na parapecie, jak co roku.

Legendarne Mazurki Królowej Matki, te Mazurki, przez które jakiś czas temu Teściowa Królowej Matki przechorowała Lany Poniedziałek, ponieważ w niedzielę siadła i wrąbała caluśką blachę mazurka, sama jedna, te, których lat temu kilka prawie zabrakło na Wielkanoc, gdyż rodzona Matka Królowej Matki, co weszła do pokoju, gdzie ciasta "odpoczywały" częstowała się kawalątkiem, no, naprawdę, malusieńkim, jednym gryzkiem normalnie, no, jak to, że nie ma, przecież to niemożliwe, tak, te, o których wspomniana Teściowa, chora na cukrzycę, mawia z łakomym błyskiem w oku: "A, co mi tam, najwyżej sobie strzelę podwójną insulinkę!", otóż te właśnie mazurki zostały już upieczone


i udekorowane (a dekoruje Królowa Matka zawsze późnym wieczorem łamanym przez wczesną noc i poranna galopada na dół, aby obejrzeć, jakie psychopatyczne wizje wyprodukowała jej otępiała od przemęczenia po całym dniu stania przy garach oraz pobieżnego ogarniania domowego nieładu - podziwiajcie mój pijar, Kochani Czytelnicy! - wyobraźnia jest w Domu w Dziczy tradycją porównywalną z poszukiwaniem koszyczka od Zajączka w poranek wielkanocny albo ubieraniem choinki w wigilijne przedpołudnie).


Słowem, oto nastąpiła najulubieńsza chwila Królowej Matki.


Chwila, gdy jest jeszcze przed świętami, ale już nic nie trzeba.

Chwila, gdy Królowa Matka może sobie siedzieć i pachnieć.

Więc siedzi sobie. I pachnie (bardzo ładnie, bo właśnie testuje perfumy, których dostanie w prezencie od Pana Małżonka rozważa). I produkuje jajka w szydełkowych ubrankach, które na tę Wielkanoc już nie zdążą, ale może przydadzą się na następną. A czasem poczyta trochę. Wymyśli misie z polaru, które zrobi, jak już skończy robić jajka.

I napisze życzenia.

Nie jest dobra w składaniu życzeń, więc te będą nieporadne.

Bez względu na to, w co wierzycie, i czy w ogóle wierzycie, czy te święta to dla Was po prostu dodatkowy wolny dzień czy głebokie duchowe przeżycie, wszystkiego najlepszego, Kochani Czytelnicy.

Zdrowia. Dużo zdrowia.

I spokoju. Dużo, dużo spokoju.

I niech Wam się szczęści we wszystkim.


Dziękuję, że chce Wam się tu zaglądać.

niedziela, 6 marca 2016

Woda, szkło i złodzieje, czyli recenzja bez tytułu (oraz o Królowej Matki problemach z fantastyką) (Scott Lynch, "Kłamstwa Locke'a Lamory")

Zapada wieczór, duszny wieczór po dusznym dniu, ale mimo zmroku nie robi się ani odrobinę chłodniej. Słabe powiewy wiatru zamiast choćby śladowego orzeźwienia przynoszą jedynie stęchły zapach znad rzeki. Niebo rozświetla na zachodzie brudnoróżowa łuna, a w wieczornej ciszy, która powoli ogarnia świat, wyraźnie słychać jedynie brzęczenie łańcucha na posadzce...

Chwila.

Jakiego, do cholery, łańcucha?!

Królowa Matka unosi głowę.

Leży we własnej sypialni, lampka rozprasza mrok, ani stęchły, ani żaden inny zapach znad rzeki nie dociera do Domu w Dziczy choćby dlatego, że okna są szczelnie zamknięte. Jak zawsze, gdy Ukochane Potomki śpią - a właśnie śpią - w Domu w Dziczy zapada błogosławiona, nie zakłócana niczym (a już na pewno nie brzękiem łańcucha) cisza. Jaki zresztą łańcuch mógłby tu brzęczeć, Królowa Matka nie posiada podobnego sprzętu na wyposażeniu, musiało jej się coś przesłyszeć, zapomnijmy o tym i powróćmy lepiej do książki, nim padniemy w nią twarzą za najdalej kwadrans, jak to się dzieje codziennie.

Zmotywowana uświadomieniem sobie znanych jej, zdałoby się, od podszewki faktów Królowa Matka powraca do lektury.

Wilgotne powietrze osiada na twarzy i ma się wrażenie, że oddycha się wodą, w widmowym zmroku zacierają się kontury wszystkiego, na szczęście można poruszać się po omacku, jeśli wie się na wyrywki, co się gdzie znajduje w najbliższej okolicy, a już na pewno nie zbłądzi się idąc za dźwiękiem łańcucha, który...

JAKIEGO, DO CHOLERY, ŁAŃCUCHA?!


...


I tak właśnie, Kochani Czytelnicy, wyglądała każda wizyta Królowej Matki w Camorrze.


W świecie "Kłamstw Locke'a Lamory".


Camorra.

Miasto-Państwo. Wyspy i wysepki połączone siecią mostów i kładek, słony wiatr od morza, dźwięk chlupoczącej, kotłującej się, rozbijającej o ściany kanałów wody, statki, stateczki, łodzie. Dzielnice niewyobrażalnej nędzy, wymarłe po każdej, cyklicznie nawiedzającej miasto zarazie, po której w opustoszałych domach biedoty zostaje jedynie rzesza sierot, łakomy kąsek dla łowców niewolników i handlarzy żywym towarem. Ubogie, byle jak sklecone domy, zmywane przez morze przy każdym sztormie, wąskie uliczki, w które lepiej nie zapuszczać się bez obstawy, karczmy i zajazdy, w których ubija się małe i większe niezupełnie legalne interesy.

Pośrodku miasta – pięć wież, majestatycznych, olbrzymich, pięknych. Zbudowanych ze staroszkła – tajemniczej, niezniszczalnej substancji, tworzonej przez jeszcze bardziej tajemnicze plemię Eldrenów, legendarnych, na pół już baśniowych założycieli i budowniczych Camorry. Centrum miasta, miejsce, gdzie żyją arystokraci, wiszące ogrody, wyrafinowane spotkania, bale i przyjęcia, subtelnie iluminowany alchemicznym światłem przepych równie niewyobrażalny jak nędza leżących u stóp Wież lepianek.

A pod ziemią... no, może nie dosłownie pod ziemią, ale w cieniu, tajemniczo, nielegalnie – inny świat. Świat przestępców, łotrów spod ciemnej gwiazdy i morderców, wykwalifikowanych zabójców i wysoce wykształconych w swoim fachu złodziei związanych tajemnym Paktem, którego złamanie karze się śmiercią, świat dzierżony żelazną pięścią przez Vencarlo Barsaviego, capo di tutti capi, który usunął wszystkich poprzednich (oraz współrządzacych) capi ze swej drogi i obecnie ma monopol na władzę w podziemnym świecie Camorry.

Częścią tego świata są Niecni Dżentelmeni, grupa sierot przygarniętych przez Ojca Łańcucha, który wziął na siebie niewdzięczne zadanie zrobienia z tej żałosnej zbieraniny godnych szacunku złodziei. Bracia Sanza, bliźnięta, radośni, czerpiący z przyjemności życia garściami (nieistotne, czy byłaby to wizyta w zamtuzie, przygotowanie wykwintnego posiłku czy skok na bank), pozostawiający innym wysiłek intelektualny, nastoletni Pędrak, dopiero pobierający - acz z dużym zapałem - lekcje złodziejskiego fachu, Jean Tennant, potomek zamożnej, kupieckiej rodziny, wielki, łagodny, misiowaty, w okularach – to na pierwszy rzut oka, świetnie wyszkolony w szermierce, mistrz walki na pięści, oczytany, inteligentny oraz z maszyną liczącą w mózgu – to na drugi.

No i Locke Lamora.

Drobniutki, chudziutki, wręcz cherlawy, niski chłopiec, który pewnego dnia wyłonił się wraz z dziesiątkami innych sierot z najbiedniejszej camorryjskiej dzielnicy, spustoszonej przez kolejną zarazę. Miał więcej szczęścia niż te dzieci, które trafiły na statki handlarzy niewolników, i niż te, które utworzyły gangi, kradnące dla paru groszy albo czegoś do jedzenia, każdego dnia ryzykując powieszenie, i nawet niż te, które wziął pod swoje skrzydła Złodziejmistrz, opiekun grup dzieci-złodziejaszków, którym zapewnił dach nad głową, posiłek i jakie-takie bezpieczeństwo w zamian za złodziejskie łupy.

Miał też więcej niż te dzieci talentu.

Locke Lamora jest złodziejem. Ale nie jakimś tam złodziejaszkiem, obcinającym sakiewki nie dość ostrożnym mieszczanom czy też okradającym kupieckie kramy, ale Złodziejem przez duże „Zet”, Złodziejem przez „Zet” wielkie, ozdobne i inkrustowane drogimi kamieniami, Złodziejem-Artystą, potrafiącym w razie potrzeby przedzierzgnąć się w kupca, żebraka lub kapłana dowolnej religii, stać się cudzoziemcem mówiącym płynnie w jakiś lokalnym dialekcie lub arystokratą, biegle posługującym się dwudziestoma rodzajami sztućców oraz wprawnie i z wdziękiem tańczącym menuety i inne galiardy z figurami. Jest Złodziejem, który odebrał staranne i wszechstronne wykształcenie w kierunku bycia najlepszym złodziejem, jakiego nosiła Matka Ziemia, a w dodatku posiada szczególne po temu predyspozycje, wybitny talent oraz wysokiej klasy inteligencję. Mały czy nie, drobny i niewysoki czy nie, staje się głową grupy Niecnych Dżentelmenów, okradając tylko najbogatszych, tylko najbogatsi bowiem dysponują majątkiem zdolnym apetyty wspomnianych Dżentelmenów zaspokoić.

Poznajemy ich (Dżentelmenów, nie majętnych arystokratów, że Królowa Matka uściśli) właśnie w chwili gdy Locke wpada na pomysł oskubania do ostatniego miedziaka jednego z najbogatszych mieszkańców Camorry i – choć początkowo realizacja niezwykle zuchwałego pomysłu idzie dobrze – na drodze Locke’a i jego gangu stają niespodziewane przeszkody, nieoczekiwane wydarzenia i niezwykle trudni przeciwnicy...


Nigdy, z całą mocą podkreśla Królowa Matka, NIGDY nie przeczytała ona książki tak plastycznie napisanej, że właściwiej byłoby powiedzieć – namalowanej. Czytała napisane wspaniale, czytała napisane tak, że film z nich wyświetlał jej się w głowie, czytała wzruszające, poruszające, działające na zmysły, opisane starannie, z precyzyjnie wykreowanym albo opisanym światem, różne czytała, ale takiej – nigdy. Z tego właśnie powodu staje ona okoniem wobec 90 procent pozytywnych (istnienia negatywnych nie przyjmuje do wiadomości) recenzji opisujących udręki obcowania z pierwszymi stoma (z 556 :)) stronami powieści. Królowa Matka nie odnotowała żadnych trudności, żadnych udręk, żadnych kłopotów. Od pierwszej chwili, od pierwszej strony, a wręcz od pierwszego zdania wślizgnęła się w świat Camorry dokładnie tak, jak zostało to opisane na początku tego posta.

Przy każdym powrocie do lektury (a czytała wszędzie i wszędzie tę cegłę ze sobą targała) wpadała w powieściowy świat tak, że dziwiła się, że nie słyszała przy tym chlupnięcia. Siedziała w autobusie, wyciągała książkę, otwierała ją, chlup! Szła ciemnymi, ciasnymi uliczkami, oblewała się potem pod kapłańską szatą, ukrywała twarz pod kapturem, podnosiła wzrok, autobus zakręcał pośród kolorowych bloków wyzłoconych słońcem, między krzewami pokrytymi świeżą zielenią, na kryształowo czystym niebie nie było ani jednej chmury, Królowa Matka opuszczała wzrok, chlup!... ręce jej omdlewały od ciężaru wózka, który ciągnęła za sobą, wózek terkotał i podskakiwał na kocich łbach, rzemienie wrzynały się w ręce, kolejny skręt autobusu, wynurzamy się z ciemnego, dusznego świata, haust świeżego powietrza, słońce aż razi po wyjściu z tej ciemności, no, ale trzeba wysiadać...

I tak przez całe trzy części - i tak, recenzji mówiących o tym, że dwie kolejne części nie trzymają poziomu pierwszej Królowa Matka też nie przyjmuje do wiadomości. Jej tam wszystkie trzymały, nie wyklucza, że przez to wrażenie nurkowania w świat wykreowany, którego Królowa Matka doznawała przy lekturze całej trylogii, bez wyjątku.

Nazwanie tego wrażenia „wyświetlaniem filmu w głowie” byłoby skandalicznym niedomówieniem, to nie był żaden film, to było wręcz fizyczne doznanie smaków, zapachów, dźwięków i obrazów, i przyzna się Królowa Matka, że aż nie chce, żeby „Kłamstwa Locke'a Lamory” sfilmowano, bo wie, że żaden film nie dorówna jej wrażeniom z lektury (nie, żeby dywagacji na temat obsady w Domu w Dziczy nie czyniono, bo owszem, czyniono, dyskutowano, guglowano, a nawe się zażarcie kłócono, i od razu napisze Królowa Matka, narażając się licznym wielbicielkom niż.wym., że obsadzenie duetu Locke/Tennant duetem Hiddleston/Hemsworth uważa Królowa Matka za prostackie pójście na łatwiznę).
Oczywiście namalowanie słowami świata Niecnych Dżentelmenów nie jest jedyną zaletą tych powieści. Poza tym, że jest to świat odmalowany nadzwyczaj plastycznie i nadzwyczaj dokładnie – śmierć jest w nim śmiercią, brud – brudem, okrucieństwo – okrucieństwem, bez ozdóbek i niedomówień – jest on także niezwykle dopracowany, do szczegółu, bohaterowie – wiarygodni i "lubialni", choć przecież mowa o przestępcach, z jakimi nikt z nas nie chciałby się spotkać (chociaż, z drugiej strony, jaki procent czytelników Scotta Lyncha należy do bogatej arystokracji, grupy, która mogłaby się czuć zagrożona przez Niecnych Dżentelmenów jak doba długa? ;)).

No i ten język!!! Te dialogi!!! Królowa Matka dosłownie umierała z rozkoszy co stronę, kocha bowiem ludzi, których język słucha jak pies ukochanego pana, a Scottowi Lynchowi język jest posłuszny jak mało komu. Te żonglerki słowne, to zróżnicowanie bohaterów pod względem języka, te wulgaryzmy tam, gdzie powinno być wulgarnie, elegancja tam, gdzie powinno być elegancko, a dwuznaczność i dyplomacja tam, gdzie powinno się umiejętnie żonglować słowami.


„ - Nikoros zwróci ci koszty z funduszy partyjnych. 
   - Ja... - zaczął Nikoros. 
   - Nikorosie, dziś po południu twoim zadaniem jest kwitować słowem „tak” wszystko, co padnie z moich ust. Im dłużej będziesz to ćwiczył, tym szybciej stanie się to gładkim, mechanicznym odruchem, nie zostawiajacym ci czasu na bolesne rozmyślania. Możesz to dla mnie potrenować? 
   - Tak. 
   - Masz wrodzony talent”. 

Królowa Matka (która akurat była świeżo po lekturze „Nie oddam dzieci” Kasieńki Michalak) usiłowała sobie wyobrazić, jak AłtorKasia opisałaby faceta - bohatera, rzecz jasna, pozytywnego z kościami -  wywierającego nacisk na opornego podwładnego, i wyszło jej mniej więcej coś takiego: „- Słuchaj, s...synu – warknął Michał, przypierając tchórzliwie strzelającego na boki oczami Pawła do ściany swoim muskularnym ramieniem. - Pamiętaj, kto ci, gnoju, płaci. Jak mówię, co robić, to odpowiadasz „tak”i zastanawiasz się, czy robisz to dość szybko. Zrozumiałeś, cholerny bydlaku?”. Podesłałaby jej Królowa Matka próbkę, jak to powinno wyglądać, ale doszła do wniosku, że nie ma sensu rzucać przed niektóre stopy brylantów wielkości strusich jaj...

Chodziła Królowa Matka obok tego Lamory'ego jak pies koło jeża (albo wręcz jeżozwierza), niby chciała (bo ktoś polecał, bo obiło się o uszy, bo w przyjacielskiej rozmowie dwóch osób, których ocenom literackim Królowa Matka ufa pojawiła się trylogia Lyncha, zdobna w gejzery zachwytów), a niby nie (bo, jak się po pewnym czasie okazało, Niecni Dżentelmeni pomylili jej się z filmem „Liga Nadzwyczajnych Dżentelmenów”, do którego to dzieła filmowego Królowa Matka dokonała podejścia dwa razy, i tyleż razy zasnęła w trakcie projekcji, więc co to będzie przy książce, myślała), a w dodatku Królowa Matka ma problem z fantastyką.

Królewskomatczyny problem z fantastyką polega na tym, że – jeśli natrafi na coś naprawdę dobrego – nie potrafi uwolnić się z wyobrażonego świata. Nie ma zazwyczaj problemów z przeżyciem żałoby po ukończonych nawet najlepszych powieściach, których akcja rozgrywa się w świecie rzeczywistym. Może to być wiek XII, VII albo III p.n.e., nie robi, byle świat był realny, a bohaterami byli zwykli, normalni, chodzący po ziemi i nie potrafiący się teleportować (ani w ogóle robić niczego niezwykłego) ludzie. Do pewnego momentu zresztą Królowa Matka odczytywała „Kłamstwa...” jako powieść jak najbardziej realistyczną, do tego stopnia, że zirytowały ją i wytrąciły z rytmu pojawiające się elementy magiczne, jak alchemiczne światło, staroszkło czy Sokolnik wraz z jego mrocznymi umiejętnościami. Do dziś zresztą uważa, że „Kłamstwa...” mylnie szufladkuje się wyłącznie jako powieść fantasy, bo tak naprawdę książka ta może uchodzić zarówno za powieść łotrzykowską, albo z gatunku płaszcza i szpady, thriller, albo i kryminał, zaś elementów "nie-z-tej-ziemi" jest w niej przyjemnie mało.

Ale gdy już coś w głowie Królowej Matki oswoi myśl, że polubiła fantasy – choćby i łotrzykowskie fantasy – Królowa Matka przywiązuje się do stworzonego świata na amen. I koniec. Zaczyna porównywać. I wszystko przeczytane "potem" jest gorsze. Wszystko jest nieprawdziwe. Do wszystkiego innego przekonuje się z najwyższym trudem. Skutek jest taki, że Królowa Matka ma na swojej Liście Ksiąg Przeczytanych zaledwie parę pozycji fantasy (ma też kilka, które uchodzą za fantasy wśród znawców tematu, których to znawców opinii Królowa Matka nie podziela, ale to insza inszość :)).

Za to wszystkie, które ma, kocha.

I jest świadoma, że do następnej pozycji tego gatunku musi dojrzeć, dorosnąć oraz uklepać emocje.

Co potrwa. Może i kilka lat.

Ale nie szkodzi.

Na razie Królowa Matka wraca do Camorry.

Chlup - i zanurza się z głową.




I czeka na czwartą część :).

sobota, 5 marca 2016

O więzach

Królowa Matka (do Pana Małżonka) - Zrobiłeś sobie już kolację i nie wziąłeś tego paprykarza, który kupiłam?
Pan Małżonek - Tak. Nie. Zrobiłem, znaczy się. I nie wziąłem.
Królowa Matka - Dlaczego? Przecież lubisz!
Pan Małżonek (boleśnie szczerze) - Bo ciebie nie było i nie mogłem zapytać, a sam się boję.
Królowa Matka - ???
Pan Małżonek (tonem koniecznego wyjaśnienia) - No, boję się ciebie, zawsze się bałem, nie wiedziałaś?
Królowa Matka (w szoku i wstrząsie) - Nie. Bo to ja się ciebie boję i zawsze się bałam. (popadając w smętną zadumę) Wygląda na to, że jesteśmy dwojgiem ludzi, którzy się siebie boją, doprawdy, jakim cudem przetrwaliśmy tyle lat u swego boku...

Pan Małżonek i Królowa Matka (pogrążają się w bolesnej autorefleksji).

Pan Małżonek (płynąc na fali bolesnej autorefleksji) - Cóż nas ze sobą trzyma, tych lat... no, naprawdę dużo, byłżeby to zwierzęcy strach?
Potomek Starszy (dotąd siedzący niewinnie na kanapie i pozornie nie zwracający żadnej uwagi na niewymuszoną wymianę zdań, krążącą między Rodzicami z lekkością confetti) - Nie, to my. Pojawiliśmy się i połączyliśmy was na zawsze więzami miłości.




Tak, to musiało być to :).