niedziela, 24 stycznia 2021

"Dywan z wkładką" Marta Kisiel

Latem spędziliśmy czas jakiś na Mazurach w domku mojej Teściowej - my, to znaczy ja, Pan Małżonek i Potomki, Pompony krócej, Potomki Starsze cały miesiąc, i pod koniec tego miesiąca pojechaliśmy całą resztą szczęśliwej rodziny, by ich odebrać.

Teściowa powitała nas entuzjastycznymi okrzykami oraz słowami: "Chcecie jutro iść na zapomniany  cmentarzyk ewangelicki, leży w szczerym lesie?". No mnie dwa razy nie powtarzać, pewnie, że chcę, kto by nie chciał, to znaczy, może i ktoś nie, ale ja akurat tak, uwielbiam cmentarzyki, ewangelickie i nie tylko, nie muszą być zapomniane, ale takie też, może nawet ciut bardziej, a czy to daleko? A skąd, jakie daleko, kawałeczek za szlabanem w las. No jak kawałeczek to spoko, Teściowa i Potomki Starsze śmignęły przodem na rowerach z zamiarem zaczekania na nas i wykorzystania czasu oczekiwania na zbieranie borówek, my pieszo, idziemy, szlaban jest, las jest, idziemy dalej, jedna przecinka, druga, trzecia, idziemy, idziemy,  jagodzisko, czwarta przecinka... głupie dziesięć kilometrów (w upale) i już byliśmy! Przy cmentarzyku zastaliśmy półżywe Potomki Starsze i ich Babunię z koszem pełnym borówek, obejrzeliśmy, co było do obejrzenia, i ruszamy z powrotem, inną drogą, bo tu takie ładne przejście nad jeziorem, Teściowa nam pokaże. Potomki Starsze siadły na rowery i po sekundzie nawet śladu po nich nie było, spędziły bowiem z Babunią dwa tygodnie i wiedziały, co będzie dalej, my naiwnie podążyliśmy wskazanym przez Teściową skrótem i po przejściu, tak na oko, całej Puszczy Piskiej dookoła, dotarliśmy do domu prawdopodobnie o własnych siłach, ale tego nie pamiętamy, bo ostatnie kilometry (raczej liczne) drogi wyparliśmy. Gdy zaś resztką sił doczołgaliśmy się do werandy, by spocząć na niej w charakterze na pół omdlałych zewłoków, Teściowa zakrzyknęła radośnie: "To wy już zostańcie w domu, ja się jeszcze naokoło jeziorka rowerem przejadę, a jak wrócę to z Anią ogórki zaprawimy, bo kupiłam 25 kilo i już je Walduś przyniósł!". W efekcie na obiad do lokalnego baru, który serwuje najlepsze na świecie posiłki domowe, i do którego czyniliśmy zwykle leniwy spacerek, pojechaliśmy samochodem, przeklinając cmentarzyki, burze historii, spacerki po lesie, Waldusia, ogórki i ideę kiszonek, zaś wieczorem, po rajdzie leśnym, po zaprawieniu tony ogórków  i kąpieli w jeziorze siedziałam bezsilnie, patrzyłam na Teściową wzrokiem całkiem możliwe, że doskonale bezmyślnym, jak po chałupie latała, tu coś przesunąwszy, tam przetarłszy szklaneczkę, ówdzie: "O, jeszcze placek upiekłam, jedz, póki ciepły!" i pytałam z niewinną ciekawością: "A mamusia to czasem siada?"

I po prostu w oczach ją miałam, te metr pięćdziesiąt z kawałeczkiem skumulowanej energii, gdy czytałam

"Dywan z wkładką" Marty Kisiel, 

albowiem bohaterka dzieła ma teściową po prostu identyczną (no, dobra, moja nie potrafi się zwinąć w precel, znaczy, wykonać skomplikowanej asany jogi. No, chyba, że już potrafi, kto ją tam wie, czym się zajmowała w długie, jesienno-zimowe wieczory w swej mazurskiej głuszy).

Tereska Trawna, poza malowniczą z charakteru teściową w rozmiarze kieszonkowym (acz dysponującą energią średniej bomby jądrowej), ma osobistego małżonka, Andrzeja, czyli dwa metry wcielonej łagodności i sto procent  czułego labradora w człowieku, dwoje dzieci - uzależnionego od internetu syna, zwanego Maciejką, i córkę w w wieku burzy i naporu, Zoję, jak również psa rasy polski owczarek nizinny, pieszczotliwie zwanego Pindzią. Ma też, od niedawna i w sumie ku własnemu zaskoczeniu, niedawno nabyty, niewykończony i nie całkiem umeblowany dom na wsi, jak również problem. To znaczy, ma liczne problemy, każdy, kto kiedykolwiek mieszkał w niewykończonym domu na wsi - a jak, tak się niezwykle złożyło, mieszkałam - wie, że właściciel podobnej nieruchomości (plus nastoletnich dzieci, jak również teściowej, która wpadła tak tylko, na chwileczkę, kilka dni, doprawdy, kochanie, jak tylko zobaczę, jak sobie radzicie, to wyjeżdżam, wystarczy mi kącik do spania) może mieć tak naprawdę wyłącznie problemy, dużo, dużo problemów... Pomimo ich istnienia Tereska usiłuje czerpać radość z nieoczekiwanych zmian w swoim życiu i nawet całkiem dobrze jej się udaje –  przynajmniej do czasu, kiedy (powzięty z największą niechęcią, a w zasadzie wymuszony przez tryskającą entuzjazmem dla uprawiania sportów wszelakich teściową) jogging kończy się odkryciem dywanu z wkładką w postaci bardzo martwego sąsiada.

Rzecz jasna znalezisko powinno zostać natychmiast zgłoszone na policję - ale nie zostaje, bowiem  dywan, w który zawinięty jest nieboszczyk, pochodzi z garażu Trawnych i wszystko zdaje się wskazywać na to, że za stan sąsiada odpowiada wyżej wspomniana wcielona łagodność, Andrzej Trawny. Obie panie zawierają szyki, by ukryć zwłoki (czy może raczej - zataić informację o ich zaistnieniu w sąsiedztwie) i czym prędzej odnaleźć prawdziwego mordercę, świadome, że całkiem sporo jest przesłanek wskazujących na to, że głowa rodziny w jakiś sposób maczała palce w zabójstwie, bądź udostępniła dywan osobom trzecim.  

Tymczasem odcięte od internetu, który na zadu... znaczy, z dala od cywilizacji często pada, dzieci Trawnych, z natury bystre i świadome istniejących w rodzinie tarć oraz punktów, na styku których iskrzy, obserwując zgodne jak nigdy współdziałanie mamusi i babuni zaczynają podejrzewać, że Tereska i Mira próbują wykończyć im tatusia…

Przyznam, że w trakcie lektury dusza moja pokwikiwała ze szczęścia co chwilę. Bogowie, bogowie, toż to było, jakbym o Domu w Dziczy czytała, mam makabryłę (BTW. za słowo "makabryła" zasyłam  stukrotne dzięki, mam taką za płotkiem, nienawidzę z głębi serca), mam las, mam szutrową drogę, mam teściową w rozmiarze miniaturowym, co potwierdza nawet Pan Małżonek, który co chwila wybuchał chichotem nad książką z: "Ale teściową to wypisz wymaluj taką samą macie!" na ustach, moi synowie mają mnie, chociaż nie tak posągową i bez pukli (Ja, czytam Synusiowi Najstarszemu kawałek z krajalnicą do jajek, której Tereska nie ma; z chichotem - Chciałbyś mieć taką mamusię, co? Synuś Najstarszy, ciut posępnie - Mam taką mamusię..., koniec dygresji), no, doprawdy, było się z kim identyfikować!...
 

"Dywan z wkładką" jest to książka zarazem bardzo nietypowa jak na Ałtorkę, i bardzo jak na nią typowa. Nie wiem, czy chcący czy nie, ale Marta Kisiel spełnia w niej marzenie tej części ze swych czytelników,  którzy czytając "Toń" i "Płacz" twierdzili, czepiając się rozpaczliwie pojedynczych zdań w poważnej treści, że "jak zwykle można się pośmiać przy lekturze". W "Dywanie z wkładką" nie ma tonięcia w czasie, nie ma rodzinnych dramatów, nie ma aniołów, strzygoni, nie ma magii i płonącego Breslau, przy "Dywanie z wkładką" można się śmiać bezkarnie i nie szukając luki w dramatycznej treści. Jak powszechnie (chyba) wiadomo, ja jestem z frakcji twardo obstającej przy opinii (powziętej w moim przypadku już podczas lektury "Nomen omen"), że największą siłą pisarstwa Marty Kisiel jest właśnie umiejętność poruszanie ważnych spraw w książkach na oko głównie rozrywkowych. Ale jak przyjemnie w ciągu tych szarych, krótkich dni, gdy tkwimy pozamykani w domach, a na dworze zimno i - głównie - ciemno przeczytać coś tak nieskazitelnie rozrywkowego, a przy tym na poziomie!

Od śmierci Joanny Chmielewskiej (ja, przyznam, nawet wcześniej, pozostaję oddaną wielbicielką starych powieści pani Chmielewskiej, mam wiele do zarzucenia tym ostatnim) wielbiciele komedii kryminalnych szukają kogoś, kto mógłby zastąpić im utraconą, ulubioną pisarkę. Daleka jestem od stwierdzenia, że oto znaleźli oni swoje zastępstwo, ale muszę wyznać, że wyczuwałam, polatujące nad "Dywanem z wkładką" jak dobre duchy, i wspomnienie Janeczki i Pawełka (wraz z Chabrem ;)), i Tereski z Okrętką, i bohaterek "Studni przodków", tych barwnych kobiecych osobowości, które planują, knują, działają, nie dają się ograniczać jakimś tam "to niebezpieczne", że o "to nie wypada" nawet nie wspomnę, i współdziałają ze sobą... Następczyni i dziedziczka, to nie wiem. Ale bardzo, bardzo bliska krewna... tak, tak bym to ujęła :). 

Marcie Kisiel udało się nawet (uwaga, mini spoilerek) stworzyć ofiarę, za którą się nie przepada, ubitą przez osobę, za którą się nie przepada, jak również wrażenie, że sprawiedliwości musi (i słusznie) stać się zadość! Nie jest to rzecz, która się wszystkim udaje, a przyznam, że bardzo to ułatwia lekturę komedii kryminalnych :).

No i synowej wraz z teściową rozwiązujących zagadki kryminalne chyba jeszcze nie było?

Cieszę się, że już są.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu WAB.


10 komentarzy:

  1. No ja się tej książki nie mogę doczekać już ( tym bardziej, że mnie się marzy exodus do domku na wsi). A tak przy okazji Chmielewskiej to może Irenę Matuszkiewicz Pani czytała?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Exodus do domku na wsi może sie okazać, jak uczy nas literatura, brzemienny w wydarzenia ;D.

      Czytałam Irenę Matuszkiewicz daaawno temu... dwie pozycje, zdaje mi się. Pamiętam, że wrażenia miałam pozytywne po lekturze.

      Usuń
  2. Opis Teściowej skojarzył mi się trochę z tymi pełnymi wigoru duńskimi staruszkami o których wspominała kiedyś J.Chmielewska ("wszystko czerwone"? "Autobiografia"? ).

    Przeczytałam tylko wstęp, e-book właśnie się ściągnął, więc idę czytać, wrócę później ;-)
    sąsiadka z kl.c

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak! Trochę tak, tylko one są starsze :D. Staruszki duńskie, mam na myśli :).

      Usuń
  3. Jaka fajna recenzja! ile entuzjazmu! Fajnie,ze Marta tyle pisze.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie :). A książka jest w sam raz na dzisiejsze czasy, przyjemna i szybka w czytaniu.

      Usuń
  4. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń