Ulubiony dramat
"Życie na podsłuchu" (tyt. oryg. "Das Leben Der Anderen")
Reż. Florian Henckel von Donnersmarck
Rok produkcji - 2006 (PL 2007)
Główne role - Ulrich Muhe
Sebastian Koch
Marina Gedeck
Kraj produkcji - Niemcy
Czas trwania - 137 min.
To było tak:
Jakiś czas temu, nie pamiętam dokładnie, kiedy, mieliśmy jeszcze wtedy telewizor, czyli, bo ja wiem, pięć lat temu?... sześć?, późnym wieczorem Dom w Dziczy pogrążył się wreszcie w spokoju. Dziateczki spały, Pan Małżonek akurat wyłączył komputer, bo dzień był jak najbardziej powszedni i nazajutrz trzeba było wstać baaaardzo rano do pracy, i zbierał się do pójścia na pięterko celem padnięcia w bety, ja... nie pamiętam, co robiłam, jak znam życie zwijałam jakieś włóczki względnie robiłam jakiś rządek, którego nie mogłam przerwać, żeby mi się precyzyjnie liczone oczka nie pomyliły, a w telewizji właśnie zaczynało się "Życie na podsłuchu", film, o którym wiedziałam tylko to, że jest niemiecki, dotyczy posępnych lat komunizmu, jego głównym bohaterem jest agent Stasi, oraz że zagarnął milion przeróżnych nagród, z Oscarem włącznie.
No, i że jest dramatem.
- Zaraz do ciebie przyjdę - rzekłam wobec tego do Pana Małżonka. - Tylko te oczka przeliczę /skończę rządek, bo nie mogę tak w połowie przerwać. A TEGO przecież oglądać nie zamierzam!
Dwie godziny i siedemnaście minut później była prawie druga w nocy, a ja siedziałam na fotelu pośród dawno zapomnianych, splątanych włóczek i... Nie, nie płakałam, to nie jest precyzyjne określenie. O - łzy mi leciały po twarzy, całkiem same, bez mojego jakiegokolwiek świadomego udziału, i było to dogłębnie, niewyobrażalnie, nie umiem wyrazić, jak bardzo oczyszczające, kojące uczucie, przenikliwie wręcz wzruszające.
Które (łącznie ze łzami; czy wspominałam, że mam nad wyraz wrażliwe kanaliki łzowe? Nie? No to wspominam, choć niepotrzebnie - jeśli ktokolwiek dotrwa do końca Wyzwania Filmowego bez trudu sam to zauważy :)) od tamtego pierwszego razu towarzyszy mi zawsze, za każdym razem, gdy oglądam "Życie na podsłuchu" (czyli często).
Gwoli kronikarskiej ścisłości:
akcja filmu rozgrywa się w Berlinie Wschodnim. Oficer Stasi, tajny agent o kryptonimie HGW XX/7, Gerd Wiesler, otrzymuje zadanie ścisłej obserwacji dramaturga Georga Dreymanna i jego partnerki, aktorki Christy-Marii Sieland. Agent Wiesler - człowiek bezwzględnie oddany swej pracy, doskonały w swym fachu, potrafiący wydusić z absolutnie każdego przyznanie się do winy przy pomocy zastosowania wyrafinowanych metod śledczych (nie, nie mówimy tu o prymitywnym biciu), i to bez względu na to, czy przesłuchiwany cokolwiek popełnił czy też nie, emocjonalnie obojętny, o kamiennym wyrazie twarzy, z której praktycznie niczego nie da się wyczytać - wykonując zadanie, stopniowo, stopniowo, powoli, powolutku zaczyna odkrywać w inwigilowanych... chyba nawet nie to, że ludzkie cechy. Zaczyna po prostu odczuwać fascynację życiem tych ludzi, jakże różnym od pustego, wypełnionego wyłącznie pracą życia, które sam prowadzi; prawdopodobnie ulega też fascynacją Christą-Marią. Nieustannie podsłuchując parę artystów, niepostrzeżenie - także dla samego siebie - staje się niewidzialnym dla inwigilowanych, ale stale obecnym w ich życiu współuczestnikiem ich chwil uniesień, prób stawienia czoła niełatwej do zniesienia, a ciągłej świadomości bycia na cenzurowanym, i wewnętrznych zmagań dotyczących pójścia na ograniczające ich artystyczną wolność ustępstwa i kompromisy, niezbędne, by wolno im było dalej tworzyć we w całości kontrolowanym przez socjalistyczne władze kraju. Wiesler, coraz mocniej zaintrygowany, a i - z braku lepszego słowa - zauroczony życiem podsłuchiwanej pary zaczyna w sposób niedopuszczalny przekraczać wszelkie dozwolone granice, najpierw w drobiazgach, mniejszych i większych (podczas nieobecności inwigilowanych wchodzi do ich domu, "pożycza" czytane przez nich książki, przegląda osobiste drobiazgi), aż po takie, które mógłby przypłacić natychmiastową degradacją, o ile nie czymś poważniejszym (rozmowa z obserwowaną). W dodatku do tego trybika aparatu przymusu, niegdysiejszego idealisty, podchodzącego do swej pracy perfekcyjnie, nie posiadającego życia prywatnego, wybranego do tego zadania wyłącznie ze względu na swą niepodlegającą dotąd dyskusji prawomyślność i niewątpliwą fachowość, zaczyna docierać, że minister Hempf, jego najwyższy przełożony, nakazał tę inwigilację, ponieważ chce usunąć ze swej drogi konkurenta do... względów Christy-Marii Sieland, wykorzystując w tym celu potęgę aparatu Stasi. Od chwili, gdy to pojmuje już tylko krok dzieli go całkowitej utraty profesjonalizmu. Jego początkowo skrupulatne i drobiazgowe raporty nie tylko zaczynają się ograniczać do kilku zdawkowych zdań, ale i ich treść znacznie odbiega od tego, co udaje mu się podsłuchać, zamiast przekazywać przełożonym wszystkie podejrzenia i fakty, zaczyna wiele z nich ukrywać, a niektóre przeinaczać, wpływając w ten sposób na przebieg operacji, ryzykując i narażając się na nieuchronne konsekwencje utraty stanowiska, a jego dalsze postępowanie dramatycznie wpływa na losy całej trójki...
Co do mnie w przypadku "Życia na podsłuchu" bardzo, bardzo cieszę się, że nie jestem krytykiem (ani nawet znawcą) filmowym. Że zaoszczędzona mi jest wobec tego ta konieczność analizowania i rozbierania dzieła na części pierwsze, tego udowadniania, że to mogło zajść, a to nie, że alejakto, co może trzydziestolatek (reżyser filmu liczył sobie w momencie premiery 32 lata) może wiedzieć o tamtych czasach, nic dziwnego, że naiwność rozwiązań oraz idealizacja, i te próby usprawiedliwiania, oraz co z tego, że jednostka, skoro system zbrodniczy, dlaczego nie dość podkreślone jest, że system był zbrodniczy?! I, doprawdy, ta miałkość rozwiązań, tanie wzruszenia, po co tanie wzruszenia, tu nie ma się co wzruszać, wszak TO BYŁ ZBRODNICZY SYSTEM!!!
Że mogę zamiast tego obejrzeć film, że mogę się, prostacko i niewyrafinowanie, zachwycić, doznać licznych emocji, wzruszyć, przeżyć chwile zgrozy, zadumać nad kondycją ludzką, zastanowić, co bym ja zrobiła w podobnej sytuacji? Do czego okazałabym się zdolna?
A na koniec się popłakać.
Jak kompletna, nieskażona fachowością amatorka, którą jestem, i która sobie po prostu nieintelektualnie przeżywa.
W moim amatorskim odbiorze Florian Henckel von Donnersmarck w swoim koncertowo zagranym filmie (rola Ulricha Muhe to nie jest rola, to jakiś niebotyczny szczyt szczytów aktorskich możliwości, to jest pokazanie, co potrafi zrobić z widzem prawdziwy artysta, choćby grał sztywnego urzędnika państwowego o twarzy, która nigdy nie zmienia wyrazu) opowiada historię o tym, jak szybko można utracić godność, twarz i osobowość, jak ciężko je na nowo odzyskać, i - przewrotnie - o tym, że czasem warto je stracić, by je na nowo budować (czyż agent Weisler nie traci twarzy w oczach swych przełożonych? I czyż nie dlatego przeżywamy głęboko jego przemianę, współczujemy z nim i jemu, a w ostatniej scenie lecą nam z oczu - no, niektórym z nas ;) - oczyszczające łzy?). A największym atutem tegoż są postaci bohaterów, bardzo wyrazistych, ale jednocześnie nieustannie balansujących na granicy dobra i zła, pomiędzy tym, co słuszne i niesłuszne, postawionych wobec wyborów prawdziwie dramatycznych, jak w greckich tragediach. I trudno powiedzieć, która z nich jest tragiczna najbardziej. Czy agent Gerd Wiesler, tak naprawdę dogłębnie samotny, żyjący życiem innych i uświadamiający sobie, że całe życie poświęcił systemowi, który łamał ludzkie życia jak zapałki, a który na jego oczach rozpada się jak uszkodzone, gliniane naczynie? Czy Christa-Marie Siegler, aktorka natrętnie adorowana i zmuszana do odwzajemniania... względów przez ministra, który ją szantażuje, i który jest jej w stanie odebrać możliwość grania na scenie, czyli to, co jest sensem jej życia? Czy wreszcie pisarz, który, by tworzyć, musi zgadzać się na szereg kompromisów i być świadkiem upokorzenia i złamania kobiety, którą kocha?
I jest to także, a może przede wszystkim poruszająca opowieść o cichej, ale jakże znaczącej przemianie, którą każdy człowiek może przejść, jeśli ma w sobie dość odwagi ("Każdy, kogo spotykasz, toczy bitwę, o której nic nie wiesz. Bądź życzliwy" - podobno powiedział to Platon, ale ktokolwiek uczynił to naprawdę, ten cytat pasuje do naszego kapitana Weislera) oraz o mocy prawdziwej sztuki, tej nieustannie płonącej, nieugaszalnej iskrze wolności, która daje człowiekowi w nawet najmniej sprzyjających czasach i najmniej sprzyjających okolicznościach wewnętrzny cel, i jest źródłem dobra, które się dzięki niej wyzwala.
Swoją drogą, kiedy ja ostatni raz oglądałam ten film...?
Zbyt dawno.
Oddalam się, by naprawić to niedopatrzenie!
Ja się popłakałam na "Mój przyjaciel pingwin.I koleżanka też! A powyżej opisany brzmi ciekawie.Chomik
OdpowiedzUsuńJa płaczę na 4/5 filmów :D. "Pingwina" nie znam. A "Życie" jest wspaniale (co prawda w mojej opinii, z którą się można nie zgadzać, ale jednak :)).
Usuń