W niedzielny poranek dziewiętnastoletnia 
Alicja Jarosz, studiująca w Krakowie i odwiedzająca rodziców w weekend, 
wychodzi z domu i wszelki ślad po niej ginie. Zrozpaczeni rodzice 
zawiadamiają policję, a ta - mimo, że zaginięcie dotyczy osoby 
pełnoletniej - reaguje dość szybko i machina poszukiwawcza zostaje 
wprawiona w ruch. Sprawą zajmują się komisarz Krzysztof Lipski i 
aspirantka Weronika Sowińska. Początkowo, co naturalne, próbują ustalić 
przebieg dnia przed zaginięciem dziewczyny i dowiedzieć się, jaka była 
Alicja, z kim się ostatnio widywała i czy mogła mieć jakichś wrogów. 
Jaroszowie odmalowują obraz córki doskonałej, podkreślając jej 
niesamowitą ambicję,oddanie studiom medycznym, liczne talenta, a także 
dobry charakter i przywiązanie do rodziny.
Powoli
 jednak wychodzą na jaw kolejne fakty z życia zaginionej, burzące ten 
idealny portret, a informacje o wieczorze poprzedzającym jej zniknięcie 
dają powody do podejrzeń, że Alicja miała swoje sekrety. Niestety, mimo 
wysiłków policji śledztwo utyka w miejscu na dwa miesiące. Atmosfera w 
miasteczku robi się gęsta, śledczy nie mają nowych poszlak, Jaroszowie 
domagają się wyjaśnień, a mieszkańcy Sinic przypominają, że do podobnych
 zaginięć nastolatków już dochodziło, i zawsze w dni, gdy nad 
miasteczkiem zbierała się gęsta mgła. Niektórzy wierzą w opowieść o jej 
złowrogiej sile, o tym, że mąci ludziom w głowach, sprawiając, że gubią 
drogę do domów i na zawsze przepadają bez wieści.
Tymczasem
 pewnego dnia, dwa miesiące po zaginięciu Alicji Jarosz, dwoje 
nastolatków spotyka na leśnej drodze mężczyznę w zakrwawionym ubraniu. 
Nieznajomy utrzymuje, że nie wie kim jest, a przy tym sprawia wrażenie 
zagubionego i zdezorientowanego. Ale wynurza się z mgły tak gęstej jak 
ta, która spowijała Sinice w dniu, gdy zaginęła Alicja. I ma przy sobie 
jej naszyjnik...
I, jak by to ująć...
Mamy
 kolejny polski kryminał wysoko oceniany na Instagramie i na 
Lubimyczytac, kolejny intensywnie reklamowany na fejsbuczku, kolejny, 
który pasuje mi do wyzwania czytelniczego (i tylko dlatego go 
przeczytałam zresztą), i, no cóż, kolejne rozczarowanie. Tak raczej. Od 
pewnego momentu.
Ta książka to jest wzorcowy po
 prostu przykład powieści, w której wszystko jest dobrze - zagadka 
ciekawa, klimat obecny, początek wielce obiecujący, autorce bez 
trudu udaje się zainteresować czytelnika sprawą zaginięcia Alicji i 
wzbudzić ciekawość wzmiankami o niewytłumaczalnych zjawiskach mających 
miejsce, gdy miasteczko spowija mgła. A potem, tak mniej więcej w 
połowie napięcie siada, człowiek czuje się zmęczony, ilość podrzucanych i
 mylących tropów przytłacza i tempo czytania spada, książkę zaczyna 
czyta się wolno, coraz wolniej, i w sumie całkowicie bez 
zainteresowania. Jeśli się powieść odkłada, nie ciągnie, by do niej 
wrócić, gdy się w końcu wraca, daje się radę przeczytać maksymalnie trzy
 rozdziały i wystarczy - w każdym razie tak właśnie było w moim 
przypadku. Myślałam o wszystkim, tylko nie o tym co się dzieje w 
powieści (kryminalnej!!!) i właściwie skończyłam ją bardziej siłą 
rozpędu niż ze względu na żrącą mnie ciekawość dotyczącą rozwiązania 
zagadki (a potem nastąpiło w dodatku zakończenie, które zrujnowało 
dosłownie wszystko, ale o tym później).
I gdy tak się zastanawiam nad tym, co jest problemem tej powieści, to przychodzi mi na myśl na przykład brak wysuniętego na pierwszy plan bohatera, z którego perspektywy śledzimy akcję. Najpierw autorka skupia się na komisarzu Lipskim, jego dość tajemniczym zachowaniu, sugerującym jakieś tajemnice, jakieś podwójne życie, jakieś problemy, których natury nie dane nam będzie poznać, bowiem w połowie książki zostaje wprowadzona postać dziennikarza z Warszawy, człowieka leczącego rany po rodzinnej tragedii, i to on zgarnia, że tak to ujmę, opowiadaną historię, która właśnie od chwili jego pojawienia się zwalnia, (czy tez może rozjeżdża się z wizgiem w dwóch kierunkach), a my dostajemy praktycznie dwie osobne historie, które niby trochę się łączą, ale tak naprawdę wyglądają, jakby były pisane do dwóch różnych książek. A są to historie momentami bardzo przewidywalne i (irytująco) niepotrzebnie pogmatwane. A żeby nie było za mało i historii, i bohaterów, gdzieś tam w tle majaczą Jaroszowie, tu i ówdzie przemknie aspirantka Sowińska czy tajemniczy człowiek z lasu, że już nie wspomnę o powracającym w retrospekcjach wątku pewnego chorego chłopca.
I może właśnie z powodu tego małego tłoku wśród bohaterów żadna z postaci nie pojawia się na na pierwszym planie na tyle długo, bym zdążyła się nią zainteresować (jak się zainteresowałam wewnętrznymi przeżyciami komisarza Lipskiego, to mi go usunięto z pierwszego planu, a jego historię domknięto byle jak, po łebkach i baaaardzo średnio wiarygodnie), polubić ją i przejąć się jej losem. Żadna nie doczekała się też pogłębionej charakterystyki i chociaż autorka próbowała ją budować, wspominając o kryzysie w małżeństwie Lipskiego czy tragicznych przeżyciach dziennikarza Daniela Webera nieszczególnie jej się udało, ponieważ te krótkie przebłyski nie prowadzą do zrozumienia motywacji bohaterów, ze szczególnym uwzględnieniem przestępców.
Na przykład 
komisarz zdaje się rozczarowany pracą oraz życiem rodzinnym, ale z 
jakiego powodu? Nie wiadomo. Weber przeżył coś strasznego, czy na pewno 
podźwignął się z tego bez wewnętrznych ran na tyle, by móc wrócić do 
pracy i dalej normalnie żyć? I jak? Nie wiadomo. Jeden z młodych 
bohaterów powieści zrobił coś głupiego i złego, co nim kierowało, 
dlaczego reagował aż tak przesadnie? Nie wiadomo.
Mniej
 więcej w połowie książki pojawiają się też liczne a korzystne zbiegi 
okoliczności, które aż miło, jak ułatwiają życie równie licznym 
bohaterom. Ktoś zostaje zaatakowany na bagnach - szczęśliwym trafem w 
okolicy znajduje się policjant, który może podać ofierze pomocną dłoń 
(choć z drugiej strony na bagnie rozlega się wówczas czyjś krzyk i ani 
ofiara napaści, ani policjant, ani czytelnik nie dowiadują się, kto 
krzyczał i czemu). Dziennikarz szpera w rzeczach podejrzanej osoby i bez
 problemu znajduje obciążające ją materiały. Przesłuchiwany przyznaje 
się do wszystkiego, więc policja nie musi martwić się tym, że nie 
posiada jednoznacznych dowodów na popełnione przezeń przestępstwo....
Ale
 najbardziej dyskwalifikuję tę powieść to, że wśród licznie i nawet 
pomysłowo podrzucanych przez autorkę tropów nie znajdziemy tych, które 
rzeczywiście pozwolą czytelnikowi na rozwiązanie zagadki.
To znaczy tej pierwszej zagadki.
Głównie
 dlatego, że odpowiedź na pytanie co się stało z Alicją okazuje się po 
prostu kuriozalna, a finał opowieści całkowicie podważa logikę tego, co 
zostało opisane wcześniej.
Bardzo będzie trudno wyjaśnić rzecz bez spoilerów, ale się przyłożę, gdyż spoiler twój wróg - otóż całe zaskoczenie, jakie odczuwamy odkrywając, co się stało, wynika z nieprawdziwych informacji przekazanych czytelnikowi na samym początku książki. Póki czytamy rzecz i, zbliżając się do końca, robimy się jednak ciekawi, co się tak naprawdę wydarzyło, póty jest całkiem dobrze. Po czym, po dojściu do finału, zostajemy z opadłą szczęką i przeświadczeniem, że ktoś nas tu nabił w butelkę, które to wrażenie potęguje się, jeśli ktoś - dla sprawdzenia faktów - po skończeniu książki zajrzy na jej początek, by sobie to i owo uporządkować w głowie, jako ja uczyniłam. I bynajmniej nie chodzi o to, że, powiedzmy, czytelnik nie znał całej prawdy, aż tu okazało się, że jakiś nagle ujawniony fakt z życia Alicji ma szczególne znaczenie, bo to jest rzecz w kryminale całkiem powszednia. Nie, tutaj po prostu - uwierzcie mi na słowo - już pierwszy rozdział "Ludzi z mgły" czyni zakończenie nie nieprawdopodobnym, ale po prostu niemożliwym.
A
 byłoby to zakończenie, w które byłabym w stanie uwierzyć, gdyby zostało jakoś 
obudowane psychologią bohaterów, zasugerowane w dialogach, w, bo 
ja wiem, śladach, na które natrafiają śledczy. Ale nie. Mamy konkretnie 
opisywane postaci, których postępowanie, słowa, czyny, a nawet ujawnione
 przez autorkę myśli kompletnie nie zgrywają się z tym, co widzimy w 
finale, więcej, tak naprawdę NIE MOGŁY zaistnieć, wskutek czego 
otrzymujemy kompletnie niewiarygodne zakończenie kompletnie 
niewiarygodnej psychologicznie sprawy z kompletnie niewiarygodnym 
motywem, który do niej doprowadził, a wszystko to pod sam koniec, i 
wszystko to rujnujące początkowe niezłe wrażenie.
Naprawdę
 nie rozumiem, jak można w ten sposób budować intrygę kryminalną. No, 
jeśli to ma być sposób na zaskoczenie czytelnika i skomplikowanie fabuły
 to tak tylko informuję, że to raczej numer na raz. Moim zdaniem, 
prostej czytelniczki, w kryminale nie chodzi o wymyślanie jak 
najbardziej dziwacznego, absurdalnego wyjaśnienia, zwłaszcza jeśli 
bierze się ono z celowego wprowadzania czytelnika w błąd, tylko o 
poprowadzenie logicznej i spójnej intrygi. Owszem, mylenie tropów i 
wyprowadzanie czytelników na manowce zawsze na propsie, o ile w finale 
okaże się, że te manowce miały mocne umocowanie w akcji. Tutaj tego 
nie ma, tu nie ma żadnej gry z odbiorcą, żadnego mylenia tropów, 
żadnego rzucania fałszywych podejrzeń, tutaj autorka albo świadomie 
oszukuje (w co jednak wątpię), albo nie panuje nad słowem pisanym, 
podając informacje sprzeczne z dalszymi wydarzeniami.
A propos "panuje nad słowem pisanym".
Otóż
 poza absolutnie niedopuszczalnym zakończeniem (naprawdę nie mogę się 
nadziwić, że nikt z redaktorów nie zwrócił na nie autorce uwagi, rzecz 
dałoby się naprawić!), poza irytującymi zachowaniami bohaterów 
(dosłownie każda postać, od doświadczonego policjanta, przez hożą 
dziewoję czy innego zbuntowanego nastolatka, po wątła staruszkę z 
początkami demencji ilekroć usłyszy jakąś zaskakującą informację 
podskakuje nerwowo i wypuszcza z ręki co tam akurat w niej trzyma, co 
szczególnie widowiskowo wypada w przypadku policjantów przygotowujących 
się do finałowego przesłuchania głównych podejrzanych), poza tym, że 
autorka nie wierzy w inteligencję czytelników i bardzo często komentuje 
sytuację, której właśnie byliśmy świadkami - mamy jeszcze język.
Przysięgam,
 ja tego nie robię specjalnie. Nie należę do tych upiornych osób, które 
zasiadają do lektury z notatniczkiem i mocnym postanowieniem 
zaznaczenia, opisania i wyśmiania każdego źle postawionego przecinka. 
nie poświęcam wieczorów, żeby dokonać starannego rozbioru gramatycznego i
 logicznego każdego zdania, wydając triumfalne okrzyki w chwili, gdy 
natknę się na błąd. Ja po prostu...
No dobra, porównanie poczynię.
Spacer
 po plaży. Zawsze kochałam spacery po plaży, milion razy bardziej niż 
leżenie i opalanie się czy nawet kąpiele morskie. I czytanie to jest dla
 mnie taki spacer po plaży, piasek pod stopami, morze szumi, krajobrazy 
się rozpościerają, ja idę, cała szczęśliwa.
I 
zdarza się podczas tego spaceru, że nadepnę na jakiś kamień o ostrych 
krawędziach czy przydzwonię małym palcem o wystający spod piasku konar. 
Jeśli zdarzy się to raz czy dwa popodskakuję na jednej nodze i pójdę 
dalej, albo wręcz, w sprzyjających okolicznościach, nie zauważę. Jeśli 
potykam się częściej niż dwa razy na jeden spacer, zauważę, ale - być 
może - zalety spaceru przewyższą jego niedogodności. Ale są i takie 
plaże, przez które przedzieram się usiłując uniknąć dołów, wądołów, 
kamieni, drewna, wyrzuconych przez morze rybich zwłok i resztek sieci. 
Wówczas nawet najpiękniejsze krajobrazy nie pomogą, zwłaszcza, że ich 
nie widzę, zajęta skupianiem się na stawianiem stóp tak, żeby się nie 
zabić, do celu docieram wściekła i wyczerpana, i uprzedzam wszystkich - 
tych co chcą i tych co nie chcą słuchać - ostrzegając przed pójściem w 
moje ślady.
A zdarza się i tak , że krajobrazy 
niczego sobie i morze kojąco szumi, ale ścieżka jest (albo w pewnym 
momencie robi się) niewygodna, na przykład pokryta żwirem czy 
wyasfaltowana. Twardo się po niej idzie, a czasem i potknie na dziurze 
czy wyrzuconym na drogę kamyczku.
I to jest właśnie ten przypadek spaceru.
Niby
 wszystko gra, niby nie jest źle, niby rzecz jest ciekawa i spójna. Do 
połowy (ja wam mówię, coś w tej połowie musiało się stać) czyta się 
płynnie i nie potykając się zanadto. A potem zaczyna się potykać, brnąć,
 zauważać - ten trywialny język, jakby pisany przez uczennicę: podmiot, 
orzeczenie oraz obowiązkowo przydawka (i tak w każdym zdaniu) plus 
równie obowiązkowe udziwnienie, jakby zdania normalne, pisane powszednią
 polszczyzną, nie liczyły się za literaturę ("Z jego ust wylały się kanciaste słowa, a potem złość, gęsta jak lawa". 
"Rozedrganym palcem dotknęła punktu na zdjęciu". 
"jego usta wygięła niechęć" - co jest nie tak w wyrażeniem "skrzywił się z niechęcią", ja się pytam?! "Uderzał
 pięściami w głowę, sycząc do siebie słowa nienawiści, a potem jeździł 
bez celu po mieście, zagłuszając wyrzuty sumienia muzyką z dawnych 
lat". 
"Krzysztof wessał do płuc porcję nikotyny". 
"Powinienem był się 
domyślić, że coś ukrywa, po tym, jak nalegała, bym został w domu - 
stwierdził, wypluwając z ust stek przekleństw". 
"Strach wbił szpony w 
jego kark".
"Dzwoniło mu w uszach i żądliły go wyrzuty sumienia". 
 
"Podeszła do nich kelnerka. Szczebiocząc, zostawiła na obrusie parujący 
napój, po czym zniknęła na zapleczu" - SZCZEBIOCZĄC? Serio? Zali wżdy?!  
"W jego ruchach zagościła nerwowość".  
"Czuł, jakby przebiegło po nim stado nosorożców o twardych jak kamienie kopytach"), 
Te zdania bezsensowne ("po jej policzkach cicho spływały łzy").
Że już o nieprawidłowym użyciu wyrazów, błędnej odmianie czy pogubieniu się w podmiotach nie wspomnę
Te zdania bezsensowne ("po jej policzkach cicho spływały łzy").
Że już o nieprawidłowym użyciu wyrazów, błędnej odmianie czy pogubieniu się w podmiotach nie wspomnę
("Szukasz czegoś konkretnego? - zaintrygował się Lipski".
"Od
 dwóch godzin błądzili po lesie za Zawrociem, pozwalając wodzić się za 
nos podszeptom mężczyzny, któremu, jak sądził, nie można było wierzyć"
 - gwoli wyjaśnienia, nie powinno tu być "podszeptom", tylko 
"wskazówkom", "podszept" albowiem według Słownika Języka Polskiego, 
któremu nie mamy powodów nie wierzyć, to "namawianie, zwykle do złego", 
tymczasem tu nie mieliśmy do czynienia z żadnym namawianiem, tylko 
sprawdzaniem zeznań w terenie.
"I nawet psy, radośnie 
merdając ogonami, okazywały swoją radość z powodu wiosny, która wreszcie
 rozpanoszyła się w mieście na dobre" - dlaczego nikt nie uświadomił autorki, że "rozpanoszyć się" ma znaczenie pejoratywne? "Rozgościła się" byłoby zupełnie ok!
"Szarpią się, wirując po pokoju" - no po prostu "czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca" kurs dla początkujących.
"Wy i te wasze pieprzone eksperymenty - zrzędził, dźgając powietrze między nim a Weroniką".
"Czarny golf na barkach chłopaka zdobiły białe płatki łupieżu" - "zdobiły płatki łupieżu", no jej Bohu.
"Niepokój o to, że zaraz zostanie odkryty, wbił pazury w jego kark, lecz ortopeda nie zamierzał się mu poddać".
"Ona nie bledła mimo upływu lat").
Nie
 umiem powiedzieć, czy pierwsza połowa książki też była tak... językowo 
interesująca. Być może tak, być może nie zauważałam tego, gnana chęcią 
poznania rozwiązania zagadki aż do chwili, gdy przestałam być tą chęcią 
gnana. Aż do chwili, gdy utknęłam w tych mnożących się podejrzeniach i 
podrzucanych tropach, w tym porzucaniu jakiegoś wątku, by skupić się na 
innym, w tym wyhamowywaniu tempa opowieści.
A być
 może nie, i to "rozdwojenie" historii dotyczy nie tylko samych zagadek 
kryminalnych i głównych bohaterów, ale także warstwy językowej.
Podobno
 nie jest to najlepsza pozycja pióra pani Janiszewskiej. Być może. Być 
może miałam pecha, sięgając najpierw po nią. I nawet myślę sobie, że 
kiedyś to sprawdzę i przeczytam coś innego.
Ale
 "Ludzi z mgły" polecać mogę tylko jako ciekawostkę w temacie "jak 
skopać kryminał, dając wyciągnięte z d...oprawdy nie wiadomo skąd, 
niewiarygodne, kłócące się z faktami zakończenie".

Dziękujemy za ostrzeżenie! Ktoś musi, żebyśmy my nie musieli.Twoje zdrowie, Królowo Matko!
OdpowiedzUsuńA w Łodzi był festiwal komiksu! Chomik
Tylko czemu to zawsze jest entuzjastycznie reklamowane! Czlowiek sie nastawia na jakies mile wrazenia, a potem i owszem, wrazenia są, ale ... :(
UsuńJa czytam "Zabójczy pocisk.Dziedzictwo" polskie opowiadania o dziełach sztuki (Min Chmielarz,Rogoziński) słabe to jest..Chomik
OdpowiedzUsuńNawet nie podchodziłam, przyznam...
UsuńEntuzjastyczne reklamowanie to część sprzedaży...Zależy jeszcze kto reklamuje.Są ludzie, którzy z entuzjazmem mówią o filmach Patryka Vegi...Chomik
OdpowiedzUsuńJak książka jest entuzjastycznie reklamowana jako "objawienie", "ekscytująca", "wzbudzająca emocje" albo przeciwnie, "ciepła i otulająca", to zaczynam się bać ;)
UsuńJest taka piosenka kabaretu Potem - "Wiosna", może to panoszenie to jakaś aluzja literacka. A świergocząca kelnerka... Siedzisz sobie, człowieku, jesz pieroga czy naleśnika, aż tu nagle wskakuje na ciebie kelner czy kelnerka z okrzykiem "Smakowao?! Zabrać talerzyk?". Toż się zadławić można. Może niech lepiej ostrzegawczo świergoczą ;)
UsuńCo do świergoczącej kelnerki to ja wiem, co autorka chciala powiedzueć :). Ale wyszlo jej... no, idiotycznie (zacytowalam calosc akcji z kelnerką, to świergotanie potrzebne tam było jak psu melonik :D).
Usuń