Królowa Matka jest dziś (i jutro, i pojutrze, i popojutrze) nie Królową Matką od Bandy Czworga, tylko Królową Matką od Bandy Trojga, jako, że Potomek Starszy okazał się już Bardzo Starszy, wziął się i pojechał na wycieczkę.
Nie jakąś tam byle jaką, dla malutkich dzieci, jedno- albo i półdniową.
Na poważną wycieczkę dla klas szóstych, które będą nocować (bo przecież nie spać, spanie jest dla mięczaków) poza domem, używać życia i szastać forsą oraz pić Colę w ilościach w Domu w Dziczy zakazanych.
Czy w związku z tym wiekopomnym wydarzeniem matczyne oko zasnuło się łzą?
Czy wezbrały w macierzyńskim łonie wspomnienia o maleńkim chłopczyku, który obejmując ją chudziutkimi ramionkami zapewniał, że jej nigdy nie opuści, zawsze przy niej będzie, bo bycie z nią jest najfajniejszą z fajnych rzeczy na świecie?
Czy Rodzice, tłumiąc wzruszenie, odprowadzili Potomka Starszego na szkolny dziedziniec, a potem, jadąc do swych zakładów pracy nie ukrywali już przepełniającego ich po brzegi wzruszenia?
Czy nie mogli się skupić na swej pracy, sprawdzając co dwie minuty telefon, by nie przeoczyć SMS-a od Ukochanego Syna (którego zresztą ten wysłał dopiero po oberwaniu przez łeb od Wychowawczyni, która przypomniała Pacholęciu, że musi skontaktować się z domem ze względu na swoją chorą babcię, której nie wolno się denerwować, a która do denerwowania się jest więcej niż skłonna)?
Nie.
Nic podobnego się nie zdarzyło.
Nie oznacza to jednak, że Potomek Starszy pojechał w Siną Dal pozbawiony moralnego wsparcia i nie otulony niby kokonem dobrymi radami, których bogaci doświadczeniem Rodziciele nie szczędzili, rzucając go - maleńkiego i bezbronnego - w ten dziki i bezlitosny świat..
Rano otóż, na chwilę przed wyjściem z domu, gdy plecak był już spakowany, kanapki zrobione, portfel z oszczędnościami ukryty w bezpiecznym miejscu, zaś Potomek po raz tysiącpińćsetny upewnił się, ze zapakował ładowarkę od telefonu, Królowa Matka, stojąc w kuchni, odezwała się w te słowa:
- Synu (tu obrzuciła swego Pierworodnego spojrzeniem pełnym macierzyńskiej czułości), wiedz, że jeśli wrócisz do domu z zameczkiem z muszelek, podpisanym "Pamiątka z Gdyni", to cię zabijemy.
- Jeżeli - płynnie włączył się do dialogu Pan Małżonek - przywieziesz ze sobą foczkę zrobioną z morskich kamyczków, to cię zabijemy.
- Jeżeli - kontynuowała Królowa Matka z łagodnością, którą wszyscy tak w niej cenią - kupisz miniaturkę latarni morskiej made in China z napisem "We love Trójmiasto", to cię zabijemy. Jeśli przywieziesz kulę, w której po potrząśnięciu będzie wirował morski piasek, zabijemy cię. Jeśli wrócisz tu z modelem żaglówki udekorowanej okruszkami bursztynu, to cię zabijemy. Jeśli ujrzę w twych rękach kubek wart 2,50, nabyty za 20 zł i umajony podpisem "Gdynia forever", to cię zabijemy.
- Jeżeli nabędziesz za ostatni - a nawet przedostatni - grosz - dodał Pan Małżonek - muszlę z ręcznym napisem "Gdynia 2017" to cię zabijemy. Jeśli przywieziesz toporny magnes na lodówkę z Neptunem, to cię zabijemy. Jeżeli...
- To co wolno mi przywieźć?! - zakrzyknął z rozpaczą Potomek Starszy, do tej chwili w milczeniu wodzący wzrokiem od jednego Rodzica do drugiego.
- Nic - uświadomiła mu Królowa Matka (czule, rzecz jasna, lecz stanowczo). - Jesteśmy w Gdyni co najmniej raz w roku, najczęściej dwa. Nie ma potrzeby, byś sobie stamtąd przywoził cokolwiek akurat teraz.
- Pocztówkę - rzekł niemal w tej samej chwili Pan Małżonek - Pocztówkę możesz sobie przywieźć. Ozdobioną nadmorskim piaseczkiem.
- W Oceanarium są takie magnetyczne kule... - podjął desperacką próbę Potomek Starszy.
- Żadnej kuli - ucięli Rodzice z tą godną podziwu zgodnością, która jest przywilejem starych, dobrych i wypróbowanych w licznych burzach małżeństw, a o którą apelują psycholodzy w każdym artykule na temat zalecanej w kontaktach z Potomstwem jednomyślności.
- Lizaki wszystkim kupię - rzekł Potomek Starszy tonem zrezygnowanym i pojechał.
Jeśli pojawi się jeszcze na łamach tego bloga oznaczać to będzie, że wrócił bez kuli.
Nie jakąś tam byle jaką, dla malutkich dzieci, jedno- albo i półdniową.
Na poważną wycieczkę dla klas szóstych, które będą nocować (bo przecież nie spać, spanie jest dla mięczaków) poza domem, używać życia i szastać forsą oraz pić Colę w ilościach w Domu w Dziczy zakazanych.
Czy w związku z tym wiekopomnym wydarzeniem matczyne oko zasnuło się łzą?
Czy wezbrały w macierzyńskim łonie wspomnienia o maleńkim chłopczyku, który obejmując ją chudziutkimi ramionkami zapewniał, że jej nigdy nie opuści, zawsze przy niej będzie, bo bycie z nią jest najfajniejszą z fajnych rzeczy na świecie?
Czy Rodzice, tłumiąc wzruszenie, odprowadzili Potomka Starszego na szkolny dziedziniec, a potem, jadąc do swych zakładów pracy nie ukrywali już przepełniającego ich po brzegi wzruszenia?
Czy nie mogli się skupić na swej pracy, sprawdzając co dwie minuty telefon, by nie przeoczyć SMS-a od Ukochanego Syna (którego zresztą ten wysłał dopiero po oberwaniu przez łeb od Wychowawczyni, która przypomniała Pacholęciu, że musi skontaktować się z domem ze względu na swoją chorą babcię, której nie wolno się denerwować, a która do denerwowania się jest więcej niż skłonna)?
Nie.
Nic podobnego się nie zdarzyło.
Nie oznacza to jednak, że Potomek Starszy pojechał w Siną Dal pozbawiony moralnego wsparcia i nie otulony niby kokonem dobrymi radami, których bogaci doświadczeniem Rodziciele nie szczędzili, rzucając go - maleńkiego i bezbronnego - w ten dziki i bezlitosny świat..
Rano otóż, na chwilę przed wyjściem z domu, gdy plecak był już spakowany, kanapki zrobione, portfel z oszczędnościami ukryty w bezpiecznym miejscu, zaś Potomek po raz tysiącpińćsetny upewnił się, ze zapakował ładowarkę od telefonu, Królowa Matka, stojąc w kuchni, odezwała się w te słowa:
- Synu (tu obrzuciła swego Pierworodnego spojrzeniem pełnym macierzyńskiej czułości), wiedz, że jeśli wrócisz do domu z zameczkiem z muszelek, podpisanym "Pamiątka z Gdyni", to cię zabijemy.
- Jeżeli - płynnie włączył się do dialogu Pan Małżonek - przywieziesz ze sobą foczkę zrobioną z morskich kamyczków, to cię zabijemy.
- Jeżeli - kontynuowała Królowa Matka z łagodnością, którą wszyscy tak w niej cenią - kupisz miniaturkę latarni morskiej made in China z napisem "We love Trójmiasto", to cię zabijemy. Jeśli przywieziesz kulę, w której po potrząśnięciu będzie wirował morski piasek, zabijemy cię. Jeśli wrócisz tu z modelem żaglówki udekorowanej okruszkami bursztynu, to cię zabijemy. Jeśli ujrzę w twych rękach kubek wart 2,50, nabyty za 20 zł i umajony podpisem "Gdynia forever", to cię zabijemy.
- Jeżeli nabędziesz za ostatni - a nawet przedostatni - grosz - dodał Pan Małżonek - muszlę z ręcznym napisem "Gdynia 2017" to cię zabijemy. Jeśli przywieziesz toporny magnes na lodówkę z Neptunem, to cię zabijemy. Jeżeli...
- To co wolno mi przywieźć?! - zakrzyknął z rozpaczą Potomek Starszy, do tej chwili w milczeniu wodzący wzrokiem od jednego Rodzica do drugiego.
- Nic - uświadomiła mu Królowa Matka (czule, rzecz jasna, lecz stanowczo). - Jesteśmy w Gdyni co najmniej raz w roku, najczęściej dwa. Nie ma potrzeby, byś sobie stamtąd przywoził cokolwiek akurat teraz.
- Pocztówkę - rzekł niemal w tej samej chwili Pan Małżonek - Pocztówkę możesz sobie przywieźć. Ozdobioną nadmorskim piaseczkiem.
- W Oceanarium są takie magnetyczne kule... - podjął desperacką próbę Potomek Starszy.
- Żadnej kuli - ucięli Rodzice z tą godną podziwu zgodnością, która jest przywilejem starych, dobrych i wypróbowanych w licznych burzach małżeństw, a o którą apelują psycholodzy w każdym artykule na temat zalecanej w kontaktach z Potomstwem jednomyślności.
- Lizaki wszystkim kupię - rzekł Potomek Starszy tonem zrezygnowanym i pojechał.
Jeśli pojawi się jeszcze na łamach tego bloga oznaczać to będzie, że wrócił bez kuli.
I popieram. Szkoda wspierać rynek tandety.
OdpowiedzUsuńO kurde, Starsza wybyła na tydzień w okolice nadmorskie i NIE została pouczona w kwestii pamiątek. Szlag.
OdpowiedzUsuńHaha nie podejrzewałam Królowej o takie okrucieństwo. No chociaż maluchną kulunię...taką tyci;)
OdpowiedzUsuńOhohoho, inne jakosik zwyczaje widzę. U nas komórków nie wolno na wycieczki. A z pamiątkami to, imho, okrutne ;-) Jak to moje dzieci mówią: no to czyje są w końcu te pieniądze?!
OdpowiedzUsuńChociaż jak mi niegdyś dziecię wróciło z dziesięciocentymetrową pluszową wiewióreczką za € 7,50, to deczko osłabłam. Choć, trzeba przyznać, kochał tę wiewiórę miesiącami i do dzisiaj z nią śpi.
i chyba to właśnie była cena wymierna bo "sama se" wybrała, kupiła, zapłaciła "ze swoich pieniędzy"
UsuńU mnie jeszcze przedszkolaki ciekawe jak to będzie gdy pojadą na pierwszą "dorosłą" wycieczkę ;-)))
Ale jakiego rodzimego, skoro wszystko wyprodukowano w Chinach czy innym Tajwanie...
OdpowiedzUsuńA tak swoją drogą, do dziś pamiętam że z pierwszej wycieczki szkolnej w podstawówce przywiozłam była podkowę. Taką w skali 1:1, pomalowaną złotą farbą. Oczywiście, rodzice zachwyceni nie byli, ale obyło się bez mordów. Po prostu od tamtego momentu, gdy gdziekolwiek jadę, każdorazowo przypominają mi żelazną (he, he) zasadę: żadnych złotych podków.
Swoją drogą, rzeczona pamiątka do tej pory (po, bagatela, 10 latach) leży u mnie w pokoju na szafce. Jest doprawdy wspaniałą podstawką na matrioszki. I wcale niezłą bronią przeciw młodszej siostrze...
Moja mama nauczyła mnie wartościowej dla mnie praktyki (jak już byłam jednak trochę starsza niż Potomek): kupowania sobie czegoś, owszem, na pamiątkę, ale takiej jakiejś naprawdę fajnej i przydatnej, jeśli się takową znajdzie - typu ciuch, torebka, biżuteria (nietandentna), szkatułka czy inny przybornik... wiecie, coś, czego będę używać, będę pamiętać, gdzie to kupiłam i będzie mnie cieszyło przez lata. I będzie wyjątkowe. Ale akurat magnesy to kupuję w każdym nowym miejscu: zazwyczaj na magnes nie trzeba wydać bajońskiej sumy, a jest potem na lodówce mapa odwiedzonych miejsc. Z drugiej strony - nie na każdy magnes można potem miesiącami patrzeć rano robiąc kawę... trzeba umieć wybrać.
OdpowiedzUsuńJako gdynianka czuję się zaszczycona wizytą Potomka w mieście mem rodzimem i zobligowana do dbałości o pogodę :) Swoją drogą, jak sobie przypomnę, jakie potworki przywiozłam w zamierzchłych czasach w charakterze pamiątek z pierwszych kolonii...
OdpowiedzUsuńNo to mój synuś wykazał się rozsądkiem, bowiem gdy jako pacholę jeździł do Wisły na Zielone Przedszkole (pierwszy raz w wieku lat czterech!), to przywoził pamiątki w stylu: pocztówka z Adamem Małyszem, malusieńka ręcznie robiona koronka prosto z koniakowskiej manufaktury i ciupaga. Nie wspominając o jakichś glutowatych ufoludkach, które to były dodawane jako gratis do gumy do żucia w lokalnym kiosku :-)
OdpowiedzUsuńPamiatki z wycieczek mnie nie draznia, bo zwykle to jakis dlugopis, czy zakladka do ksiazki ( Mamusi sie przyda), ale cierpie jak na jarmarku Malolat wystrzelal sobie multum pluszakow i gigantycznego nadmuchwianego ufoludka. I nic z tego nie da wyrzucic, dumny poteznie ze swoich trofeow.
OdpowiedzUsuńAle nie zabije, skoro mam jednego, prawda?
Poziomka
OJP... Autentyczne bzdety pozyskane bez wysiłku nie drażnią, ale jak dziecko naprawdę własnymi umiejętnościami zdobyło nagrody i jest z tego dumne, to to jest powód do cierpienia... Bo mamusi się nie przydadzą...
OdpowiedzUsuńA moje dziecko pamięta, żeby jeszcze obydwu braciom coś kupić. Zakładam, że ćwiczy sobie praktyczne wydawanie pieniędzy. Jak ze dwa razy przywiezie dziadostwo, to sie może zastanowi następnym razem. A z reszt a: u nas i tak wszystka własna kasa idzie na jazdę konną i na inne rzeczy młoda sobie żałuje.
OdpowiedzUsuńLuke z pierwszej w życiu Zielonej szkoły przywiózł sobie drewniany miecz, zadziwiająco nie kiczowaty, zaś rodzonej matusi wręczył osobiście wygmerane z ziemi dwa kamienie wielkości pięści. Jak się okazało, prawdziwe krzemienie (stuknięte o siebie pachną siarką).
OdpowiedzUsuńNie protestowałam, pogratulowałam gustu.
Hy hy hy... :))))))
OdpowiedzUsuń