niedziela, 15 września 2024

"Ludzie z mgły" Izabela Janiszewska

W niedzielny poranek dziewiętnastoletnia Alicja Jarosz, studiująca w Krakowie i odwiedzająca rodziców w weekend, wychodzi z domu i wszelki ślad po niej ginie. Zrozpaczeni rodzice zawiadamiają policję, a ta - mimo, że zaginięcie dotyczy osoby pełnoletniej - reaguje dość szybko i machina poszukiwawcza zostaje wprawiona w ruch. Sprawą zajmują się komisarz Krzysztof Lipski i aspirantka Weronika Sowińska. Początkowo, co naturalne, próbują ustalić przebieg dnia przed zaginięciem dziewczyny i dowiedzieć się, jaka była Alicja, z kim się ostatnio widywała i czy mogła mieć jakichś wrogów. Jaroszowie odmalowują obraz córki doskonałej, podkreślając jej niesamowitą ambicję,oddanie studiom medycznym, liczne talenta, a także dobry charakter i przywiązanie do rodziny.

Powoli jednak wychodzą na jaw kolejne fakty z życia zaginionej, burzące ten idealny portret, a informacje o wieczorze poprzedzającym jej zniknięcie dają powody do podejrzeń, że Alicja miała swoje sekrety. Niestety, mimo wysiłków policji śledztwo utyka w miejscu na dwa miesiące. Atmosfera w miasteczku robi się gęsta, śledczy nie mają nowych poszlak, Jaroszowie domagają się wyjaśnień, a mieszkańcy Sinic przypominają, że do podobnych zaginięć nastolatków już dochodziło, i zawsze w dni, gdy nad miasteczkiem zbierała się gęsta mgła. Niektórzy wierzą w opowieść o jej złowrogiej sile, o tym, że mąci ludziom w głowach, sprawiając, że gubią drogę do domów i na zawsze przepadają bez wieści.

Tymczasem pewnego dnia, dwa miesiące po zaginięciu Alicji Jarosz, dwoje nastolatków spotyka na leśnej drodze mężczyznę w zakrwawionym ubraniu. Nieznajomy utrzymuje, że nie wie kim jest, a przy tym sprawia wrażenie zagubionego i zdezorientowanego. Ale wynurza się z mgły tak gęstej jak ta, która spowijała Sinice w dniu, gdy zaginęła Alicja. I ma przy sobie jej naszyjnik...
 

 

I, jak by to ująć...

Mamy kolejny polski kryminał wysoko oceniany na Instagramie i na Lubimyczytac, kolejny intensywnie reklamowany na fejsbuczku, kolejny, który pasuje mi do wyzwania czytelniczego (i tylko dlatego go przeczytałam zresztą), i, no cóż, kolejne rozczarowanie. Tak raczej. Od pewnego momentu.

Ta książka to jest wzorcowy po prostu przykład powieści, w której wszystko jest dobrze - zagadka ciekawa, klimat obecny, początek wielce obiecujący, autorce bez trudu udaje się zainteresować czytelnika sprawą zaginięcia Alicji i wzbudzić ciekawość wzmiankami o niewytłumaczalnych zjawiskach mających miejsce, gdy miasteczko spowija mgła. A potem, tak mniej więcej w połowie napięcie siada, człowiek czuje się zmęczony, ilość podrzucanych i mylących tropów przytłacza i tempo czytania spada, książkę zaczyna czyta się wolno, coraz wolniej, i w sumie całkowicie bez zainteresowania. Jeśli się powieść odkłada, nie ciągnie, by do niej wrócić, gdy się w końcu wraca, daje się radę przeczytać maksymalnie trzy rozdziały i wystarczy - w każdym razie tak właśnie było w moim przypadku. Myślałam o wszystkim, tylko nie o tym co się dzieje w powieści (kryminalnej!!!) i właściwie skończyłam ją bardziej siłą rozpędu niż ze względu na żrącą mnie ciekawość dotyczącą rozwiązania zagadki (a potem nastąpiło w dodatku zakończenie, które zrujnowało dosłownie wszystko, ale o tym później).

I gdy tak się zastanawiam nad tym, co jest problemem tej powieści, to przychodzi mi na myśl na przykład brak wysuniętego na pierwszy plan bohatera, z którego perspektywy śledzimy akcję. Najpierw autorka skupia się na komisarzu Lipskim, jego dość tajemniczym zachowaniu, sugerującym jakieś tajemnice, jakieś podwójne życie, jakieś problemy, których natury nie dane nam będzie poznać, bowiem w połowie książki zostaje wprowadzona postać dziennikarza z Warszawy, człowieka leczącego rany po rodzinnej tragedii, i to on zgarnia, że tak to ujmę, opowiadaną historię, która właśnie od chwili jego pojawienia się zwalnia, (czy tez może rozjeżdża się z wizgiem w dwóch kierunkach), a my dostajemy praktycznie dwie osobne historie, które niby trochę się łączą, ale tak naprawdę wyglądają, jakby były pisane do dwóch różnych książek. A są to historie momentami bardzo przewidywalne i (irytująco) niepotrzebnie pogmatwane. A żeby nie było za mało i historii, i bohaterów, gdzieś tam w tle majaczą Jaroszowie, tu i ówdzie przemknie aspirantka Sowińska czy tajemniczy człowiek z lasu, że już nie wspomnę o powracającym w retrospekcjach wątku pewnego chorego chłopca.

I może właśnie z powodu tego małego tłoku wśród bohaterów żadna z postaci nie pojawia się na na pierwszym planie na tyle długo, bym zdążyła się nią zainteresować (jak się zainteresowałam wewnętrznymi przeżyciami komisarza Lipskiego, to mi go usunięto z pierwszego planu, a jego historię domknięto byle jak, po łebkach i baaaardzo średnio wiarygodnie), polubić ją i przejąć się jej losem. Żadna nie doczekała się też pogłębionej charakterystyki i chociaż autorka próbowała ją budować, wspominając o kryzysie w małżeństwie Lipskiego czy tragicznych przeżyciach dziennikarza Daniela Webera nieszczególnie jej się udało, ponieważ te krótkie przebłyski nie prowadzą do zrozumienia motywacji bohaterów, ze szczególnym uwzględnieniem przestępców.

Na przykład komisarz zdaje się rozczarowany pracą oraz życiem rodzinnym, ale z jakiego powodu? Nie wiadomo. Weber przeżył coś strasznego, czy na pewno podźwignął się z tego bez wewnętrznych ran na tyle, by móc wrócić do pracy i dalej normalnie żyć? I jak? Nie wiadomo. Jeden z młodych bohaterów powieści zrobił coś głupiego i złego, co nim kierowało, dlaczego reagował aż tak przesadnie? Nie wiadomo.

Mniej więcej w połowie książki pojawiają się też liczne a korzystne zbiegi okoliczności, które aż miło, jak ułatwiają życie równie licznym bohaterom. Ktoś zostaje zaatakowany na bagnach - szczęśliwym trafem w okolicy znajduje się policjant, który może podać ofierze pomocną dłoń (choć z drugiej strony na bagnie rozlega się wówczas czyjś krzyk i ani ofiara napaści, ani policjant, ani czytelnik nie dowiadują się, kto krzyczał i czemu). Dziennikarz szpera w rzeczach podejrzanej osoby i bez problemu znajduje obciążające ją materiały. Przesłuchiwany przyznaje się do wszystkiego, więc policja nie musi martwić się tym, że nie posiada jednoznacznych dowodów na popełnione przezeń przestępstwo....

Ale najbardziej dyskwalifikuję tę powieść to, że wśród licznie i nawet pomysłowo podrzucanych przez autorkę tropów nie znajdziemy tych, które rzeczywiście pozwolą czytelnikowi na rozwiązanie zagadki.

To znaczy tej pierwszej zagadki.

Głównie dlatego, że odpowiedź na pytanie co się stało z Alicją okazuje się po prostu kuriozalna, a finał opowieści całkowicie podważa logikę tego, co zostało opisane wcześniej.

Bardzo będzie trudno wyjaśnić rzecz bez spoilerów, ale się przyłożę, gdyż spoiler twój wróg - otóż całe zaskoczenie, jakie odczuwamy odkrywając, co się stało, wynika z nieprawdziwych informacji przekazanych czytelnikowi na samym początku książki. Póki czytamy rzecz i, zbliżając się do końca, robimy się jednak ciekawi, co się tak naprawdę wydarzyło, póty jest całkiem dobrze. Po czym, po dojściu do finału, zostajemy z opadłą szczęką i przeświadczeniem, że ktoś nas tu nabił w butelkę, które to wrażenie potęguje się, jeśli ktoś - dla sprawdzenia faktów - po skończeniu książki zajrzy na jej początek, by sobie to i owo uporządkować w głowie, jako ja uczyniłam. I bynajmniej nie chodzi o to, że, powiedzmy, czytelnik nie znał całej prawdy, aż tu okazało się, że jakiś nagle ujawniony fakt z życia Alicji ma szczególne znaczenie, bo to jest rzecz w kryminale całkiem powszednia. Nie, tutaj po prostu - uwierzcie mi na słowo - już pierwszy rozdział "Ludzi z mgły" czyni zakończenie nie nieprawdopodobnym, ale po prostu niemożliwym.

A byłoby to zakończenie, w które byłabym w stanie uwierzyć, gdyby zostało jakoś obudowane psychologią bohaterów, zasugerowane w dialogach, w, bo ja wiem, śladach, na które natrafiają śledczy. Ale nie. Mamy konkretnie opisywane postaci, których postępowanie, słowa, czyny, a nawet ujawnione przez autorkę myśli kompletnie nie zgrywają się z tym, co widzimy w finale, więcej, tak naprawdę NIE MOGŁY zaistnieć, wskutek czego otrzymujemy kompletnie niewiarygodne zakończenie kompletnie niewiarygodnej psychologicznie sprawy z kompletnie niewiarygodnym motywem, który do niej doprowadził, a wszystko to pod sam koniec, i wszystko to rujnujące początkowe niezłe wrażenie.

Naprawdę nie rozumiem, jak można w ten sposób budować intrygę kryminalną. No, jeśli to ma być sposób na zaskoczenie czytelnika i skomplikowanie fabuły to tak tylko informuję, że to raczej numer na raz. Moim zdaniem, prostej czytelniczki, w kryminale nie chodzi o wymyślanie jak najbardziej dziwacznego, absurdalnego wyjaśnienia, zwłaszcza jeśli bierze się ono z celowego wprowadzania czytelnika w błąd, tylko o poprowadzenie logicznej i spójnej intrygi. Owszem, mylenie tropów i wyprowadzanie czytelników na manowce zawsze na propsie, o ile w finale okaże się, że te manowce miały mocne umocowanie w akcji. Tutaj tego nie ma, tu nie ma żadnej gry z odbiorcą, żadnego mylenia tropów, żadnego rzucania fałszywych podejrzeń, tutaj autorka albo świadomie oszukuje (w co jednak wątpię), albo nie panuje nad słowem pisanym, podając informacje sprzeczne z dalszymi wydarzeniami.

A propos "panuje nad słowem pisanym".

Otóż poza absolutnie niedopuszczalnym zakończeniem (naprawdę nie mogę się nadziwić, że nikt z redaktorów nie zwrócił na nie autorce uwagi, rzecz dałoby się naprawić!), poza irytującymi zachowaniami bohaterów (dosłownie każda postać, od doświadczonego policjanta, przez hożą dziewoję czy innego zbuntowanego nastolatka, po wątła staruszkę z początkami demencji ilekroć usłyszy jakąś zaskakującą informację podskakuje nerwowo i wypuszcza z ręki co tam akurat w niej trzyma, co szczególnie widowiskowo wypada w przypadku policjantów przygotowujących się do finałowego przesłuchania głównych podejrzanych), poza tym, że autorka nie wierzy w inteligencję czytelników i bardzo często komentuje sytuację, której właśnie byliśmy świadkami - mamy jeszcze język.

Przysięgam, ja tego nie robię specjalnie. Nie należę do tych upiornych osób, które zasiadają do lektury z notatniczkiem i mocnym postanowieniem zaznaczenia, opisania i wyśmiania każdego źle postawionego przecinka. nie poświęcam wieczorów, żeby dokonać starannego rozbioru gramatycznego i logicznego każdego zdania, wydając triumfalne okrzyki w chwili, gdy natknę się na błąd. Ja po prostu...

No dobra, porównanie poczynię.

Spacer po plaży. Zawsze kochałam spacery po plaży, milion razy bardziej niż leżenie i opalanie się czy nawet kąpiele morskie. I czytanie to jest dla mnie taki spacer po plaży, piasek pod stopami, morze szumi, krajobrazy się rozpościerają, ja idę, cała szczęśliwa.

I zdarza się podczas tego spaceru, że nadepnę na jakiś kamień o ostrych krawędziach czy przydzwonię małym palcem o wystający spod piasku konar. Jeśli zdarzy się to raz czy dwa popodskakuję na jednej nodze i pójdę dalej, albo wręcz, w sprzyjających okolicznościach, nie zauważę. Jeśli potykam się częściej niż dwa razy na jeden spacer, zauważę, ale - być może - zalety spaceru przewyższą jego niedogodności. Ale są i takie plaże, przez które przedzieram się usiłując uniknąć dołów, wądołów, kamieni, drewna, wyrzuconych przez morze rybich zwłok i resztek sieci. Wówczas nawet najpiękniejsze krajobrazy nie pomogą, zwłaszcza, że ich nie widzę, zajęta skupianiem się na stawianiem stóp tak, żeby się nie zabić, do celu docieram wściekła i wyczerpana, i uprzedzam wszystkich - tych co chcą i tych co nie chcą słuchać - ostrzegając przed pójściem w moje ślady.

A zdarza się i tak , że krajobrazy niczego sobie i morze kojąco szumi, ale ścieżka jest (albo w pewnym momencie robi się) niewygodna, na przykład pokryta żwirem czy wyasfaltowana. Twardo się po niej idzie, a czasem i potknie na dziurze czy wyrzuconym na drogę kamyczku.

I to jest właśnie ten przypadek spaceru.

Niby wszystko gra, niby nie jest źle, niby rzecz jest ciekawa i spójna. Do połowy (ja wam mówię, coś w tej połowie musiało się stać) czyta się płynnie i nie potykając się zanadto. A potem zaczyna się potykać, brnąć, zauważać - ten trywialny język, jakby pisany przez uczennicę: podmiot, orzeczenie oraz obowiązkowo przydawka (i tak w każdym zdaniu) plus równie obowiązkowe udziwnienie, jakby zdania normalne, pisane powszednią polszczyzną, nie liczyły się za literaturę ("Z jego ust wylały się kanciaste słowa, a potem złość, gęsta jak lawa"
"Rozedrganym palcem dotknęła punktu na zdjęciu". 
"jego usta wygięła niechęć" - co jest nie tak w wyrażeniem "skrzywił się z niechęcią", ja się pytam?! "Uderzał pięściami w głowę, sycząc do siebie słowa nienawiści, a potem jeździł bez celu po mieście, zagłuszając wyrzuty sumienia muzyką z dawnych lat". 
"Krzysztof wessał do płuc porcję nikotyny". 
"Powinienem był się domyślić, że coś ukrywa, po tym, jak nalegała, bym został w domu - stwierdził, wypluwając z ust stek przekleństw". 
"Strach wbił szpony w jego kark".
"Dzwoniło mu w uszach i żądliły go wyrzuty sumienia".  
"Podeszła do nich kelnerka. Szczebiocząc, zostawiła na obrusie parujący napój, po czym zniknęła na zapleczu" - SZCZEBIOCZĄC? Serio? Zali wżdy?!  
"W jego ruchach zagościła nerwowość".  
"Czuł, jakby przebiegło po nim stado nosorożców o twardych jak kamienie kopytach"),

Te zdania bezsensowne ("po jej policzkach cicho spływały łzy").

Że już o nieprawidłowym użyciu wyrazów, błędnej odmianie czy pogubieniu się w podmiotach nie wspomnę

("Szukasz czegoś konkretnego? - zaintrygował się Lipski".
"Od dwóch godzin błądzili po lesie za Zawrociem, pozwalając wodzić się za nos podszeptom mężczyzny, któremu, jak sądził, nie można było wierzyć" - gwoli wyjaśnienia, nie powinno tu być "podszeptom", tylko "wskazówkom", "podszept" albowiem według Słownika Języka Polskiego, któremu nie mamy powodów nie wierzyć, to "namawianie, zwykle do złego", tymczasem tu nie mieliśmy do czynienia z żadnym namawianiem, tylko sprawdzaniem zeznań w terenie.
"I nawet psy, radośnie merdając ogonami, okazywały swoją radość z powodu wiosny, która wreszcie rozpanoszyła się w mieście na dobre" - dlaczego nikt nie uświadomił autorki, że "rozpanoszyć się" ma znaczenie pejoratywne? "Rozgościła się" byłoby zupełnie ok!
"Szarpią się, wirując po pokoju" - no po prostu "czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca" kurs dla początkujących.
"Wy i te wasze pieprzone eksperymenty - zrzędził, dźgając powietrze między nim a Weroniką".
"Czarny golf na barkach chłopaka zdobiły białe płatki łupieżu" - "zdobiły płatki łupieżu", no jej Bohu.
"Niepokój o to, że zaraz zostanie odkryty, wbił pazury w jego kark, lecz ortopeda nie zamierzał się mu poddać".
"Ona nie bledła mimo upływu lat").

Nie umiem powiedzieć, czy pierwsza połowa książki też była tak... językowo interesująca. Być może tak, być może nie zauważałam tego, gnana chęcią poznania rozwiązania zagadki aż do chwili, gdy przestałam być tą chęcią gnana. Aż do chwili, gdy utknęłam w tych mnożących się podejrzeniach i podrzucanych tropach, w tym porzucaniu jakiegoś wątku, by skupić się na innym, w tym wyhamowywaniu tempa opowieści.

A być może nie, i to "rozdwojenie" historii dotyczy nie tylko samych zagadek kryminalnych i głównych bohaterów, ale także warstwy językowej.

Podobno nie jest to najlepsza pozycja pióra pani Janiszewskiej. Być może. Być może miałam pecha, sięgając najpierw po nią. I nawet myślę sobie, że kiedyś to sprawdzę i przeczytam coś innego.

Ale "Ludzi z mgły" polecać mogę tylko jako ciekawostkę w temacie "jak skopać kryminał, dając wyciągnięte z d...oprawdy nie wiadomo skąd, niewiarygodne, kłócące się z faktami zakończenie".

niedziela, 8 września 2024

"Piętno" Przemysław Piotrowski

Po "Piętno" Przemysława Piotrowskiego sięgnęłam, albowiem.... tak! Po pierwsze - pasowało mi do wyzwania czytelniczego (od razu zaznaczę, że kategoria "Książka z brzydką okładką" to moja najmniej ulubiona kategoria, trochę dlatego, że szczerze uważam, że nie to ładne, co jest ładne, tylko co się komu podoba, trochę dlatego, że kategorie oparte na subiektywnym odbiorze są trudne z definicji, a w tym wypadku dlatego, że to jest dobra okładka. Rzucająca się w oczy i bardzo dobrze dopasowana do treści. Po prostu nie chciałabym jej widzieć na swoim nocnym stoliku w charakterze pierwszej rzeczy, na której spoczywa mój wzrok po przebudzeniu i  cieszyłam się, że czytam tę książkę na czytniku), po drugie zaś - podjęłam się ambitnego zadania przeczytania jakiejś pozycji pióra wszystkich tych autorów, których reklamy rzucają się na mnie na fejsbuczku. Widzę, Szanowne Państwo, bestsellera? Biere, czytam i daję wyraz opinii, czy ten bestseller mnie podszedł, czy też wręcz przeciwpołożnie, a Państwo macie uciechie z czytania moich wynurzeń, taką mam koncepcję!

 

A zatem, "Piętno" Przemysława Piotrowskiego wraz z jego bohaterem, Igorem Brudnym.

Zaczyna się mocno – Igor Brudny, twardy, warszawski glina, który nie lubi wracać do swojej przeszłości, umiejętnie ukrywając ją przed absolutnie wszystkimi tym razem może jednak będzie zmuszony do niej wrócić, przeszłość bowiem najwyraźniej się o niego upomniała. W Zielonej Górze mężczyzna bliźniaczo podobny do Brudnego jest poszukiwany w sprawie wyjątkowo brutalnego morderstwa. Dla komisarza odkrycie faktu, że prawdopodobny morderca jest - być może - jego bratem bliźniakiem czyni sprawę od początku nie tylko odrażającą ze względu na brutalność zbrodni, ale i osobistą, wymierzoną w konkretne osoby. Igor Brudny przybywa więc do Zielonej Góry i towarzyszy dochodzeniu w nieco niejasnym charakterze (doradcy? konsultanta?), stopniowo coraz bardziej się w nie angażując. Pozornie dowody świadczą przeciwko niemu, jednak na szczęście dla Brudnego dla prowadzącego śledztwo miejscowego, doświadczonego inspektora, Romualda Czarneckiego, nie jest to takie oczywiste, choć z drugiej strony Czarnecki jest przekonany, że komisarz może okazać się kluczem do złapania sprawcy. 

Ale czy może mu zaufać?

Jak bardzo "Piętno" jest powieścią z serii "tak, ale...", to nawet wy nie!

Gdybym miała ocenić jedynie pierwszą część tej książki powiedziałabym , że to może nie zaraz, że wybitny, ale całkiem niezły i trzymający w napięciu thriller. Leci się przezeń szybko, połykając strony, bo bardzo chce się dowiedzieć, jak się ta dziwaczna sprawa rozwiąże, język autora jest poprawny, choć nie wolny od potknięć (mój ulubiony problem z podmiotami jest tu jak najbardziej obecny: "Dodatkowo worek był w tym miejscu mokry i przylepiał się do ciała. Musiał krwawić, i to mocno"), zdarzają się niezręczne sformułowania ("Z rogu dochodził dźwięk palców namiętnie stukających w klawiaturę") i uparte używanie "zgrzytania zębami" w miejsce "szczękania zębami", plus autor ma kilka ulubionych zwrotów, które namiętnie powtarza ("twarz przypominająca kolorem dojrzałą czereśnię", "wykonał gest, jakby zamykał usta na kluczyk", "potężny zastrzyk adrenaliny", "w kwiecie wieku", a już najbardziej "wziął/upił kolejny łyk kawy", nie zalecam gry w drinking game jeśli ktoś jest przywiązany do swojej wątroby), ale całość nie boli w czytelnicze jestestwo, a i ciekawość, co będzie dalej, gna człowieka do przodu.

I gdyby tak było do końca, autor trafiłby na moją półeczkę "Tak, ale" wraz z Wojciechem Chmielarzem jako twórca utworów, które połyka się na raz, po czym jakiś czas później zaczyna się zastanawiać nad detalami, by odkryć, i czasem nie bez zdziwienia, że większość z nich trzyma się na gumę do żucia i gumkę recepturkę, a część nie trzyma się wcale, i po prostu takniedasie.

Tyle, że, niestety, niestety, autor nie poprzestał na pierwszej części, tylko poleciał z akcją dalej, masa wrzuconych na siłę i kompletnie irracjonalnych wątków przyrastających w postępie geometrycznym sprawiała, że książka zrobiła się prostu nienaturalna, i z każdą kolejną stroną było coraz gorzej, aż do finału, który wywoływał u mnie na przemian znużenie typu: "jeszcze strona... o, jeszcze druga... ile ja tego mam do końca? Bogowie, jeszcze pięćdziesiąt stron, dobra, to tę tylko przelecę wzrokiem", i chichot pod nosem, a wręcz czasami śmiech. Żadna z tych reakcji nie jest, jak mniemam, wzorcową reakcją pożądaną przez autora bądź co bądź kryminału, żadna też nie świadczy o czytanym utworze najlepiej.

A kiedy człowiek zaczyna na przemian ziewać i chichotać, zaczyna też myśleć nieco wcześniej, niż po zakończeniu lektury, i nieco szybciej dochodzi do przeróżnych wniosków.

No to lecim z wnioskami.

Weźmy, na przykład, kreację bohaterów.

Zaraz na wstępie spotykamy Julię, współpracowniczkę i przyjaciółkę komisarza Brudnego, która jest super, bo ma "jaja jak arbuzy" (powtórzone dwa razy, żebyśmy sobie utrwalili), zaś kolega, który nie ma jaj jak arbuzy, nazwany jest pizdą. Czyli klasyka, chcesz skomplementować kobietę - mówisz, że ma jaja, chcesz obrazić faceta - mówisz, że jest pizdą, i tak mnie kusi, tak kusi, żeby tu zacytować tekst o piździe autorstwa Marty Kisiel, ale się powstrzymuję, bo po pierwsze, autor i tak ma moje opinie w głębokiej obojętności, a po drugie - ta recka i bez cytatów będzie miała długość rękopisów z Qumran.

Jaja Julki objawiają się w przedziwny sposób: "Jej osiemnastoletnie BMW wciąż spisywało się przyzwoicie, choć coraz częściej słyszała jakieś dziwne dźwięki, które z pewnością nie zwiastowały nic dobrego. Drażniły ją, zwłaszcza, że nie miała pojęcia skąd się wydobywają i co jest ich przyczyną, w związku z czym zastanawiała się, czy nie przygruchać sobie jakiegoś mechanika, aby w ramach obopólnej korzyści zerknął to to tam i trochę ogarnął starego druha, który służył jej od ponad ośmiu lat". To jest mój ukochany cytat, który w sposób po prostu wzruszający ukazuje, co to znaczy zdaniem autora, że kobieta ma jaja - otóż oznacza to bycie dziunią, która słyszy stukanie pod maską samochodu, ale nie umie tego samochodu naprawić, nawet nie wie, co może się psuć, nie rozważa jednak naprawy pojazdu w warsztacie, tylko zamierza przespać się z mechanikiem w zamian za usługę (otwartym tekstem autor pisze, że zaletą Julii było, że jako jedyna ze znanych Brudnemu kobiet traktowała seks jak facet). Zaczynam się szczerze cieszyć, że ja najwyraźniej jaj nie mam.

Każda, absolutnie każda z tłumu (ale, powiadam, TŁUMU) postaci wprowadzona jest przy pomocy identycznego schematu: człowiek jest przedstawiany z imienia i nazwiska (plus tytułu naukowego i stanowiska) , po czym autor starannie powtarza imię, nazwisko i przyozdabia je opisem wyglądu zewnętrznego, cech charakteru, oraz, bywa, pełnego życiorysu.

Rzućmy na przykład okiem na rozdział trzeci:
 
" - A więc czym dysponujemy w tej chwili? - spytał Romuald Czarnecki. Romuald Czarnecki w policji pracował blisko trzydzieści lat. Służył w stopniu inspektora w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej w Gorzowie i z racji absolutnie wyjątkowych zdolności intelektualnych zajmował się najtrudniejszymi i najbardziej skomplikowanymi sprawami" (i tak dalej, i tak dalej).

Następnie:

"Wzrok Czarneckiego skierował się na ekspertkę kryminalistyki Annę Borucką. Anna Borucka była filigranową szatynką o włosach do ramion i ładnym uśmiechu. Z racji wykonywanego zawodu zwykle występowała w fartuchu i lateksowych rękawiczkach, ale dziś miała na sobie dżinsy i sportową bluzę."


A pół strony dalej:

"- Jakie macie najbliższe plany, Krzysztof?
Krzysztof Lis był wysokim mężczyzną o krótko przystrzyżonych blond włosach z przedziałkiem nad lewą skronią. Miał czterdzieści trzy lata, zwykle ubierał się w garnitury i prezentował nie gorzej niż nadziany nowojorski makler. Nie był jednak zbyt lubiany...."

To wszystko są przykłady występujące dosłownie na trzech stronach. Jak to wpływa na tempo akcji nie muszę chyba pisać.

No, ale żeby jednakże czytelnik nie miał ochoty po kolejnym "Natalia Marciniuk była drobną szatynką" pizgnąć książką w kąt, autor zastosował sprytny - w swoim mniemaniu - manewr i wyposażył swój kryminał w Narratora Profetycznego, który co i rusz wyskakiwał jak diabeł z pudełka z: "Inspektor jeszcze nie wiedział w tym momencie, że najgorsze dopiero przed nim” czy innym "Ale prawdziwej traumy miała dopiero doświadczyć" na ustach. Zdarzało się to tak często, że w końcu zaczęłam te zajawki przyszłych wydarzeń liczyć - jest ich siedemnaście, średnio jedna na trzy rozdziały, co najmniej o dziesięć za dużo, gdyby ktoś mnie pytał.

Oprócz niepotrzebnego zdradzania przyszłych wydarzeń przy pomocy Narratora Profetycznego, autor po prostu epatuje swoimi poglądami, nie da się tego inaczej nazwać. Pedofilia w kościele, wyłącznie wynaturzeni księża i wyłącznie zwyrodniałe zakonnice, sierocińce prowadzone przez kościół pełne męczonych przez kler dzieci. Kościół to jedna ściśle powiązana klika, każdy ksiądz to pedofil i sadysta, każda zakonnica to psychopatyczna stręczycielka, oprawczyni i też sadystka, bo kto bogatemu zabroni. Wszyscy wszystkim kryją tyłek, wszyscy milczą lub mataczą przy przesłuchaniach, i na pewno nie ma z tym żadnego związku fakt, że przesłuchująca, pojawiająca się w domu spokojnej starości dla księży z góry powziętym założeniem ("Spokój Ducha" był zwykłym zakładem dla przestępców, głównie pedofilów, którzy uniknęli kary tylko dlatego, że nosili koloratki", "Świadomość, że przebywała w miejscu, w którym na metr kwadratowy przypada więcej bezkarnych pedofilów niż bandytów w więzieniu sprawiał, że w środku się gotowała"), zwraca się do pierwszy raz widzianego w życiu człowieka (tak, wiem, kapłana, więc na pewno zboczeńca, masona i cyklisty, noale) w następujący sposób: "Nie przyszłam tu po to, aby osadzać pana ani nikogo innego, choć przyznam, że zbiera mi się na wymioty na myśl o tym, co robiliście tym biednym dzieciom", a chwilę później przechodzi na "ty" z "A żebyś wiedział, gnoju" na ustach. Doprawdy, trudno pojąć, dlaczego po takim wstępie nasza Julia natykała się na wrogi mur milczenia, przecież każdy inny, nie ksiądz, leciałby po takiej zajawce z powitalną herbatką i talerzem kruchych ciasteczek, mało by se nóg nie połamał. I nie, żebym jakoś szczególnie kochała kler, ale u autora wygląda to na formę obsesji.

O nadmiernej brutalizacji nawet nie wspo... a, nie, jednak wspomnę. Ja naprawdę nie chciałabym tym nieszczęsnym Górskim wkłuwać wszystkim oczu (he, he, jaka subtelna gra słów, doceńcie mój ekstraordynaryjny dowcip!), ale nie strzymię i troszku dźgnę jednak, otóż jest w jednej z powieści z serii "Kruk" (i nie napiszę, w której, ani czyja, ani jak wygląda, bo nie chcę spoilerować) scena brutalnej śmierci, teraz uwaga, bo będzie trudne słowo - zasugerowana JEDNYM ZDANIEM. Wzdrygam się na samo wspomnienie. Została w mojej pamięci, w przeciwieństwie do tych wszystkich opisywanych z detalami pił mechanicznych, obdzierania ze skóry i wyłupywania oczu. Panowie (bo to chyba jednak częściej są panowie), naprawdę, dajcie już spokój. Nie ma potrzeby traktować czytelników albo jak idiotów, którzy nie są w stanie sobie tego i owego dopowiedzieć, albo jak bandy niewyżytych sadystów lubujących się makabrze. O trochę więcej wiary w naszą wyobraźnię i poczucie moralności oraz estetyki apeluję!

I tak, im bliżej środka, nasza historia robi się w mojej ocenie niezbyt interesująca, za to  przekombinowana aż do granic wiarygodności - od opisu wsi, pełnej walących się płotów, kulawych i ślepych na jedno oko psów, z jednym zrujnowanym sklepem z odrapanym szyldem i błotem na podwórkach, w których "gdy straciła sygnał telefonii komórkowej zrozumiała, że trafiła na koniec świata" (i na pewno pragniesz, o Czytelniku, dowiedzieć się, gdzie znajduje się ten koniec świata - otóż pod Poznaniem on się znajduje), poprzez pracę na komendzie ("Romuald Czarnecki przygotował dwie czarne kawy. Nie musiał tego robić, wystarczyło zadzwonić po jedną z tych kobiet, dla których parzenie kawy było głównym zadaniem w komendzie" - to jest zdanie, które czytałam kilkakrotnie, usiłując zrozumieć, czy autor w ten absolutnie pozbawiony szacunku sposób określa pracujące na komendzie policjantki, czy panie  z ekipy sprzątającej), aż po maksymalnie przekombinowany finał. Wszystko tu  wydaje się przerysowane, wyolbrzymione, zbytecznie przemnożone, podkolorowane, autor próbuje przez cały czas utrzymać czytelnika w napięciu, więc zwiększa  mroczność, mnoży tajemnice, dodaje, dokłada, dociska i bardzo, bardzo w tym wszystkim przesadza.

A to, jak rozgrywa wydarzenia w drugiej części jest po prostu straszne. Akcja galopuje niczym byk w czasie gonitwy w Pampelunie, z tym że byk jest znacznie bardziej pod kontrolą. Tu akcja galopuje bez żadnego związku z rzeczywistością, wygląda na to, że autor postanowił zrobić ze swojego całkiem  interesującego pomysłu papkę na poziomie amerykańskiego filmu akcji klasy jot, więc jeszcze bardziej dokłada i jeszcze bardziej dociska, aż rzecz zaczyna trzeszczeć w szwach, aż wreszcie oto jest! Mamy to! Mamy kolejną książkę o twardych, bezkompromisowych, starganych życiem, najlepszych w kraju policjantach, i o kompletnie niewidzialnym, nieuchwytnym, niesamowicie przebiegłym, chorobliwie brutalnym i ABSOLUTNIE wszystkomogącym złolu.

 Mamy, jednym słowem, slasher.

Nie lubię slasherów, nie oglądam ich i nie czytam ze względu na ich stuprocentową przewidywalność i ociekanie krwią. Ale ich z tego powodu nie krytykuję. Takie są, taka jest reguła gatunku, rozumiem to, nawet kupuję styl, zasady, wymagane zawieszenie wiarygodności i przekombinowaną, ciut celuloidową brutalność. Po prostu nie lubię, ale jeśli już czytam/oglądam nie kłócę się z konwencją.

Zupełnie tak samo jest w przypadku kryminałów.

I jeśli nagle, zamiast precyzyjnie opisanej intrygi, zbrodniarza, śledztwa i zwycięstwa sprawiedliwości nagle dostaję ludzi, którzy po pięciu dniach w unieruchomieniu (około tygodnia w łańcuchach, z workiem na głowie), po związaniu, faszerowaniu lekami i narkotykami, głodzeniu "zrywają się jak oparzeni", "doskakują do siebie" "wbiegają po schodach" i przenoszą omdlałą dorosłą kobietę ("Trochan chwycił ją sam"), to naprawdę robię się ciekawa, czy autorowi kiedykolwiek zdrętwiała noga na skutek, bo ja wiem, niewygodnej pozycji? Powinien spróbować z nią pobiegać. Powodzenia życzę.

A to, co powyżej, to i tak lajcik jest.

Albowiem mamy tu również brodzenie w ludzkich szczątkach. Mamy starcie tytanów, gdy "Odpowiedzialny za widzenie płat potyliczny spuchł już do niewyobrażalnych rozmiarów i Brudny czuł, że zaczyna tracić wzrok", co nie przeszkadza mu, bez tego wzroku, ze wstrząsem mózgu, przestrzelonym ramieniem i zerwanym ścięgnem/uszkodzoną w pachwinie nogą  ścigać zbrodzienia ("zastrzyk adrenaliny  - OCZYWIŚCIE - pozwalał mu kolejnymi susami pokonywać podmokły teren"), krwawiącego z trzech ran postrzałowych, w tym z przestrzelonym płucem i, twardo, z workiem na głowie, oraz stoczyć z nim walkę z duszeniem pod wodą (i dopiero  wtedy "Brudny poczuł, jak w jednej sekundzie odcina mu dopływ tlenu"! Samo wciągnięcie pod wodę nie dałoby rady, to rzecz dla nas, cieniasów!), a "chwyt zdawał się nie gorszy od zaciśniętego imadła". Mamy obcinanie głowy nożem, i to w ciągu kilku sekund.

Słowem, mamy zbrodniarza, który kroczy przez zielonogórską ziemię niczym ponury żniwiarz, kosząc kogo popadnie (to znaczy, nie kogo popadnie, i to jest nawet jeszcze bardziej niewiarygodne), człowieka, któremu zajęło zaledwie  kilka miesięcy, aby odnaleźć osoby do... usunięcia, opracować  szczwany plan i wdrożyć go w życie, siać wokół drobiazgami mającymi na celu (skutecznie) zbijać z tropu policję... no, gieniusza, panie, szczerego gieniusza, tyle tylko, że - zważywszy, kim ten gieniusz jest - to nie tylko niewiarygodne, to jest po prostu bzdura. I nawet jeśli kupię tę bzdurę w slasherze, nie kupuję jej w kryminale, sorry, panie Piotrowski, ale nie.

A im bardziej autor brnie w te wszystkie niedasie, tym bardziej udziwniony staje się język, którymi je opisuje, i oto w dramatycznym finale pojawiają się niezamierzone (chyba) efekty komiczne typu mordercy, który robi przerwę w torturach, "dając wszystkim chwilę oddechu", teksty "spodziewał się mordercy, ale mężczyzna wyparował. Wyparowała też Oksana Szczypenko. Nie wyparowały za to Anna Trochan i piła łańcuchowa", albo "wędka właśnie lekko drgnęła. Tadeusz Kozioł miał branie, ale już nigdy nie miał zaciąć, złowić ani zjeść żadnej ryby, bo jego głowa osiadła na dnie Odry, rozbudzając ciekawość ukrytego węgorza" (błagam, niech ktoś powie, że to nie było na serio!) czy też "Brudny zacisnął zęby i palce na prętach".

A propos Brudny.

No jak mogłam dotąd nie wspomnieć o absolutnej wisience na torcie, o naszym crème de la crème, naszym klejnocie w koronie serii - komisarzu Igorze Brudnym, czyli głównym bohaterze. Igor Brudny jest, co oczywiste, twardy, szorstki, bezkompromisowy, od dzieciństwa i pomimo traumatycznych doświadczeń charakteryzuje się  niezłomnym charakterem i imponującym pionem moralnym, dysponuje porywającą po prostu powierzchownością oraz ocieka zwierzęcym magnetyzmem, a kreowany jest przez autora na współczesnego twardziela w rodzaju Clinta Eastwooda (tak, nazwisko "Brudny" nie jest przypadkiem!). 

I przerysowany aż do śmieszności imho (tak, wiem, jestem w mniejszości).

Pojawiający się na komendzie w Zielonej Górze z tekstem: "Nigdy wcześniej go nie widziałem i nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. A teraz ten doktorek wlazł ze swoimi buciorami w moje życie i sprawił, że właśnie z panem rozmawiam, choć mógłbym nadal posuwać moją piękną dziewczynę i pić zimne piwo w moim tanim mieszkaniu na Saskiej Kępie" (już pominę, że to jest fragment dialogu, i kto, na bogów wszelakich, tak mówi???) na co uzyskuje odpowiedź Czarneckiego" " Rozumiem, to sporo wyjaśnia. Ale oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę pana włączyć do swojego zespołu..." (i - poważnie pytam - co wyjaśnia? Że siedzący przed Czarneckim typ jest antypatycznym bucem z warszawki? Niczego innego nie wyjaśnia, doprawdy, połowa kryminałów nie miałaby racji bytu gdyby jako "wyjaśnienie" miało starczyć oświadczenie podejrzanego, że "on nie zna i nigdy tam nie był". Ponadto nie potrafię zrozumieć logiki Czarneckiego, który NIE ZNAŁ Igora Brudnego, przed rozpoczęciem śledztwa nie miał z nim żadnej styczności, a jednak zaufał mu od pierwszego kopa i znosił jego dąsy, wymagania i jego bucowatość, gdyż... bo tak). I, oczywiście, uzyskujący wgląd w sprawę, mimo otwarcie demonstrowanej niechęci do współpracy (gdyż "moja przeszłość to moja sprawa") i prezentowaniu wiecznych żądań, by dawać mu wszystko nie oczekując w zamian niczego.

Ale i tak od każdego (pozytywnego) bohatera "Piętna" co najmniej kilkukrotnie usłyszymy, że "Igor Brudny to znakomity glina, najlepszy, z jakim pracowałem", inteligentny, twardy jak nikt, w dodatku doskonały przyjaciel, i nie szkodzi, że w ogólnym rozrachunku nie widzimy jego umiejętności, i że co rusz ktoś musi mu pomagać albo ratować skórę. Ale za to ma chłopczyna tak wysoką samoocenę, że nie czuje potrzeby współpracy z zielonogórską policją (robi to tylko w niezbędnym zakresie, żeby mieć wgląd do akt i materiału dowodowego), co skutkuje komplikacjami w śledztwie, które mogłoby się skończyć co najmniej pół dnia (a to sporo) wcześniej, lecz to też nic nie szkodzi, gdyż, tu patrz: uwagi o super glinie i doskonałym przyjacielu. Wszystko, co zrobił Brudny przez całą książkę to zażył seksu (poznajemy go w chwili, gdy osiąga orgazm, ach, jakie to oryginalne, ach, jakie to męskie), wypił whisky i spóźnił się za każdym razem, gdy trzeba było załatwić coś ważnego. Jak to ma być definicja "super gliny" to ja wysiadam.

No a poza tym, owszem, wiemy już, że Przemysław Piotrowski lubi podkoloryzowywać wszystko, co się da podkolorować, ale, niestety, obsadzenie w roli głównego bohatera człowieka o takich cechach osobowości, które są być może interesujące dla (niektórych) czytelników, natomiast w rzeczywistości wyeliminowałyby go z listy kandydatów do pracy w policji już na etapie testów psychologicznych  to nie jest podkolorowywanie, to jest błąd. Plus - czy wspominałam o koloryzowaniu? No więc Brudny jest policjantem funkcjonującym pod wymyśloną tożsamością, przyjętym do szkoły policyjnej już po uzyskaniu pełnoletności, który "po raz pierwszy pojawia się w systemie dopiero po ukończeniu 18 roku życia, a dokładnie w warszawskiej szkole policyjnej. Wcześniej pustka. Nawet aktu urodzenia". Aha. Jak więc funkcjonował w społeczeństwie wcześniej? Nie figurował w księgach USC? Nie chodził do szkoły? Nie był nigdy u lekarza? A jeśli nie figurował i nie chodził, to znaczy, że nie zdobył żadnego wykształcenia, jak zatem dostał się do szkoły policyjnej?  Nikt nie zweryfikował jego wykształcenia, matury, nikt nie dokonał elementarnego sprawdzenia funkcjonariusza służb? Serio? I mamy w to uwierzyć, bo pan autor nam napisał, że "każdy z nich musiał zostać prześwietlony, ale rzadko kiedy służby zgłębiały ten temat wnikliwie". Czyli, że co, przeoczyły brak świadectwa maturalnego? Peselu? A zmiana nazwiska to jak się odbyła? "Dzień dobry, chcę zmienić nazwisko" "Oczywiście, poprosze jakiś dokument tożsamości, akt urodzenie, pesel". "Nie mam". "No trudno, to jak pan chce się teraz nazywać?"??? No przypuszczam, że wątpię. I można byłoby to wiarygodnie napisać. Stworzyć portret człowieka, który - ze względu na trudną przeszłość, z którą zdecydował się całkowicie zerwać, zacierając za sobą ślady - zmienia tożsamość. Ale nie. Bo to byłoby za mało. Więc podkolorujmy, wtedy nie będzie się trzymać kupy, ale jakie ładne będzie, wielobarwne!

Podsumowując, to jest bardzo dobra lektura odmóżdżająca, zwłaszcza, jeśli nie ma się urazu do sklasherów. Idealna do szybkiego przebiegnięcia wzrokiem, taka trochę guma do żucia dla oczu, czy też może raczej hamburger popijany colą. To nie jest zły wybór w niektórych sytuacjach, w określonym nastroju, ku niewinnej a niewymagającej  rozrywce.

Jeśli jednak ktoś lubi intelektualną grę kryminalną, precyzyjną intrygę i znajduje przyjemność w rozwiązywaniu zagadek, ta książka będzie dla niego po prostu męcząca.

W najlepszym wypadku.