środa, 6 kwietnia 2022

Witold Szabłowski "Rosja od kuchni"

Znacie ten przypadek, gdy sięgacie po jakąś książkę non-fiction, reportaż albo pozycję popularnonaukową z dziedziny albo na temat, który was żywo interesuje i... ups. Zdania wloką się jak najnudniejsza lekcja matematyki, co i rusz potyka się człowiek o miliony pojęć i tysiące nazwisk, które czytelnikowi nic nie mówią, ale autorowi i owszem, więc nie zadaje on sobie trudu, by je czytelnikowi wyjaśnić, styl jest chaotyczny albo/i przesadnie naukowy, niezwykle interesujące informacje obecne, ale porozsiewane w męczącym słowotoku i trzeba je z niego mozolnie wygrzebywać, jak rodzynki z serniczka normalnie, brnie człowiek przez te piętrowe metafory i język twardy jak ziemia skuta podbiegunowym lodem, ale temat go przecież interesuje, więc męczy każdą kolejną stronę i do każdej podchodzi jak do wejścia na Matterhorn, i czasem udaje mu się dojść - w pocie i znoju - do końca dzieła, a czasem odpada, bo informacje informacjami, a fantastyczny temat fantastycznym tematem, ale ileż można.

Znacie to?

No więc to jest zupełnie nie ten przypadek.

 

Witold Szabłowski postanowił przyjrzeć się Rosji w oryginalny sposób - od kuchni. Swoją kulinarno-historyczną wędrówkę przez Rosję rozłożył na osiemnastu talerzach, a każdy talerz poświęcił innej osobie lub osobom, i innemu okresowi z dziejów Rosji. Każdy zawiera - wplecione zręcznie w opowieści i wspomnienia bohaterów - garść informacji historycznych i nieco społecznych, i każdy zakończony jest przepisami dotyczącymi omawianej w nim osoby/osób lub okresu czy wydarzenia historycznego. o

Pdróż zaczynamy od cara Mikołaja II i jego kucharza Iwana Charitonowa, by poprzez opowieści o kucharzach i kucharkach Lenina, Stalina, Chruszczowa, Breżniewa i Jelcyna dojść do spotkania z Putinem i jego dziadkiem (kucharzem, a jakże) Spirydionem. Dowiadujemy się nie tylko, jak jadały głowy państw - że Stalin uwielbiał śledzie, a Breżniew pieczone ziemniaki, które wolał od kawioru, że w Jałcie Wielkiej Trójce podano indyka w pigwach i okonia morskiego w sosie z szampana, a na ostatnią wieczerzę ZSRR - gulasz z dzika (przepis załączony) - ale czytamy też o chlebie z kory sosnowej, którym rozpaczliwie próbowano oszukać żołądki w czasie Wielkiego Głodu w Ukrainie, słoju ikry rybiej, który uratował życie bohaterki podczas blokady Leningradu, i stołach witaminowych w Czarnobylu. Wypada też wspomnieć, że dowiadujemy się, jakie (i w czym umieszczone) jedzenie zabrał w kosmos Jurij Gagarin. 

A tym samym czytamy o sposobie, w jaki jedzenie może służyć propagandzie, jak za jego sprawą można wpływać na wielką historię (i tę mniejszą też) i jak ją kreować, zaglądamy w świat wielkiej polityki, a potem do domów tych, po których wielka polityka przetoczyła się jak walec, obracamy się wśród zwykłych, przeciętnych Rosjan, i wśród osób znanych z podręczników i pierwszych stron gazet.

Jakim cudem Witold Szabłowski dotarł do tych wszystkich ludzi, którzy przewijają się na kartach jego książki, jak udało mu się skłonić ich do opowiadania i misternie pozbierać skrawki wspomnień, po czym spleść je w spójną całość, nie wiem. Wiem za to, że z tych skrawków stworzył niezwykłą opowieść o Rosji, Rosjanach i mieszkańcach byłych republik radzieckich. O strachu, dumie, woli przetrwania, milczeniu, kłamstwach i półprawdach, niewiarygodnej sile i niewyobrażalnym okrucieństwie.

W większości recenzji i zajawek wymienia się przede wszystkim tego Stalina z jego gruzińskim kapuśniakiem, śpiewanie ciastu drożdżowemu, no i na przykład Jałtę z przepięknie udekorowanym jesiotrem w galarecie albo kremlowskie wystawne kolacje z lodami orzechowymi i tortem Morska Bryza, jako to, co najbardziej zapada w pamięć, a może jest najbardziej fascynujące, bo opisujące przepych niedostępny większości? I, rzecz jasna, są to naprawdę pasjonujące rozdziały, doskonale napisane. 

Ale te, przy których musiałam odłożyć książkę na chwilę i po prostu popatrzeć w ścianę albo na moje tłoczące się w karmniku ptaszki, a czasem przestać czytać na dzień-dwa, to były rozdziały mówiące o głodzie w Ukrainie. Blokadzie Leningradu. Kucharkach w Czarnobylu. O Tatarach krymskich (o Efranie Kudusowie myślę ze ściśniętym sercem, o tym, jak po raz kolejny w życiu wyjechał z Krymu po jego aneksji przez Rosjan, i zaczął na nowo, w Kijowie... czy jest bezpieczny? Czy znów musi zaczynać od nowa? Czy będzie miał na to siły?).

Czytana w tej chwili, w tym historycznym momencie, lektura "Rosji od kuchni" okazuje się nadzwyczaj gorzka. Tak, wiedzieliśmy już wcześniej, wiemy i teraz, że od wielu dekad Rosja skręca w bardzo określonym kierunku. I powtarzamy, zwłaszcza ostatnio, zdanie, że dopóki to Rosjanie nie zmienią swego kraju, nikt go nie zmieni. Nie da się. Po prostu nie. Nie da się wejść do czyjegoś kraju i zrobić mu demokracji.  Nie wystarczy mu obalić prezydenta, żeby było dobrze, sprawiedliwie i po europejsku. To oni muszą. Oni sami.

"Ja ci, Witoldzie, powiem, czterdzieści lat miałam, a taka głupia byłam, że wierzyłam we wszystko, co mi w telewizji powiedzieli. Synom mówiłam: "Ludzie cię oszukają, ja nawet może, ale Partia nie oszuka cię nigdy". Dopiero Afganistan to zmienił"*.

"Dopiero po Czarnobylu zrozumiałam".

"Dopiero, gdy mi babcia przed śmiercią powiedziała".

"Wszystkie dzieci płakały po śmierci Stalina, tylko tatarskie nie płakały. My pamiętaliśmy, co on nam zrobił".

"Dopiero po..."

"Dopiero gdy..."

Bo gdy nie było w życiu bohaterów książki żadnego "dopiero, gdy", żadnego "dopiero po", to jest: "taki kraj zniszczyć! Na świecie największy! Człowieka w kosmos pierwsi wysłaliśmy!". "Nasza matkę, naszą karmicielkę zarżnąć! W dwa dni tyle zła narobić!". Rozmówca/-czyni siedzi przed polskim dziennikarzem, który zupełnie inaczej wspomina Związek Radziecki i żali mu się z pełną ufnością, że zostanie zrozumiany/-a. Że to, Witoldzie Mirosławowiczu. tyle zła, otrułabym ich, gdybym wiedziała, nigdy bym na to nie pozwolił. A na nieśmiałe żachnięcie się albo uwagę, że może jednak niekoniecznie co najwyżej może powiedzieć: "E, co wy tam wiecie, Witoldzie. Chodźcie, ugotujemy coś".

Dopiero, gdy rozmówcy Witolda Szabłowskiego stanęli oko w oko z bezmiarem okrucieństwa, pychy i totalnego lekceważenia ludzkiego życia, dopiero wtedy zaczynali rozumieć. Przedtem nie wiedzieli, nie widzieli, nie interesowali się, nie łączyli kropek, nie układali puzzla do puzzla. A gdy już ułożyli te puzzle i zobaczyli kawałek - bo przecież nie całość - obrazka, a ten obrazek był inny, niepokojący i nie pasował do całości, to i tak nie mówili o tym. Komu? Jak? Tym, co niczego nie przeżyli, nie widzieli, nie zrozumieją, nie uwierzą? Po co o tym mówić w ogóle?

Tak więc dopiero gdy.

Dopiero po.

Dopiero wtedy Rosjanie sami coś zrobią. Nie wcześniej. 

A chyba nie lubią układać tych puzzli. I nie mają ochoty, by łączyć kropki.

Nie wiem, czy ten gorzki wniosek to była rzecz, do której autor chciał czytelnika doprowadzić. Może nie. Może to wina tzw. "okoliczności zewnętrznych". Może nie da się teraz, gdy trwa wojna w Ukrainie, nie być szczególnie wrażliwym właśnie na to - na to wycofanie, spięcie, na zakłamywanie rzeczywistości, na to gigantyczne, ogólnonarodowe zamykanie oczu i wypieranie. Nie wiem.

Wiem, że polecam.

Kto wie, może dojdziecie do innych wniosków.

Może mniej gorzkich. 

A może bardziej.

 

 

*cytuję z pamięci, prawdopodobnie - a wręcz na pewno - niedokładnie, za co przepraszam. Sens wypowiedzi zachowałam.

15 komentarzy:

  1. Jakbyś nie miała dość, to Szzarlotka Lenina Anyi von Bremzen też o tym, tylko z mniejszym rozmachem, bo raczej rodzinnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś zaczelam czytac i przerwalam z jakiegos powodu (ktorego noe pamietam). Stoi na polce, moze faktycznie pojde za ciosem...

      Usuń
    2. Przepis na kulebiak tam jest, że tak zanęcę :)

      Usuń
    3. Mam bardzo dobry przepis na kulebiak, ale w sumie przepisow na kulebiaki nigdy dosc :)

      Usuń
  2. Przeczytałam na dniach, jako uzupełnienie wspomnianej wyżej Szarlotki Lenina, obie książki mnie zachwyciły, choć każda z innego powodu. Czytając Szabłowskiego, nie mogłam się opędzić od skojarzeń - przecież to, co Rosjanie robią Mariupolowi, to dokładnie to, co Niemcy zrobili Leningradowi...
    A indyka w pigwach zrobię i zjem. Na złość tym wszystkim, którzy myśleli, że to tylko na ich stołach takie frykasy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzialam jakis czas temu pania z Rosji, ktora plakala, ze przezyla blokade Leningradu i nie moze zniesc mysli, ze jej narod robi innym dzieciom to, co ona musiala przezyc. Ale to bylo prawie na poczatku wojny, gdy jeszcze pokazywano protesty w Rosji, nie wiem, czy pani nadal protestuje, czy jest na wolnosci...

      Te przepisy to jedyny minus ksiazki, niewiele rzeczy dla wegetarian ;D...

      Usuń
  3. Bardzo dobry tekst.
    Kulebiak to pieróg drożdżowy?

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak :). Z nadzieniem z kapusty, albo miesa, albo z czym chcesz :).

      Usuń
  4. Czytałam, wrażenia mam podobne i owszem, wstrząsające... Ale przyznam, że mam od jakiegoś czasu wrażenie, że przypisywanie tej cechy (bardzo dobrze to opisałaś) "dopiero gdy", "dopiero po" wyłącznie Rosjanom byłoby nadużyciem. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, sami mierzymy się z podobną mentalnością. Tam jest chyba coś więcej, czego podchodząc "od kuchni" nie da się wyjaśnić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, nie przypisuję jej wyłacznie Rosjanom. Ale jednak widywałam - i widuję - demonstracje, protesty i bardzo, bardzo liczne sposoby i rodzaje wyrażania sprzeciwu (a także w ogóle oznaki sprzeciwu) wśród innych nacji, również takich upokarzanych, podbijanych i gnojonych. I ten sprzeciw i protest nie zawsze, a wręcz rzadko jest "dopiero gdy". I też czasem bardzo dużo kosztuje. A mimo to - jest. Gdyby był w Rosji w takiej samym procentowo udziale ludzi co choćby w Białorusi... ale w Rosji są garstki. Bardzo dzielnych, imponujących ludzi, ale - garsteczki.

      Rzeczywiście w Rosji jest... coś więcej. Nie podejmuję się nawet zgadywać, co, ani snuć przypuszczeń (mamy od tych przypuszczeń teraz tyyyyylu fachowców)... po prostu uważam, że to przygnębiające i źle wrózy :(.

      Usuń
  5. Wszystkiego naj na Święta!Pokoju na świecie,zdrowia spokojnej chwili dla siebie i smacznego jajka!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  6. Pożyczyłam z biblioteki "Przy stole z królem" Filipowicza i to też jest fajne.
    Jagiełło nie lubił jabłek, a Jadwiga piła sporo piwa.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń