wtorek, 16 lipca 2019

Trójka e-pik, podsumowanie, CZERWIEC

Podsumowanie czerwca ukazać się miało pod koniec wspomnianego miesiąca, ale jak się jest rodzicem ósmoklasisty w Tym Wyjątkowym Roku, rodzicem, nieprawdaż, ofiary deformy edukacji, to się w ogóle nic nie robi w terminie, rzeczowo i elegancko. W takim bowiem wypadku człowiekowi sporo rzeczy leci z rąk, wylatuje z głowy, a także dla wielu rzeczy wspomniany człowiek traci zainteresowanie (dlatego przepraszam osoby, które jeszcze nie dostały odpowiedzi na swoje komentarze, przepraszam też, że nie dostaną ich teraz, piszę bowiem ten wpis na chybcika, po czym udaję się w Jeszcze Dzikszą Dzicz niż Dom w Dziczy, w Dzicz, gdzie nie będzie komputera, a na komóreczce to, nieprawdaż, na Poważne Komentarze i Eleganckie Wpisy odpowiadać nie umiem. Przepraszam. Na wszystko odpowiem w sierpniu, gdy wrócę, słowo).

A na razie - podsumowanie czerwca. Nie będzie - chyba :D - zbyt długie, zwłaszcza, że recenzje dwóch książek da się zamknąć właściwie w jednym wpisie.

Kategorie czerwca to:

 coś pysznego
 młodzieżowa przygoda
 książka z więcej niż trzema wyrazami w tytule
1) coś pysznego - "Zupa z granatów" Marsha Mehran

Siostry Aminpur - Mardżan , Bahar i Lejla - uciekając przed rewolucją i wojną z Iranu. Jest rok 1979. Po kilku latach tułania się po obozach dla uchodźców i mieszkania w Londynie przybywają do Ballinacroagh , małego miasteczka we wschodniej Irlandii i otwierają tam malutką restaurację, w której serwują tradycyjne, perskie potrawy. Miasteczko, jak wszystkie - no, większość - takich miasteczek ma swój specyficzny klimat, ma etatową plotkarkę, która spędza życie na posterunku, w oknie swego mieszkania, od rana do wieczora obserwując główną ulicę miejscowości, ma księdza, byłego aktora, który teraz pisze sztuki teatralne, ma też swego pana i władcę, który trzęsie lokalną społecznością i trzyma wszystkich liczących się obywateli albo w kieszeni, albo pod pantoflem.

Siostry Aminpur nie są w Ballinacroagh zbyt mile widziane z różnych powodów, zaczynając od tego, że wynajęły starą piekarnię, na którą ostrzył sobie zęby wspomniany małomiasteczkowy "baron", Tom McGuire, a kończąc na tym, że są obce, inne, "nieswoje", różnią się od wszystkich innych mieszkańców, są egzotyczne. Większość ludzi nie lubi kiedy pojawia się w ich otoczeniu ktoś nowy, nieznany, ktoś, po kim nie wiadomo, czego się można spodziewać...

No więc - nie zaczynamy zdania od "więc" - urocza jest ta książka. Piękna. Smaczna. Aromatyczna. Moje wydanie ma prześliczną, pobudzającą wyobraźnię (i kubki smakowe) okładkę.

Ale.

Autorka ma niezwykły talent do przekładania języka smaków i kuchennych woni na język pisany, i jest to komplement, co zaznaczam na wypadek, gdyby komuś "kuchenne wonie" skojarzyły się z zapachem szkolnej stołówki łamanej przez bar mleczny w dobie PeErElu. To są zupełnie inne kuchenne wonie, pachnie kardamon, szafran, imbir, woń świeżo zaparzonej herbaty unosi się w powietrzu, do tego nuta bergamotki, woń wody różanej, zapach wody z kwiatów pomarańczy, cynamon i prażone migdały, kmin i kurkuma, ślinianki pracują na pełnych obrotach.

Do tego subtelne nuty realizmu magicznego i kolory, te kolory Bliskiego Wschodu, czerwienie, ochra i brązy, błękitne kafelki, maleńkie ceramiczne elementy w kolorze indygo, wszystko to widzimy jak na dłoni. W chwilach, gdy autorka opisuje gotowanie.

Niestety, relacje interpersonalne nie są już tak ciekawe. Rzekłabym raczej, że są powierzchowne i dość przewidywalne w swoim podziale na dobrych i złych, chwilami rażą naiwnością, a wspomnieniom z Iranu nie dostaje autentyzmu. Nie wątpię, że autorka chciała ukazać okropności irańskiej rewolucji, traumy, jakie niesie ze sobą każda z trzech sióstr, los tułaczek, trudności w znalezieniu swojego miejsca w obcym i innym od znanego świecie - i czasem jej się udaje... trochę. Troszeczkę. Bo głównie to odnoszę jednak wrażenie, że ślizga się po powierzchni tematu. Tematu, który w moim odbiorze ma potencjał i po prostu przerasta tę książeczkę o miłych w gruncie rzeczy ludziach, których oswaja się za pomocą magii zawartej w przygotowywanym z miłością jedzeniu.


2) książka z więcej niż trzema wyrazami w tytule - "Woda różana i chleb na sodzie" Marsha Mehran

Te same zarzuty? uwagi? - tylko "bardziej" dotyczą też kolejnej pozycji Marshy Mehran. "Woda różana i chleb na sodzie" to kontynuacja losów sióstr Aminpur i od razu powiem, że wreszcie mamy drugą część, która podoba mi się mniej niż pierwsza.  

Siostry Aminpur czują się w małym irlandzkim miasteczku coraz lepiej, mają już przyjaciół, osoby życzliwe i stałych klientów, wrastają w okoliczną społeczność, na przykład biorąc udział we wszystkich lokalnych świętach, imprezach i kiermaszach, zaczynają też budować własne życie jako jednostki, bo jednak od czasu ucieczki z Iranu działały trochę jak jeden organizm ze świadomością, że muszą zawsze trzymać się razem, mają tylko siebie i stanowią dla siebie wsparcie w starciu z obcym światem. Teraz każda odważa się szukać swojej drogi na własną rękę, czasem musząc stanąć okoniem wobec rodzinnych zwyczajów i oczekiwań. Miłe to wszystko, logiczne i sympatycznie napisane, tylko... po co, w sumie? Jest to pytanie tego samego rodzaju, jakie zadajemy sobie, po co są telenowele, których każdy kolejny odcinek w połowie składa się ze streszczenia odcinka poprzedniego, a w drugiej połowie akcja toczy się wolno, wolniutko, żeby na pewno każdy zrozumiał i się nie pogubił nawet, jeśli wychodził w trakcie do kuchni zaparzyć sobie herbatę. Tutaj jest to samo tempo i ten sam rodzaj braku zaskoczeń, a w dodatku drugą część tłumaczyła inna osoba, i to się czuje. Nie chcę przez to powiedzieć, że to tłumaczenie jest w widoczny sposób gorsze czy naszpikowane błędami, bo nie jest, ale jednak zmieniłą się melodia opowieści i ja to czułam. W moich uszach brzmiało to jak załamanie tonu w muzyce i przyznam, że mi przeszkadzało.

Obie książki są, jak wspomniałam, sympatyczne i miłe, pełne życzliwości do ludzi (mimo plotkar i czarnych charakterów :)), można je przeczytać w charakterze odprężającej rozrywki, bo są raczej niewymagające, i w sumie można by przeczytać i zapomnieć, ALE.

To "ALE" wymaga wyznania osobistego, które oto zaraz nastąpi:


otóż ja kocham jeść. Nie wyglądam, bo szybko się najadam, więc spożywam nieduże porcje, które chronią mnie przed otrzymaniem przydomka "obżartucha", ale kocham. Jestem jedzeniową sybarytką nie w kwestii subtelnego podawania pożywienia w postaci wyrafinowanego w formie kleksika spoczywającego na wykwintnym talerzyku, przybranego kandyzowaną wisienką spełniającą pod względem rozmiaru i koloru wszelkie, nawet najostrzejsze, normy światowe, oraz artystycznymi mazami z czekolady.

Jestem sybarytką w bardzo bliskowschodnim  stylu, ma być kolorowo i barwnie, ma pachnieć i te zapachy mają się mieszać, łaskotać w nos, pobudzać ślinianki i skłaniać do eksperymentów. Ma być dużo na dużej ilości talerzyków, żeby można wszystkiego spróbować i wszystko mieszać, a najlepiej, jeżeli to wszystko można jeść palcami albo "sztućcami" z chleba, tortilli czy pity. I NIE MA być szybko, ma być długo i z dużą ilością ludzi, posiłek ma być okazją do spotkania i rozmów, a jedzenie ma sprawiać przyjemność kolorystyczną, zapachową i towarzyską. Pod tym jednym, jedynym względem jestem rasową osobą spod Byka ;D!

Dokładnie tak je się w tej książce. W dodatku, jak już wspomniałam, jedzenie, przygotowywanie jedzenia i cała magia około-kuchenno-restauracyjna jest opisana po mistrzowsku. I jeszcze bardziej w dodatku - każdy rozdział książek rozpoczyna się przepisem.

I są to przepisy jak najbardziej jadalne, co osobiście wielokrotnie sprawdziłam.


Dodatkowym profitem jest przepis na lekarstwo na migrenę, pochodzący z plemienia Baluczi. Działa. Sprawdziłam.

I ze względu na kuchenną stronę tych powieści - POLECAM. Nawet, jeśli historia nas nie porwie, zawsze zyskamy bonus w postaci chlebków lawasz, zupy z czerwonej soczewicy, torszi albo słoniowych uszu, które na stałe zagoszczą na naszych rodzinnych stołach :).


3) młodzieżowa przygoda - "Długi deszczowy tydzień" Jerzy Broszkiewicz

Panie, Panowie, oto przed Wami książka autora, którego łączny nakład dzieł wynosił milion egzemplarzy!


I ja się temu wcale nie dziwię.

Tak, jestem nieopanowaną, histeryczną wręcz wielbicielką "Długiego deszczowego tygodnia" (i paru innych pozycji też, ale dziś nie o nich będzie mowa).

Pięcioro dzieci wraz z dyżurnymi rodzicami przyjeżdża na wakacje do Czarnego Potoku. Dzieci są ze sobą zaprzyjaźnione, rodzice są ze sobą zaprzyjaźnieni, od lat zwyczajem jest, że dzieci spędzają w Czarnym Potoku całe wakacje, a rodzice - konkretnie trzy pary rodziców - wymieniają się co trzy tygodnie (stąd "dyżurni rodzice), czysty zysk, miejsce piękne, las za miedzą, pełen grzybów i jagód, góry naokoło, rzeka o rzut beretem, cisza, spokój i daleko od zgiełku miasta, wymarzone warunki wakacyjno-urlopowe.

Gdyby tylko nie padało.

Niestety, jest pierwszy lipca, nad Polskę nadciąga zatoka niżowa niosąca wilgotne powietrze i wygląda, że ma zamiar przez pewien czas się nad nią zatrzymać.

Z dwojga rodziców jedno ma do skończenia pracę, a drugie - wakacje. Ponieważ zgodnie w wprowadzoną od samego początku wspólnych wyjazdów zasadą wakacje dorosłych to TEŻ są wakacje, dzieci dostają - łagodne acz zdecydowane - polecenie, że mają się sobą zająć. W miarę możliwości cicho, by nie przeszkadzać biedzącemu się nad pisaniem dyżurnemu ojcu.

Zainspirowane lakoniczną notatką na temat złodziei dzieł sztuki umieszczoną w lokalnej prasie dzieci postanawiają zwabić złoczyńców do Czarnego Potoku, zastawić na nich pułapkę, ująć i w ten sposób wypełnić sobie długie, deszczowe dni oraz zrobić coś pożytecznego.

Kochani Czytelnicy, oto książka, która napisana została dla młodego czytelnika z pełnym dla tego czytelnika szacunkiem. Młodzi bohaterowie traktowani są jak stuprocentowe, myślące osoby o określonej indywidualności. Są bystrzy i inteligentni, ale każdy jest inny, każdy ma inne mocne i słabe strony, oraz liczne umiejętności. Zachwycił mnie i przepoił uznaniem dla autora przedstawiony w książce podział obowiązków, jakże odległy od stereotypowego "dziewczęta gotują obiad, chłopcy rąbią drwa". I owszem, dziewczętom zdarza się rąbać drwa, chłopcy gotują, a w ogóle to najczęściej robią to razem.

Ale nade wszystko młodzi przeżywają PRZYGODĘ, i jest to przygoda przez wielkie "P", rasowa i z charakterem, taka, jaką każdy chciał przeżyć, mając te dwanaście-czternaście lat. Wszystko opisane dowcipnym, lekkim językiem, a przecież jest to język stanowiący jeden z dowodów szacunku dla  czytelnika, bogaty, elegancki, prezentujący pełnię środków językowych.

Co ciekawe, mam wrażenie, że można by tę powieść przenieść całkiem bezpiecznie w dzisiejsze realia, dokonując bardzo niewielkich korekt :). Bez trudu umiem sobie wyobrazić górski domek w dolinie pozbawionej zasięgu (jutro bladym świtem będę w miejscu niemal pozbawionym zasięgu, więc :)), odcięty tym samym od fejsbuków, instagramów, i w dodatku nękany awariami prądu uniemożliwiającymi naładowanie telefonów. Bo tak naprawdę tylko te fejsbuki i instagramy różnią współczesne nastolatki od Iki, Groszka, Włodka, Pacułki i Katarzyny. Dwóch rówieśników bohaterów "Długiego deszczowego tygodnia" mam w domu, więc wiem :D.

Polecam, zachęcam, nie dam się przekonać, że się mylę w entuzjastycznej ocenie tej powieści, która - niewiarygodne! - napisana została w 1966 roku i moim zdaniem doskonale zniosła próbę czasu.


A teraz, Kochani Czytelnicy, spełniwszy Blogowy Obowiązek, oddalam się w Dziką Dzicz Bez Zasięgu.

Trzymajcie kciuki, może znajdę jakieś skarby ;)?