piątek, 20 czerwca 2025

Katastroficznie, czyli wyzwania dzień pierwszy (i może być, że nie ostatni)

- Synu - rzekłam do Potomka Starszego z tym błyskiem w oku, który nigdy nie wróży nic dobrego (no, może dla bloga wróży, ale dla niczego i nikogo, ale to nikogusiego innego) - taki film namierzyłam, "Samolot kontra wulkan", może czujesz się w nastroju obejrzeć z mamunią?

Syn się poczuł.

- To co? - upewniłam się. - Nagrywać?

- Nagrywaj! - rzekł z determinacją Potomek Starszy. - Jutro mam ostatni egzamin, nieistotne, jak pójdzie, będę już wolny i nieskłonny do myślenia, nie wiem, czy istnieją lepsze warunki, żebyśmy sobie takie coś obejrzeli.

W związku z czym nagrałam.

I obejrzałam.

Z Synusiem.

I powiadam Wam, o, Najdrożsi Czytelnicy, nie ma, po prostu NIE MA właściwych warunków, żeby obejrzeć to... dzieło. Jakim cudem, zapytywałam się w trakcie całej projekcji w (króciutkich) przerwach między ocieraniem łez śmiechu z ócz a (nie) nadążaniem ze sporządzaniem notatek, nigdy w życiu nie słyszałam o tym utworze myśli ludzkiej?! Wskutek jakich pomyłek w osądzie uważałam, że "2012" jest słaby? Że "Dzień Niepodległości" nadaje się wyłącznie do obśmiania? Stawiałam "Górę Dantego" niezwykle wysoko w rankingu Filmów Totalnie Najgorszych, a na "Twisterze" dostałam prawie ataku serca ze śmiechu? Toż to wszystko są arcydzieła nie tylko gatunku w porównaniu z "Samolotem kontra wulkan", znanym też jako "Lot śmierci', który niniejszym Wam streszczę,  bo co mi się będą notatki marnowały, nieprawdaż.

Tytułem wprowadzenia:

Na Pacyfiku niespodziewanie wzrasta aktywność wulkaniczna. Doktor Lisa Whitmore odkrywa, że spod wody wyłonił się krąg nowych wulkanów. Tymczasem samolot pasażerski, odbywający lot nad Oceanem Spokojnym, wlatuje prosto w przestrzeń nad pierścieniem ognistych wysp. Maszyna zostaje uwięziona, gdyż nie może bezpiecznie przedostać się przez uwalniane z kraterów chmury pyłu i dymu. Po śmierci obu pilotów stery przejmuje Rick. Podczas gdy mężczyzna stara się manewrować samolotem, by uniknąć kolizji z kulami ognia, wojsko próbuje opracować plan ewakuacji pasażerów pechowego lotu.

(tu załączam wyrazy szacunku dla osoby, której udało się w sposób dość przytomny sposób streścić to arcydzieło).

No więc, jak już wiadomo ze streszczenia, pani doktor (klasycznie odziana w obcisłą koszulkę na ramiączkach i z przepięknie ułożonymi włosami) zajmuje się pilnie zwiększoną aktywnością sejsmiczną pod dnem Pacyfiku w ten sposób, że wysyła współpracownika, Josepha,  na łączkę kole plaży, coby wbił kijek w ziemię i w ten sposób mierzył wspomnianą aktywność. Joseph idzie, wbija i mierzy, radośnie przy tym informując pracodawczynię, że ciekaw jest wielce, czy będzie mu dane ujrzeć lawę.

Musiał wyrazić tę chęć w złą godzinę, bo patyczek utknięty w ziemię zaczyna dygotać, a na naszych przerażonych oczach z oceanu zaczynają wyłaniać się, jeden po drugim, wulkany. Joseph, wygląda na to, jest ślepy i głuchy, względnie wulkany wyłaniają się totalnie bezszelestnie, na szczęście pani naukowczyni może to zobaczyć na ekranie komputera w postaci estetycznych grafik, wydaje więc przerażony okrzyk:

Pani Naukowczyni (z emocją) -  Joseph! Lawa! Lawa pod tobą, uciekaj!

na co Joseph nie reaguje w żaden określony sposób, bo nie zdanża, pączkujące bezdźwięcznie wulkany wypluwają z siebie falę, przy której "Wielka Fala" Hokkusai to zaledwie niewinne wypiętrzenie, i która zagarnia Josepha nieodwołalnie

(Mamunia, ze współczuciem - Mogła mu chociaż powiedzieć, w którą stronę ma uciekać! 
Syneczek, filozoficznie - Chciał lawy, to ma lawę...
Mamunia, rzeczowo - Mam nadzieję, że aktorowi chociaż dniówkę zapłacili, w końcu zdanie powiedział, to była ROLA MÓWIONA!!!)

i w ten sposób mamy pierwsze trzy minuty filmu i już pozbyliśmy się jednego bohatera.

Tymczasem wulkany nie pozwalają sie powstrzymywać, wybuchają, wypiętrzają się, nie zauważa tego kompletnie nikt poza jedną naukowczynią, wśród nie zauważających są też piloci pasażerskiego samolotu, który wlatuje prosto w dym i wulkaniczny pył, i pierwsze, co się dzieje, to zgon jednego z pilotów, który się był na coś nadział skutkiem turbulencji, i śmiertelna rana drugiego, nad którym pochyla się przejęta stewardessa, usiłując wydębić od niego kod do autopilota.

Śmiertelnie Ranny Pilot (rzężąc resztką sił, prawie martwy, lecz zdeterminowany) - Kod... do... autopilota... to... 0...

po czym umiera.

Dostałam takiego ataku śmiechu, że poważnie obawiałam się, że mi to zaszkodzi, co prawda śmiech to zdrowie, no ale jednak jest to też trochę wysiłku, w tym wypadku nie wykluczam, że zbyt wielkiego dla mego biednego, chorego serduszka, zaś Potomek Starszy kwiczał mi do towarzystwa, zapytując retorycznie "Może ten film ma 20 minut?".

Tymczasem samolot leci pośród wybuchających wulkanów oraz z dwoma nieżywymi pilotami za sterami, ale wśród pasażerów pełen zen, jakiś facet siedzi przy oknie i wygląda beznamiętnie, z dokładnie takim samym wyrazem twarzy, jaki się ma, jadąc szosą i spoglądając na mijane drzewa, pacholę, lat osiem, stoickie, że zachwyt bierze, jego mamusia zadzierzguje więzy przyjaźni z postawnym ciemnoskórym dżentelmenem w sile wieku, który okazuje się być policjantem, i który umiejętnie koi nerwy sąsiada za pomocą oglądania zdjęć ukochanej, które ten mu prezentuje, oraz dopytywania się, czy dawno się pobrali, podczas gdy mnie - z dużym prawdopodobieństwem zwyrodniałą moralnie - interesowało tylko to, czy ma też labradora.

Samolot, okazuje się, lata na autopilocie (SKOND nagle autopilot, ja się pytam?!) w kółko, co oznacza, że furt krążą w tym nowo powstałym wulkanicznym archipelagu, którego nikt nie zauważył (Potomek Starszy - Dziw, że im się jeszcze w głowie nie zakręciło..."), wokół przelatują kule ognia, chmury pyłu i kawałki skał 

(Potomek Starszy - Aaa przegapiłaś efekt specjalny!!! 
Mamunia, triumfalnie - Cofnąć można! 
Potomek Starszy, tonem człowieka dogłębnie znającego życie i przemysł filmowy - Można, ale zważywszy budżet tego filmu nie trzeba, będziesz miała szanse obejrzeć tę scenę jeszcze kilka razy), 

szczęśliwym i niespodziewanym trafem jeden z pasażerów umie pilotować samoloty pasażerskie, więc siada za sterami i zmaga się z materią, podczas gdy jego plecami trzy wtajemniczone osoby zmagają się z problemem ukrycia zwłok dwóch pilotów w obawie przed wybuchem paniki wśród pasażerów, i tu ich, takich zmagających się, zostawiamy, by przenieść się do bazy wojskowej.


Baza jest wojskowa, betonowa i tayna, że ho, ho, szefuje jej surowy acz sprawiedliwy pułkownik, nic to, że trochę służbista, i do tej tayney i betonowej bazy która wchodzi sobie, jak chcąc z ulicy, bez żadnych przepustek czy tam legitymowania się nasza pani naukowczyni, no, ale to są Stany Zjednoczone, kraj, gdzie najwyraźniej ludzie mają do siebie zaufanie. Przejęta wielce i poprawiając niesforny lok nad czołem naukowczyni opowiada pułkownikowi  o tym archipelagu, którego nikt nie widzi, na co pułkownik zwraca się do niej w te słowy:

- Informacje od pani sie przydadzą, prosze je przekazać Wiligstonowi, żegnam - ale tak łatwo mu nie pójdzie, nienienie, naukowczyni ze swadą przekonuje go, że lawa się 30 lat przemieszczała pod dnem (czyli, tak na oko, może z pięć lat krócej, niż nasza Naukowczyni żyje, to jakiś cud jest, że nikt poza nią - i niegdyś Josephem, niech spoczywa w pokoju - o tym nie wie), więc jej wiedza sie przyda, a w ogóle to trzeba wysłać sondę do wnętrza wulkanu w celu przewidzenia temperatury oceanu, powietrza i zaburzeń sejsmicznych.

I pułkownik się zgadza, bo jest najwyraźniej ugodowy.

Tymczasem w samolocie Wifi nie działa i nie można nikogo poinformować, że maszyna lata w kółko, ale na szczęście mamy na pokładzie speca, co omija link do satelity bowiem posiada scyzoryk, mały śrubokręt i okulary, więc bez problemu rozkręca takie coś z guziczkami i drucikiem, żeby odłączyć od rzeczonej satelity, a podłączyć do czegoś innego, co satelitą nie jest, i jak mogłoby mu się to nie udać.

Udaje się i dzięki temu wstrząśnięci żołnierze w bazie odkrywają, że praktycznie w środku wulkanu lata sobie w kółko samolot z pasażerami, a przecież są to AMERYKAŃSCY OBYWATELE, i mamy wobec nich patriotyczny obowiązek, oraz pułkowniku, musimy pomóc samolotowi!, na co pułkownik odpowiada: "Dopiero jak go namierzymy", no, gieniusz, po prostu, i już wiemy, czemu to on jest pułkownikiem, a tamten histeryk od "pomóżmy im!!!" zaledwie sierżantem.

Z bazy wyrusza wojskowy transportowiec i Syneczek Najstarszy bardzo się zainteresował, czy zamierza on strzelać w wulkan, i trzeba mu było tłumaczyć
że nie, czujnik umieszczają, ten od pomiaru temperatury powietrza, no jak dziecko normalnie, wszystko mu trzeba tłumaczyć, chyba niestety jeszcze nie dorósł do oglądania ze zrozumieniem bardziej wyrafinowanych pozycji dla kinomanów.

Wojskowy transportowiec wybucha.

(Potomek Starszy, możliwe, że ciut za bardzo nietaktownie ubawiony - Fajnie, ze wojskowy opancerzony wybuchł, a pasażerski samolot lata w kółko w lawie...)

my zaś przenosimy się, całkiem znienacka, na wybrzeże. Na wybrzeżu morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew i uchachani plażowicze. Niestety, niestety, nagle pojawia się gigantyczna fala, pod falą gigantyczny wulkan, nad wulkanem lawa i popiół, wszystko to wyskakujące z morza jak te grzybki, których wzrost w przyspieszonym tempie można oglądać na filmach przyrodniczych, więc plażowicze rzucają się do ucieczki, lecz nie uciekają dość szybko, więc Pompeje i smutna muzyka.

- Na brzegu macie nowe Pompeje - mówi smutno naukowczyni, co Potomek Starszy skomentował "Jprdl, oni to naprawdę powiedzieli", i, doprawdy, trudno było go upomnieć, że nie używa się brzydkich wyrazów przy mamusi.
Na pokładzie samolotu tymczasem trwa walka o życie i podejmowane są próby, żeby wyłączyć tego cholernego autopilota, bo od latania w kółko wszystkich już mdli. W tym celu stewardessa, zgodnie z zaleceniem pilota, nachyla się pod kokpitem (Potomek Starszy radośnie - A on ją teraz w tyłek klepnie!!!; doprawdy, kto wychował to płoche pacholę, bym się zgorszyła, ale nie miałam czasu), namacuje, co było do namacania i rzecze:

- Mam bezpiecznik! Który to?

na co pilot wyjaśnia przejrzyście i pomocnie:

- Różni sie od innych, ma inny rozmiar i kolor!

Zaopatrzona w te przejrzyste wskazówki stewardessa wyrywa to coś, co się różni rozmiarem i kolorem jednym celnym szarpnięciem i pyta, czy to właściwy, na co pilot:
 

- Nie. Teraz zrzucamy paliwo.

I ten samolot, rozumiecie Państwo, leci w wulkanie, nie dość, że nadal w kółko, to jeszcze zrzucając paliwo, które się nie zapala, przynajmniej nie od razu (Potomek Starszy, z pretensją - O! Pali się! Wykrakałaś!!!), i na szczęście nawet jak się już zaczyna palić, to nie całe od razu, tylko od jednego końca, jak zapałka, a ja zaczynam się zastanawiać, kiedy nasi sąsiedzi wezwą policję, zaniepokojeni dźwiękami rzężenia, pojękiwaniami i nieskoordynowana mową dobiegająca z naszego mieszkania.

Tymczasem stoicki spokój pasażerów uległ chwilowemu zakłócenia, mamy bunt na pokładzie i Tego Jednego Wariata, który wykrzykuje: "Rick (ten nieoczekiwany zastępca pilotów, przyp. KM) nas zabije!" i chce wyrzucać zwłoki prawilnego pilota przez luk bagażowy, i naprawdę żałuję, że doszło do zdławienia buntu i nie zobaczyłam, jak tego dokonać technicznie

Zastępujący pilota okazuje się mieć tajemnice oraz zdjęcie rodziny (bez labradora) w kieszonce na piersi, ale nie możemy się nad tym zbyt długo pochylać, albowiem akcja się zagęszcza.

W wojskowej bazie atmosfera robi się nerwowa, na pytanie: "Gdzie oni są?", pada odpowiedź "W siódmym kręgu piekła!", zaś późniejsze dialogi ("Jak wasza sytuacja?". "Straciliśmy obu pilotów, grozi nam wybuch, pasażer oszalał, w zasadzie nie mamy już paliwa, przeżyliśmy wybuch...". "Poradzicie sobie, trzymajcie się!". "Spokojnie, nie panikujcie na podstawie naszych opisów... (tu łączność się urywa)) doprowadziły mnie do spazmów, zaś Potomka Starszego do konkluzji:

- A teraz przyjdzie pułkownik i powie, że jego ludzie nie będą umierać...

na co wszedł pułkownik i rzekł z mocą "Moi ludzie dziś nie będą umierać!", zaś moje spazmy zwiększyły się do poziomu niebezpiecznego dla... no, dla wszystkiego, iście jak aktywność sejsmiczna pod dnem Pacyfiku.

Ale OCZYWIŚCIE mamy w naszej bazie Niesubordynowanego Sierżanta, co to nie ma, że to tamto, oraz że pułkownik zakazał, chodźcie ze mną, chłopaki, uratujemy ich i kropka, i co prawda jakiś cienias pojękuje: "Nie mamy rozkazu pułkownika", ale nasz Bohaterski Twardziel rzecze na to:

- Już mamy!

po czym zdecydowanym, męskim gestem rzuca na stół kartkę z podrobionym podpisem zwierzchnika. "Nie pozwolę - oznajmia - żeby ktoś jeszcze dziś umarł!", po czym wpada na pomysł wyprawienia w szeroki świat latającej cysterny (w celu dostarczenia paliwa do samolotu, co lata w środku aktywnego wulkanu, że tak tylko przypomnę, gdyby komuś umknęło clou imprezy).

Tymczasem w naszym samolocie (poza tym nieskalanie czystym i estetycznie połyskującym na krawędziach skrzydeł) pada drugi silnik.

- Umiesz prowadzić samolot z jednym silnikiem? - pyta Dzielny Szeryf Dzielnego Pilota, Dzielny Pilot nie umie, więc wszyscy zebrani w kokpicie na tej burzy mózgów dochodzą do wniosku, że silnik trzeba naprawić.

- Wyślijcie mnie tam! - rzecze jeden z Mózgowców, i w ten sposób, jak błyskotliwie orzekł Potomek Starszy, w ciągu pięciu minut pobili ideę wysyłania cysterny z paliwem tuż nad czynny wulkan.

Tymczasem Burza Mózgów trwa nadal., bo przecież pozostały do ustalenia techniczne szczegóły ambitnego przedsięwzięcia.

- Możemy otworzyć drzwi! - rzecze jeden z uczestników narady.

- Jesteśmy na 10 tysiącach metrów - zauważa, i nie bez słuszności, drugi.

(Potomek Starszy, cynicznie - I to nie jest wasz największy problem!)

- Macie torbę z narzędziami? - pyta Kandydat na Bohatera (oraz Skwarka),

(Potomek Starszy, tonem "muszem to wiedzieć" - I on tą torbą naprawi zewnętrzny silnik samolotu latającego wśród wybuchających wulkanów???)

a potem to już żadna siła nie byłaby w stanie powstrzymać nas od przekrzykiwania się dla wyrażenia zachwytu błyskotliwością rozwiązań scenariusza ("Młotek wziął! Wziął młotek, serio!!!". "Oto co znaczy siła woli, przezwycięża nawet prawa fizyki!", "Maseczkę plastikową założył, z filterkiem!!!").

Tymczasem koledzy opuszczają Kandydata na Bohatera na lince, którą wszyscy trzymają jak w wierszu o rzepce. Drzwi otwarte, nikogo nie wywiewa, akcja "szeryf za dziadka, dziadek za babcię, babcia za rzepkę, oj, przydałby się ktoś na przyczepkę" trwa w najlepsze. Facet dospacerował sobie do silnika, trzy razy walnął w niego z rozmachem  młotkiem, po czym zdjął maseczkę i zawołał "Gotowe!", a wszyscy go usłyszeli i zaczęli wciągać, niestety, nim wciągnęli pana odczepiło i zassało w przestrzeń okołowulkaniczną, ale nie szkodzi, gdyż spotkał się ze zmarłą żoną, co było jego marzeniem.

Ratownicy, bardzo smutni, idą poinformować pilota, że Frank zginął, na co ten odpowiada: "Wiem", 

(gdy tymczasem Potomka Starszego i jego Mamunię siły umysłowe, że o moralnych nie wspomnę, odbiegają w hożych podskokach:

 - Skąd on wie?
- Bo mu przed szybą przeleciał, no heloł!
- Nie mógł , bo silnik jest z tyłu!
- Ale oni latają w kółko!").

Niestety, poświęcenie Franka na nic się zdało, silnik niby pracuje, i nic dziwnego, tak fachowo go tym młotkiem uderzał, ale samolot nadal traci wysokość (na szczęście zapomniał, że właściwie nie ma już paliwa), więc Zgrana Kompania Bohaterów wpada na pomysł, że trzeba wyrzucić bagaże jako ten zbędny balast. Robią to w taki sposób, że udają się do bagażowni, otwierają luk i zaczynają wyrzucać walizkę po walizce, podając je sobie z rąk do rąk, ustawieni w karnym rządku, nawet im się pukle nad czołem nie mierzwią, i bardzo chciałam w tym miejscu przeprosić twórców filmu "Air Force One", który wydawał mi się głupi, zawierał bowiem scenę mordobicia Harrisona Forda z Wrażym Terrorystą przy otwartym luku bagażowym, przy czym Harrison Ford chronił się przed wywianiem na zewnątrz, trzymając się słupka., tymczasem wygląda na to, że się po prostu czepiałam.

W tym samym czasie do przebywających bazie wojskowej dociera, że te wulkany naprawdę wychodzą z podłoża i strzelają lawą oraz kamuszkami, z tym, że zamiast zostać w związku z tym w bazie, prawdopodobnie najbezpieczniejszym możliwym miejscu, wszyscy wybiegają na zewnątrz, gdzie oddają się przeróżnym czynnościom, jak to -  biegają bez ładu, składu i sensu, ktoś się pali i wybucha, kogoś kamyczek, z dużą siłą ciśnięty przez wraży wulkan, przebija na wylot, ktoś płonie i potem się gasi przy pomocy chusteczki pani naukowczyni, komuś ściągają z dłoni.... rękawiczki  z poparzonej skóry, po czym odrzucają je z obrzydzeniem i pomagają wstać rannemu, łapiąc za te poparzone kikuty, przy zerowym oporze ze strony poparzonego, ktoś siedzi w samochodzie i się pali, po czym wybucha i przelatuje nad skulonymi na ziemi sierżantem i naukowczynią, nie wpływając w żaden sposób na stan ich fryzur i mejkapu...następnie, korzystając z faktu, że wulkany przestały złowrogo bulgotać i emitować w przestrzeń swe wyziewy, wszyscy (ze szczególnym uwzględnieniem Niesubordynowanego Sierżanta and Company) wracają do bazy, odciągają pułkownika na bok pod sprytnym pretekstem ("Pułkowniku, mogę o coś spytać?"), i wysyłają dwóch ochotników, żeby sobie na pełnym luzaku podlecieli pod samolot i przejęli pasażerów, bo co się będzie ten otwarty luk bagażowy marnował (na szczęście pomysł z cysterną został zarzucony, może dlatego, że samolot i tak lata bez paliwa od dłuższego czasu i nie wygląda, jakby miał z tym jakiś problem, więc po co narażać armię amerykańską na dodatkowe koszty).

Wojskowa opancerzona i o-mój-Boże-jaka-ą-ę maszyna, zero zaskoczenia, wybucha, moje rozmowy z Synuniem stają się coraz bardziej patologiczne

(- O, a taki był fajny...
- I taki przystojny facet siedział za sterami...!
- Każdy ma w tym filmie coś, na co milo popatrzeć, ja samolot, ty faceta...
- Faceta nie, bo wybuchł.
- Samolot też...)

zaś pasażerowie utracili wszelką nadzieję na wyjście cało z sytuacji, więc się żegnają za pomocą nagrywania głosówek do rodziny, kochałem cię, tatusiu, nie zawsze się rozumieliśmy, jaka szkoda, że nie spędziliśmy ze sobą więcej czasu, mam 67 lat, George odszedł, ale cię ciągle widzę, George, taki byłeś przystojny, mam syneczka, jest tu ze mną (Potomek Starszy, cynicznie  - Już niedługo...), zaś w bazie wszyscy zastygli, ze łzą w oku wysłuchując nagrań, pułkownik zastygł, żandarmi, wezwani w celu aresztowania Niesubordynowanego Sierżanta zastygli, Niesubordynowany Sierżant zastygł, naukowczyni zastygła, aż pułkownik w końcu drgnął i rzekł: "Mamy obowiązek chronić rodaków, wezwijmy więc odrzutowce, (Potomek Starszy, bardziej cynicznie - I co tu dadzą odrzutowce, wreszcie szybciej zestrzelą ten cały samolot, czy co?), uratujemy ich i siebie!"

Tymczasem samolot ciągnie resztką sił i tego paliwa, którego nie ma, rozgrzewa się

(Mamunia - Co tu się może jeszcze bardziej rozgrzać?!
Potomek Starszy - Słońce musi się nagrzać..., gdyż zawsze dobrze jest, dla osiągnięcia równowagi umysłowej i ku uciesze Rodzicielki, zacytować fragment NAPRAWDĘ wybitnego dzieł filmowego)

i nikt na pokładzie nie jest świadom, że w wojskowej bazie trwają gorączkowe narady nad akcją ratunkową ("Liczne bezpośrednie uderzenia utworzą korytarze w ścianach wulkanu, magma wypłynie do oceanu i skończą się wybuchy", co oznacza, że te odrzutowce to nie po to są, by zestrzelić kołującego od dwóch godzin Boeinga, czy co to tam kołuje, jak sądziło moje pozbawione wrażliwości Dziecko, tylko po to, by strzelać do wulkanów i robić w nich dziurki, którymi lawa wpłynie do oceanu i grzecznie się uspokoi, i czego nie rozumiecie).

Niesubordynowany (ale Już Usprawiedliwiony) Sierżant przy okazji na własną rękę organizuje  ekipę ratowników ("Znalazłem zespół ratunkowy, mają starą maszynę, więc się nie boją pyłu"), bo to, wiadomo, dziurki w wulkanach to jedno, ale pasażerów wypadałoby jednak ocalić, zwłaszcza, że te latające w powietrzu kamuszki od czasu do czasu trafiają w samolocik (Potomek Starszy, bardzo Państwa przepraszam za słownictwo, powołując się jednocześnie na Prawo Cytatu - Pierdolnęło wulkanem w skrzydło, z czego są te skrzydła?! Naszemu wystarczyła brzoza!!!"), w końcu mogą trafić nieodwołalnie i po co byłoby o tym dwugodzinny film kręcić.

Pasażerowie też nie są od macochy i kombinują na własną rękę, i właśnie jeden z nich wypada z jakiegoś schowka z radosnym okrzykiem:

- Znalazłem ponton i spadochron! Polecimy na spadochronie do pontonu i skoczymy do oceanu!

na co stewardessa mówi nieśmiało:

- Nie wszyscy się zmieszczą...

na co z kolei moje Dziecko było w stanie wyszeptać zaledwie:

- Dobry Boże...

no bo jednak w zderzeniu z podobnym rozwiązaniem fabularnym wymowność oraz siły umysłowe każdego by odbiegły.

Tę właśnie chwilę wybiera sobie zamknięty dotąd w toalecie psychol (ten, co wykrzykiwał "Rick nas zabije", siejąc w ten sposób defetyzm), aby wyrwać kolanko pod zlewem czy tam inny słupek, do którego był przykuty, wyjść, zastrzelić policjanta, wyrwać z jego stygnących palców ponton i spadochron, wyskoczyć  i się nie roztopić pośród pyłu wulkanicznego, rozżarzonych do czerwoności głazów i żywego ognia, gdyż to Amerykański Ponton.

Pozbawieni w ten sposób ostatniej nadziei na ratunek pasażerowie zaczynają się ze sobą żegnać, następuje pól godziny pożegnalnego pierdololo, gra wzruszająca muzyka, wulkan uprzejmie przestaje wybuchać, (wybucha za to złol, bo trafił na wypiętrzający się wulkan, a tego to nawet Najbardziej Amerykański Ponton nie wytrzymuje), niestety, mimo uprzejmości wulkanu coś zrywa samolotowi sufit, a - wszyscy to przyznają - sufit to nie jest jakiś tam otwarty luk bagażowy, więc teraz już pasażerów wywiewa, na szczęście, jak błyskotliwie zauważył Potomek Starszy, tych istotnych dla plotu zostawili, a w przestrzeń wulkaniczną poleciały same randomy.

Jednocześnie eskadra myśliwców ostrzeliwuje wulkany usiłując zrobić w nich dodatkowe dziurki,  liczne myśliwce też sobie przy okazji wybuchają, bo nie są najwyraźniej zrobione z tego, co ponton, a pułkownik podchodzi do utraty sprzętu bojowego, jak również swoich ludzi z pełnym zen, no bo co będzie dyskutował z nieuniknionym i czym jest kilka myśliwców wraz z załogą wobec wieczności. Pod pozbawiony dachu samolot pasażerski podlatuje tymczasem ten stary, nie bojący się pyłu samolot holowniczy, którego załoga  wyprowadza tych pasażerów, który ostali się przy życiu (i których przestało wywiewać).

Wszystkich, poza Rickiem, który bohatersko oraz w "kamikadze style" uderza w największy wulkan, robi w nim dziurkę, którą lawa wycieka i wszystko gaśnie jak lampka nocna, gdy ktoś naciśnie guziczek (bo jak z uciechą zauważył Potomek Starszy, to przecież oczywiste, że nie ma pyłu, latające kamuszki posłusznie się anihilowały, a ocean uspokoił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki , bo to nie jest tak, że wszystko gaśnie miesiącami, a oddychać swobodnie w najbliższej okolicy nie da się ohohoho, jak długo) i zostawia nas, zachwyconych co prawda, ale jednak z pewnym niedosytem, bo pewne... luki scenariusza nie pozwoliły nam, na przykład, zrozumieć, jaką Rick ma tajemnicę, albo dlaczego złol twierdził, że pilot ich pozabija, skoro najwyraźniej nie miało to żadnego znaczenia dla akcji.

Ale pomimo pewnych niedostatków polecam Ci, o Czytelniku, to dzieło filmowe, z zastrzeżeniem wszakże, byś przed projekcją zaopatrzył się w KOLOSALNE ilości napojów wyskokowych oraz odpowiednie towarzystwo. Nie pamiętam, kiedy się tak śmiałam ostatni raz, uznaję za cud, że nie mam zakwasów, ciało ludzkie to jednak, doprawdy, więcej jest w stanie znieść nić jeszcze wczoraj o tej porze podejrzewałam!

A ponieważ ostatnio trafiłam na kilka własnych archiwalnych wpisów z serii "30-Day Book Challenge", jak również na kilka cudzych "challengów", między innymi
 

 i mię natchło, uznaję, że pierwszy punkt wyzwania mam odhaczony.
 
Nie wiem, czy pozostałe punkty będę realizować grzecznie, dzień po dniu, jak bogowie internetu nakazują, ale, wiecie.
 
Wakacje idą.
 
Gdyby ktoś pragnął odkryć tajemnice mej filmowej duszy za sprawą lektury wszystkich trzydziestu punktów niech trzyma kciuki albo coś :).