niedziela, 30 listopada 2025

Pięknie, czyli Wyzwania Filmowego dzień dwudziesty trzeci

Dzień dobry się z Państwem, temat dzisiejszego (długiego i wikłającego się w dygresje, jak mniemam) wykładu... znaczy, temat dzisiejszego dnia Wyzwania brzmi

Film uderzająco piękny

i  tych filmów będą trzy, bo co prawda nie to ładne, co jest ładne, ale co się komu podoba, a tak się nieszczęśliwie dla wielbicieli krótkich notatek składa, że mnie się masę rzeczy podoba, po prostu mnóstwo, i nie tylko o filmach mówię, ale o filmach też, więc w temacie tego, co mi się podoba i tak musiałam się mocno ograniczać (tak, wiem, patrząc na te milion pięćset znaków trudno w to uwierzyć, a jednak).

Dziś polecimy alfabetycznie, i pierwszy w tym alfabetycznym układzie będzie 

"Farinelli. Ostatni kastrat" (tyt.org. "Farinelli: Il castrato")
Reż. Gérard Corbiau

Rok produkcji - 1994
Główne role - Stefano Dionisi
                       Enrico Lo Verso
                       Elsa Zylberstein
                       Jeroen Krabbé
Kraj produkcji - Belgia
                          Francja
                          Włochy
                          Wielka Brytania
Czas trwania - 111 min.

A ponieważ mówimy dziś o filmach opisywanych ze względu na ich wielką urodę oto dodatkowo  nazwiska osób, które w dużej mierze za tę urodę odpowiadają:

Zdjęcia -  Walther van den Ende
Scenografia - Gianni Quaranta, Pierre Pfundt.
Kostiumy - Olga Berluti, Anne de Laugardière
 

Carlo i Riccardo Broschi są braćmi, którzy obiecali ojcu, że nigdy się nie rozdzielą. Pierwszy z nich, ten młodszy - śpiewa anielskim głosem, jest w zasadzie już w dzieciństwie uznawany za co najmniej wybitnie utalentowanego. Starszy jest kompozytorem, rzekłabym, średnim. 

Wszyscy jednak dobrze wiemy, że piękny młodzieńczy chłopięcy głos niekoniecznie równa się piękny głos dojrzałego mężczyzny, jak również, że jest sposób, by ten młodzieńczy głos zachować. Sposób bardzo niebezpieczny i wysoce niepewny. Nie wiadomo, jak się rzecz miała na terenie XVII-wiecznych Woch, ale w starożytnym Rzymie kastrację przeżywał jeden na dziesięciu chłopców. Nawet, jeśli założymy, że w XVII-to i XVIII-towiecznych Włoszech był to większy procent, nie oznaczało to, że głos chłopca został zachowany. Kastrowano dzieci w wieku lat od 8 do 12; wiadomo, 12-latek może być już w wieku dojrzewania, choćby i nie było tego widać, co oznacza, że jego głos jest już w zasadzie nie do uratowania. A z tych, co przeżyli sam zabieg, i których głos udało się zachować najwyżej 1-3 procent robiło karierę, większość śpiewała w jakichś podrzędnych chórach czy na jarmarkach.

Carlo Broschi przeżywa. Jego głos zostaje zachowany. Carlo, występujący pod pseudonimem Farinelli, zostaje znanym śpiewakiem, operowym idolem swej epoki. Riccardo, piszący utwory specjalnie pod głos młodszego brata, zostaje kimś w rodzaju jego osobistego kompozytora, tworzącego w cieniu gwiazdy. Rzeczywiście się nie rozstają. Dzielą się wszystkim - blaskami i cieniami sławy, kobietami. Układ pozornie idealny, a w rzeczywistości frustrujący, nabrzmiewający niewypowiedzianymi słowami, głęboko ukrywanymi tajemnicami, marzeniami o czystej, doskonałej muzyce. A w tle... a właściwie nie - a szkieletem tej historii jest starcie dwóch wybitnych indywidualności, Haendla, traktującego Farinellego jak obrażający Boga sztuczny produkt, wytworzony dla pustej rozrywki gawiedzi i wykonujący melodie typu "dużo nut" w celu popisania się przed publicznością, i Farinellego, który pragnie udowodnić, że potrafi śpiewać coś więcej niż melodie z dużą ilością nut, i że również jest artystą. Film ogólnie doceniony - Złoty Glob dla najlepszego filmu zagranicznego w roku 1995, nominacja do Oscara w tej samej kategorii, francuskie Cezary za dźwięk i dekoracje, w pełni zasłużone.

Oczywiście to nie jest film historyczny, w rzeczywistości ani Haendel nie wzbraniał się szczególnie przed tym, by Farinelli śpiewał jego utwory, było, zdaje się, wręcz odwrotnie, ani Riccardo Broschi nie był miernym kompozytorzyną, który korzystał ze sławy brata, żeby zaistnieć. 

Ale nie historycznej rzetelności wymagamy, jak mniemam, od filmów tego rodzaju.

Wymagamy emocji. Poruszenia. Czegoś, co sprawia, że nie zapominamy o dziele natychmiast po wyjściu z kina.

Osobiście znam osoby, które poszły na "Farinellego" bo, u cha cha, film o kastracie, i momenty będą te, co to wy wiecie, a ja rozumiem, oooo, musimy zobaczyć, jak TO robi facet bez... sprzętu!!! Nie wiem, czy osoby te zostały usatysfakcjonowane całymi trzema momentami, które istotnie w filmie są, bo są to momenty fabularnie potrzebne, by podkreślić fenomenalnie opowiedziany, pokazany - niby nie dosłownie, a bardzo dobitnie - dramat człowieka, o którego losie zadecydował ktoś inny, krzywdząc go w sposób nieodwracalny z powodów, których współczesny widz chyba nie jest w stanie pojąć, taką przynajmniej mam nadzieję, i odbierając mu szansę na przeżyte po swojemu życie, na małżeństwo (kastratom nie wolno było się żenić pod karą ekskomuniki), na ojcostwo, a potem robiąc z niego coś w rodzaju pacynki dla tłumów. Dramat artysty, który walczy o to, by tym artystą w ogóle móc się stać, by nie być właśnie tylko i wyłącznie pacynką, niby uwielbianą, a przecież i trochę pogardzaną, i oglądaną jak tresowana małpka.

I oba te dramaty splatają się, gdy Farinelli - na barokowej, kiczowatej, cudownie kiczowatej, tak ohydnej, że aż pięknej teatralnej scenie - śpiewa "Lascia Ch'io Pianga", i osiąga artystyczną doskonałość w chwili, gdy my oglądamy - pokazaną niewymownie dyskretnie i tym bardziej wstrząsająco działającą na wyobraźnię - scenę kastracji, tej niewyobrażalnej krzywdy, tej zdrady, której wobec niego, małego chłopca, dopuścili się ci, których kochał i którym ufał.

A przy tym jest to film wizualnie bardzo piękny.

Jak wspominałam w poprzednim wpisie nie lubię wieku XVII-tego. Wszystkie poczynione przeze mnie na jego temat uwagi odnoszą się również do wieku VXIII-go. Wiecie, BAROK. Wściekłe kolorki, napakowane w nieracjonalnych ilościach wszędzie gdzie się tylko da aniołki, wygibaski, rumieńczyki, a wszystko to złote, i nie ma, że skromne! Kolumienki, dużo kolumienek, najlepiej powyginanych, ogrody przystrzyżone pod linijkę, więcej rumieńczyków, jeszcze więcej kolorków i "Ekstaza świętej Teresy " (no, dobra, to akurat lubię). W teatrze na scenie żywe lwy, konie i słonie, aktorzy powbijani w jakieś piętrowe kostiumy, dźwignie i zapadnie, żeby było efektownie, a to wszystko... Tak!!! W KOLORKACH. Pod spodem brud i sikanie w kątach wersalskich komnat oraz młoteczki na wszy, ale na zewnątrz kolorki, fontanienki i naturalistyczne owoce z cukru (BTW, jeśli ktoś nie widział "Vatela", filmu o cukierniku księcia de Conde, POLECAM).

I taki jest "Farinelli". Oka nie idzie oderwać, cały ten barok aż kapie z ekranu i  jest zachwycający w swej kiczowatości, te kostiumy sceniczne Farinellego, te detale sceny, te ruchome dekoracje!!! Te, przepięknie sfilmowane, dyskretniejsze, mniej barokowe elementy, prostota domu rodzinnego braci Broschi, scena kastracji, dom Haendla, zaplecze teatralnych scen. Przepiękny wizualnie film, arcydzieło dla takich srok, jak ja, absolutnie każdy kadr jest jak obraz, to jest film wart obejrzenia już choćby tylko dla swoich estetycznych walorów!

I to nawet (a może zwłaszcza), jeśli nie lubi się kolorków i barokowego przepychu. Co innego nie lubić, a co innego docenić, mówię wam i powiadam!  

 

W alfabecie łacińskim jakiś czas po "F" mamy "K", a skoro "K" to

"Królowa Margot" (tyt.org. "La Reine Margot")
Reż. Patrice Chéreau


Rok produkcji - 1994
Główne role - Isabelle Adjani
                       Vincent Pérez
                       Virna Lisi
                       Jean-Hugues Anglade
                       Daniel Auteuil
Kraj produkcji - Francja
                          Niemcy
                          Włochy
Czas trwania - 162 min.

Oraz:

Zdjęcia - Philippe Rousselot
Scenografia - Richard Peduzzi, Olivier Radot
Kostiumy - Moidele Bickel


By zapobiec wybuchowi wojny domowej o podłożu religijnym, księżniczka Małgorzata de Valois, zwana Margot, córka Katarzyny Medycejskiej, wychodzi za mąż za Henryka, króla Nawarry. W powszechnym mniemaniu ślub  wreszcie położy kres waśniom między protestantami i katolikami, ale w istocie posłuży królowej Katarzynie Medycejskiej oraz jej synowi, królowi Karolowi IX do rozprawy z hugenotami i ich najpotężniejszym zwolennikiem, admirałem de Coligny. 

W nocy z 23 na 24 sierpnia 1572 roku, w noc świętego Bartłomieja, katolicy dokonują masakry protestantów. Margot udaje się uratować nowo poślubionego męża oraz hrabiego La Môte, swego (przyszłego) kochanka. Pod wpływem żony (oraz dla własnego, dobrze pojętego interesu, jak mniemam) Henryk zgodzi się przejść na katolicyzm. W dodatku zamiast uciekać z Paryża, co doradzają mu jego zwolennicy, udaje się z rodziną małżonki na polowanie i ratuje Karola IX przed atakiem rozjuszonego dzika, przez co zyskuje sobie wielką sympatię króla. Lecz nie jego mamusi, która uparcie usiłuje zamordować Henryka, tym razem podsyłając mu książkę o myśliwstwie z zatrutymi stronami. Książka omyłkowo trafia w ręce jej syna, który wkrótce umiera, a o zamordowanie go zostaje oskarżony La Môte...

Kanwą scenariusza „Królowej Margot" Patrice’a Chéreau stała się - poza powieścią Aleksandra Dumasa - także książka Henryka Manna, poświęcona młodzieńczym latom Henryka z Nawarry, oparcie się o którą zapewniło filmowi większą wiarygodność historyczną. Całe to zagęszczenie instynktów, ta gmatwanina namiętności, miażdżona, nomen omen, beznamiętnie przez walec historii przedstawione są w nim z... nieopowiadalną ekspresją. Plus zaprawdę znakomite aktorstwo (po "Królowej Margot" obdarzyłam uczuciem nieugaszalnym Daniela Auteuil), dopasowana do obrazu muzyka Gorana Bregovicia...

No i przede wszystkim - sam obraz.

Zdjęcia Philippe'a Rousselota są... porażające. Wykreowane przez niego obrazy są porażające. To zupełnie, zupełnie inny rodzaj... waham się użyć słowa "piękno" wiedząc, jakiego rodzaju są to obrazy, więc napiszę - zupełnie inny rodzaj poruszenia niż "Farinelli", choć rozmach mają podobny. 

Philippe Rousselot pokazał nam wiek XVI-ty nie upudrowany, nie upiększony, brudny, brzydki, a przecież momentami niebywale monumentalny, zatykający dech w piersiach potęgą i, tak, pięknem. Sceny ślubu w katedrze są oszałamiająco piękne, w monumentalny sposób własnie, paryskie ulice są brudne, niewygodne i cuchną. Wielmożowie i wielcy panowie są mało estetyczni, mimo kapiących bogactwem odzień, o zwykłej gawiedzi nawet nie wspomnę. Zero, że tak to ujmę, technikoloru, zero upiększania na siłę, zero landszafcików. A mimo braku landszafcików i photoshopowego, uładzonego piękna - każdy kadr tego filmu to arcydzieło, które można zatrzymywać i oglądać...

To znaczy, można BY zatrzymywać.

Gdyby nie świadomość, na jaki kadr możemy natrafić, zatrzymując film.

Film, w którym jest pokazana Noc Świętego Bartłomieja.

Jak sądzę wszyscy czytający te słowa jesteśmy dziećmi swojej epoki. Jesteśmy przyzwyczajeni do obrazów, których żaden człowiek nie powinien nigdy oglądać, do informacji o wojnach, wylewających się z ekranów telewizyjnych, do filmów wojennych, niejednokrotnie idących w brutalny naturalizm, do wszelkiego okrucieństwa, jakie tylko może wymyślić człowiek, pokazywanego coraz częściej bez skrupułów, bez osłon i bez cenzury, gdyż "wolność słowa" (i obrazu) oraz "widz ma prawo wiedzieć".

Nawet, jeśli unikamy tego typu treści na pewno nie są nam one tak całkiem obce. I tak je wiele, wiele razy widzieliśmy, w filmach, w dokumentach, na zdjęciach w podręcznikach.

Ja też je widziałam, i też wiele razy.

Ale nie wiem, czy cokolwiek z tego, co widziałam może się równać z Nocą Świętego Bartłomieja pokazaną w "Królowej Margot".

Nawet nie próbuję opowiedzieć, jak bardzo... wstrząsające są te sceny. Jak... szokujące, jak przejmujące, jak bardzo nie do zapomnienia. Monumentalne potęgą nie dającej się ogarnąć rozumem potworności. Paraliżujące. Niemożliwe do wymazania, widzi się je po latach na spodzie zamkniętych powiek. Je, i sceny... sprzątania paryskich ulic nazajutrz, wywożenia ciał pomordowanych do masowych grobów. 

Absolutnie, absolutnie niewyobrażalne w swej grozie.

Piękne pięknem przerażającym, jak w wierszu Rilkego - "bo piękno jest tylko przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy z takim podziwem, gdyż beznamiętnie pogardza naszym unicestwieniem"... 

Wspaniały film.

Piękny strasznym pięknem, pięknem "pomimo". 


Na trzecim miejscu

"Wiek niewinności" (tyt.org. "The Age of Innocence")
Reż. Martin Scorsese


Rok produkcji - 1993
Główne role - Daniel Day-Lewis
                       Michelle Pfeiffer
                       Winona Ryder
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 139 min.

Jak również:

Zdjęcia - Michael Ballhaus
Scenografia - Dante Ferretti, Robert J. Franco
Kostiumy - Gabriella Pescucci

Martin Scorsese, syn sycylijskich emigrantów, autor filmów takich jak "Chłopcy z ferajny" czy "Ulice nędzy" popełnił ekranizację słynnej powieści Edith Wharton, rozgrywajacej się w świecie nowojorskiej socjety, i w dodatku zadedykował ją swojemu ojcu, prasowaczowi z zawodu. 

Czyż to nie surrealistyczne troszkę? I wspaniałe?

Nowy Jork, lata siedemdziesiąte XIX wieku. Życie towarzyskie wyższych sfer toczy się powoli, w ustalonym od dziesięcioleci rytmie, od bankietu do spotkania w operze, od wystawnej kolacji do amatorskich zawodów sportowych, od balu do ślubu kolejnej dziedziczki. 

Młody prawnik Newland Archer zaręczony jest z prześliczną May Mingott, pochodzącą z jednej z najlepszych nowojorskich rodzin. Z polecenia rodziny zajmuje się też sprawami kuzynki May, hrabiny Ellen Olenskiej, która właśnie wróciła z Europy w aurze skandalu. Postanawia pomóc jej w odzyskaniu dobrego imienia, nakłaniając hrabinę, by nie brała rozwodu z mężem w trosce o swoją przyszłość. Jednocześnie jednaj pozostaje pod wpływem uroku i osobowości pięknej Ellen, a w dodatku jego zainteresowanie zdaje się być wzajemne...


Melodramat w reżyserii Martina Scorsese powstał w oparciu o powieść Edith Wharton, uhonorowaną w 1923 roku Nagrodą Pulitzera (i była to pierwsza nagroda Pulitzera, którą nagrodzono kobietę). Powieść ukazuje świat wyższych sfer Nowego Jorku, doskonale znany autorce, która w nim wyrosła. Scorsese pozostał wierny literackiemu pierwowzorowi, portretując bohaterów oraz ich świat z zachwycającą dbałością o szczegóły i realia epoki. 

Film trwa ponad dwie godziny. W żaden sposób nie da się w ciągu dwóch godzin oddać całej subtelności i niuansów powieści, ale jeśli komukolwiek udało się choćby zbliżyć do ideału, to Martinowi Scorsese właśnie. Jako ogromna fanka Edith Wharton i tej konkretnej powieści przyznaję się do bycia także fanką filmu, który uważam za najlepsze dzieło  Scorsese. Ach, ten doskonały  obraz kipiących, wzburzonych emocji, uwięzionych w ciasnych gorsetach konwenansów, pod pozorami szacunku i ogólnej życzliwości! Wszystkie te buzujące uczucia (a nie oczekiwano, że ludzie będą je w ogóle żywić) są wyrażone w kostiumach, w scenografii, w oświetleniu, w detalach, które mogą umknąć niewprawnemu oku (albo takiemu, które ogląda ten film pierwszy raz), bo przecież po prostu NIE MOGĄ  byc wyrażone inaczej. Na przykład dosłownie.

"Wiek niewinności" pod względem oprawy wizualnej i muzycznej powinni docenić nawet ci, którzy nie przepadają za melodramatami, uważam wręcz, że nazwanie tej historii "melodramatem" w jakimś stopniu jej uwłacza. To nie jest melodramat, to jest rasowy dramat, aż wibrujący od dławionych namiętności (gdyby ktoś chciał zobaczyć scenę, która swego czasu wygrała konkurs na Najbardziej Zmysłową Scenę Filmową, to znajduje się ona właśnie w "Wieku niewinności", czyli w filmie, w którym - zupełnie tak samo, jak w rzeczywistych latach 70-tych XIX wieku - nie pokazano nawet damskiej kostki; tak się to właśnie robi, Drodzy Polscy Reżyserzy, którzy nie poznalibyście zmysłowości nawet gdyby Was w d... kopnęła, a goły biust potrafiliście pokazać nawet w "Idzie", czyli w utworze o, nieprawdaż, zakonnicach), to jest opowieść o odwiecznych ludzkich pragnieniach i wyborach, wobec których nie chcemy stawać, ale życie stawia nas przed nimi i tak. 

I jest to film niezwykle piękny.

Najoczywistszym chyba pięknem z całej opisanej dziś trójki, tym niemniej - naprawdę pięknym. 

I w dodatku to piękno jest nieodłącznym bohaterem filmu, tym elementem, który -  całym swym bogactwem, elegancją, masą zachwycających detali - dławi to, co prawdziwe, co nie przystające do tego prześlicznego, bogatego w urodę świata; jest jak cudownie piękne wieko skrzyni, w której zatrzaśnięte zostaje wszystko, co nie pasuje do idealnego obrazu, co mogłoby go zaburzyć, wprowadzić jakiś dysonans, ale nikt nawet nie próbuje tego wieka podnieść, bo je po prostu podziwia i daje się oszołomić i oszukać tej urodzie... zdarzyło wam się kiedyś pomyśleć "chciałabym/-łbym wtedy żyć, świat był uporządkowany, stroje piękne, ludzie tacy eleganccy, a te meble, te obrazy!!!"? No, to właśnie tego rodzaju piękno - oszukuje nas, oślepia i bardzo, bardzo skutecznie odwraca naszą uwagę od tego, co pod swoim zachwycającym woalem ukrywa, i czemu nie pozwala wyjść na powierzchnię.

Przepiękny, kunsztowny - pod każdym względem - film.

Polecam bardzo. 

niedziela, 23 listopada 2025

Nie doceniająco, czyli Wyzwania Filmowego dzień dwudziesty pierwszy

Najbardziej niedoceniony film

przeczytałam dzisiejszy temat Wyzwania i pomyślałam sobie, że, ha! Przynajmniej nie muszę się zastanawiać, od razu mi przyszedł do głowy stosowny tytuł, nie, żeby jakiegoś wybitnego utworu, pewnie nie, ale że niedocenianego, to pewne!...

... a potem przypomniałam sobie o zupełnie innym dziele, o filmie pod tytułem 

"Królowa sceny" (tyt.org. "Stage Beauty")
Reż. Richard Eyre


Rok produkcji - 2004 (PL - 2007)
Główne role - Billy Crudup
                       Claire Danes
                       Rupert Everett
                       Tom Wilkinson
                       Hugh Bonneville
Kraj produkcji - Niemcy
                          Stany Zjednoczone
                          Wielka Brytania
Czas trwania - 110 min.

i od razu wiedziałam, że to od niego właśnie zacznę dzisiejszy wpis. 

Londyn, XVII wiek. Zgodnie z obowiązującym prawem kobietom nie wolno występować na scenie, w związku z czym wszystkie role żeńskie w teatrach kreują mężczyźni, to znaczy w tych prawdziwych, poważnych teatrach, w prywatnych apartamentach arystokracji oraz - na drugim biegunie - w jakichś spelunkach spod ciemnej gwiazdy może grać każdy, również kobiety.

Ale w Teatrach przez wielkie "T" - wyłącznie mężczyźni.

Są aktorzy szkoleni tylko do tego, tacy, którzy nigdy w życiu nie stanęli na scenie w męskiej roli, a wśród nich najjaśniejszą gwiazdą jest  Edward (Ned) Kynaston, przez Samuela Pepysa określony jako "najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem". 

Kynastonowi pomaga Maria, młoda garderobiana, lojalna, podziwiająca go i niezwykle mu oddana, acz w głębi serca marząca o karierze aktorskiej. Pewnego dnia debiutuje ona na jednej z prowincjonalnych scen i początkowo wydawać się to może jedynie fanaberią, kompletnie nieszkodliwą.

A potem nagle świat Neda zostaje wywrócony do góry nogami. Król Karol II  pod wpływem swej nowej, pięknej kochanki  Nell Gwyn zmienia prawo. Początkowo ustala, że na scenie mogą pojawiać się i aktorzy i aktorki. A wkrótce potem - zakazuje mężczyznom odtwarzania ról kobiecych. Uwielbiany i oklaskiwany Ned z dnia na dzień staje się nikim...

 
"Królową sceny" obejrzałam ładnych lat temu parę, nie pamiętam, ile, ale mieliśmy wtedy jeszcze telewizor, więc minimum siedem. I nie pamiętam, czemu ją obejrzałam, bo słyszeć to o niej nie słyszałam przedtem ni słóweczka ("NIEDOCENIANY FILM", pamiętacie?), chyba z powodu tego, przytaczanego przeze mnie powyżej, cytatu z Samuela Pepysa, który mnie zainteresował.

Ale jak ją już obejrzałam popadłam w trwały zachwyt, który za chwilę wyzwoli we mnie typową dla mnie logoreę, bo na ilu poziomach ten film jest niedoceniany, to głowa mała.

Zaczniemy od tego najbardziej oczywistego, który w dodatku można podsumować jednym zdaniem (chyba, że jest się mną), to znaczy jest to film absolutnie genialnie zrobiony pod względem wizualnym. Otóż, Państwo Najdrożsi, ja nie znoszę wieku XVII. Uważam, że był brzydki, brudny, że cuchnął, a moda ówczesna wołała o pomstę do nieba, zwłaszcza zachodnioeuropejska (bo, powiedzmy sobie, nasz pan Kmicic w tych swoich żupanikach z pasami słuckimi wyglądał jednak lepiej niż uróżowany francuski czy brytyjski arystokrata w piętrowej peruce i pończoszkach).

I tę brzydotę bardzo dokładnie w tym filmie widać. Jest brudno. Jest ciemno. Śmierdzi. Idea młoteczków ze złota, które nosili w charakterze biżuterii arystokraci, a które służyły do wybijania wszy jawi się w pełni zrozumiałą. Jest dość siermiężnie. Londyńskie domy - jeszcze sprzed wielkiego pożaru Londynu - są skromne, proste, niewygodne, londyńskie ulice to uliczki, zabłocone i nieprzejezdne. Królewski pałac jest wręcz ubogi, dość zaniedbany, skromnie oświetlony. Rewelacyjna scenografia. Wybitne kostiumy. Być może zostałyby docenione, gdyby doceniono cały film, ale że go nie doceniono - to i ją pominięto, i teraz ja na mym skromnym blogu muszę oddawać jej sprawiedliwość. 

Następnie - sama opowieść. Ta historia to jest wspaniały, wielopiętrowy dramat, rewelacyjnie opowiedziany, doskonale napisany, zagrany z maestrią, której niejednokrotnie próżno by szukać w filmach... bardziej docenianych. Od pragnącej grać na scenie Marii, która uwielbia i kocha, dość beznadziejnie, Kynastona - no owszem, kocha go, ale pragnienie gry na scenie jest silniejsze od wszystkiego, a przecież... cóż, nie umie grać, umie tylko naśladować Kynastona, skąd ma wiedzieć, jak się gra,  żadna kobieta tego przed nią nie robiła...

Poprzez króla Karola II, syna pierwszego w historii ściętego monarchy, który po latach powraca z wygnania i niespecjalnie odnajduje się w całym tym królowaniu...

Aż po, i nade wszystko -

Neda Kynastona, któremu ziemia usuwa się spod stóp, i to w zasadzie zupełnie nagle. Od dzieciństwa szkolony i uczony tylko jednego - jak wiarygodnie i prawdziwie grać na scenie kobiety. Nie umie robić niczego innego. Nie chce robić niczego innego. Jest kompletnie zagubiony. Jest człowiekiem, którego wielbiły tłumy, a który z dnia na dzień stał się zbędny. Jego tożsamość... w zasadzie nie ma tożsamości. Czy jest aktorem? Aktorką? Kobietą? Mężczyzną? Mężczyzną, który udaje kobietę? Mężczyzną, który chce być kobietą? Od zawsze otaczanym przez kobiety, które uwodziły go, żeby sprawdzić, czy pod scenicznymi sukniami jest on mężczyzną, mężczyzn, którzy wiedzieli, że jest mężczyzną, ale woleli, by udawał, że jest kobietą, mężczyzn, którzy myśleli, że jest kobietą i nie mogli mu wybaczyć, gdy ich... pomyłka wychodziła na jaw - wszystko to w nowej rzeczywistość kotłuje się, przepoczwarza, rodzi na nowo i gubi, boleśnie i okrutnie, i w ten sposób dochodzimy do kolejnej niedocenianej rzeczy w tym filmie, a raczej niedocenianej osoby, a mianowicie.

Do Billiego Crudupa.

I ja nie wiem, nie znam się, może Billy Crudup jest doceniany jak nie wiem co, Wikipedia twierdzi, że jest doceniany teatralnie, i ja temu bardzo przyklaskuję, bo widziałam "Królową sceny" (z dziesięć razy) i wiem już, co Billy Crudup jest w stanie zrobić z kawałkiem tekstu, ale wiem też, że nie jest doceniany tak, jak powinien, odkąd obejrzałam "Królową sceny" jestem na niego trochę wyczulona, więc bystrym mym okiem wyławiam go w filmach, gdzie gra role sześcioplanowe i robi jakieś ogony, i jak sobie pomyślę, że taki Tom Hanks (no, sorry, nigdy nie ukrywałam, że go nie lubię jako aktora), który moim zdaniem gra dwiema minami na krzyż ma kolekcję Oscarów i Złotych Globów (i Złotych Malin też co prawda, ale nikła to pociecha) to mi się różne rzeczy otwierają w kieszeni, jak również smutne myśli o niesprawiedliwości świata same się po prostu snują, zwłaszcza, gdy sobie przypomnę.

Tę przepiękną klamrę, która stanowi ramy "Królowej sceny".

"Królowa sceny" zaczyna się i kończy dokładnie tą samą sceną z "Otella", sceną śmierci Desdemony, i w obydwu występuje Billy Crudup, i to jest aktorskie mistrzostwo świata, to jest jakiś aktorski Matterhorn, albo i Mount Everest, to jest coś, co budzi we mnie chęć natychmiastowego padnięcia na kolana, zapalenia jakiegoś poręcznego kadzidełka i przystąpienia do Oddawania Czci, od czego powstrzymuje mnie tylko fakt, że piszę i chciałabym skończyć ten tekst w jakimś w miarę przewidywalnym okresie czasu, to jest rzecz, oglądając którą po raz pierwszy nie oddychałam, więcej, za każdym razem nie oddycham, zadając kłam niedorzecznej teorii, że człowiek może nie oddychać tylko przez jakąś śmieszną ilość minut. To jest dowód, żywy dowód dla wszystkich, którzy uważają, że aktorstwo nie jest sztuką, że każdy może przebrać się w jakieś dziwne szmatki i wyklepać cudze słowa, dowód na to, że aktorstwo jest, może być, bywa sztuką, a wręcz Sztuką; jeśli macie wśród swoich znajomych kogoś, kto w to wątpi pokażcie mu "Królową sceny", nie będę dokładnie pisać, co mnie tak dogłębnie poruszyło we wspomnianej klamrze, bo bez spoilerów by się chyba nie obyło, ale, o, bogowie, OBEJRZYJCIE TO.

 

(chwila na ukojenie szalejącego tętna, napicia się herbaty celem uspokojenia buzujących emocji oraz wypowiedzenia z namaszczeniem "ommmmm... ommmmm... ommmmm").

I już możemy przystąpić do (pobieżnego i o wiele mniej emocjonalnego, ale poczucie sprawiedliwości nie pozwala mi zmilczeć o dziele) omówienia drugiego niedocenianego utworu kinematografii, a mianowicie filmu 


"Robin Hood"
Reż. John Irvin




Rok produkcji - 1991
Główne role - Patrick Bergin
                       Uma Thurman
                       Jurgen Prochonov
                       Jeroen Krabbe
                       Edward Fox
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
                           Wielka Brytania
Czas trwania - 116 min.

Streszczanie "Robin Hooda" byłoby... ekstrawagancją, optymistycznie zakładam, że znaczna część świata jednak go zna, więc tylko gwoli kronikarskiej ścisłości:

Sir Robin z Locksley, przyjaciel barona Rogera Daguerre, oraz Will Redding  narażają się sir Milesowi Folcanetowi. W wyniku baaaardzo niedbale poprowadzonej rozprawy niech będzie, że sądowej Robin zostaje skazany na wygnanie. Obydwaj przyjaciele znajdują schronienie w lesie, gdzie wkrótce przyłączają się do zbójeckiej bandy. 

Ta wersja "Robin Hooda" padła ofiarą tego samego pecha, który wcześniej dotknął "Valmonta". Albowiem dokładnie w tym samym roku, niemal co do miesiąca, na ekrany kin wszedł "Robin Hood. Książę złodziei" z Kevinem Costnerem, film, za którym stało Hollywood, z gwiazdorską obsadą, hollywoodzkim budżetem i takąż reklamą, obsypany następnie Oscarami, Globami i nagrodami BAFTA (i Malinami ;)), który całkowicie przyćmił wersję, której gwiazdorskiej obsadzie co prawda niczego zarzucić nie można, ale już jeśli chodzi o budżet i reklamę, to, cóż...

Tymczasem "Robin Hood" z Patrickiem Berginem w roli tytułowej jest naprawdę, naprawdę dobry. Szkielet filmu stanowi znana wszystkim historia szlachetnie urodzonego banity i jego wesołej kompanii, ale tu obudowana jest czymś, czego w innych wersjach prawie (albo też kompletnie) nie ma - a mianowicie konfliktem między Normanami a Sasami. Nie ma złowrogiego szeryfa z Notthingham; mamy Normanów, brutalnie rządzących krajem i dzierżących go żelazną garścią i saskiego wielmożę, niby im równego, ale jednak nie do końca. Mamy fantastycznie pokazane, biedne i brudne średniowiecze, mamy bezlistny, zamglony, lodowaty las, brud, błoto, mamy gnijące trupy, mamy nędzę i okrucieństwo, mamy, słowem, rasowy realizm (łącznie z aktorami dysponującymi skazami na obliczach i uzębieniem bynajmniej nie nadającym się do pokazania w reklamach past do zębów). Krótko mówiąc - mamy więcej realizmu, bardziej przyziemną, surowszą wersję niż hollywoodzka bajka z Costnerem oraz prawdziwą historię, i to tę okrutniejszą, niewidowiskową, bezlitosną feudalną historię ukrytą za legendą; mamy fantastyczne kostiumy, bardzo dobre walki na miecze, mamy świetnie zagrane postaci, od głównych po drugoplanowe (tu drugo- albo wręcz trzecioplanowy jest król Jan Bez Ziemi, w którym NIE ROZPOZNAŁAM Edwarda Foxa, bo Jana Bez Ziemi rozpoznałam natychmiast, i tak się to robi!), Umę Thurman jako charakterną lady Marion, a na sam koniec mamy śliczny, pogański motyw Majowej Królowej i ziemi, która rozkwita, gdy nadchodzi Młody Król.

Słowem, mamy Robin Hooda, w którego wierzę. 

Więc jeśli, o miły Czytelniku, kiedyś najdzie Cię ochota na obejrzenie przygód szlachetnego banity, co zabierał bogatym i dawał biednym...  

Szczerze polecam tę wersję.

Niesłusznie niedocenianą. 


piątek, 14 listopada 2025

"Długo cię nie było. Wszyscy mamy źle w głowach, tom 5" Martyna Pawłowska-Dymek

Zacznę tę recenzję nietypowo, bo od zacytowania samej siebie.

Recenzując tom trzeci serii "Wszyscy mamy źle w głowach" napisałam:

"Pisanie opinii/recenzji tomu trzeciego historii, która konsekwentnie prowadzona jest od tomu pierwszego i stanowi logiczny ciąg dalszy wcześniej opisanych wydarzeń jest dość trudna. Po pierwsze dlatego, że nie ma sensu zachęcać nikogo do przeczytania tego tomu - tę serię BEZWZGLĘDNIE należy czytać w kolejności. Tak więc ci, którzy jej nie znają powinni zacząć od tomu pierwszego (do czego zachęcam, nawet jeśli komuś się wydaje, że nie jest tzw. targetem, można się miło zdziwić), ci, którzy czytali i polubili i tak sięgną po tom kolejny, (i po kolejny), a ci, co czytali i nie polubili do tomu trzeciego nawet nie dotrą".

Podtrzymuję to, co napisałam.

Tom piąty (podzielony na dwie części, ale, jak sądzę, podział ten wynikał wyłącznie z powodów technicznych)  „Długo cię nie było” stanowi zakończenie serii „Wszyscy mamy źle w głowach” i jest nie tylko kulminacją dotychczasowych wątków, ale też (niezwykle) emocjonalnym podsumowaniem losów bohaterów, których czytelnicy zdążyli poznać i polubić (a jeśli nie polubić, to chociaż  zrozumieć) w trakcie lektury tomów poprzednich, zaś Martyna Pawłowska-Dymek po raz kolejny udowodniła, że potrafi stworzyć głęboką i psychologicznie bardzo wiarygodną opowieść o młodzieży, niosącą uniwersalne przesłania dotyczące przyjaźni, miłości, międzyludzkich relacji i poszukiwania w tym chaosie zwanym okresem dojrzewania samego siebie.

W centrum wydarzeń w tomie ostatnim pozostają Kaśka i Jakub, ich  związek dojrzewa, i wydaje się, że tych dwoje wreszcie będzie miało szansę... odpocząć, że tak to ujmę, od burz i naporów, we własnym świecie, w którym miłość może być bezpieczna i stabilna. Ale oczywiście tak się do końca stać nie może, zwłaszcza, że Kasia i Jakub nie przebywają na bezludnej wyspie. I tak muszą stawić czoła bardzo... brzydkim intrygom Adama, który obwinia ich za swoje niepowodzenia i planuje zemstę. Ponadto Jakub martwi się też sytuacją w Szatni, wiele bowiem wskazuje na to, że pozostali członkowie kapeli uknuli coś w tajemnicy przed nim. Zuza odkrywa, że Elsa od dawna ją okłamywała, postanawia więc uwolnić się spod jej wpływu, zdać do następnej klasy i wreszcie poważnie zająć się pisaniem. We wszystkim tym wspiera ją, jak zawsze, nasz chodzący wulkan energii i dobrej woli, czyli Kaśka, czy jednak nie jest za późno na poprawienie ocen? A profesor Roszkowa nie przeszła od zeszłego tomu cudownej wewnętrznej przemiany i niczego nie ułatwia...

Zaś w finale tomu ostatniego uczniów klasy 2B czeka najtrudniejsze w ich życiu wyzwanie, o wiele bardziej dramatyczne niż wszystko, co spotkało ich do tej pory (a, jak pamiętamy, życie niektórych nie oszczędzało)...

Nadal za największą siłę tej serii uznaję jej bohaterów, a teraz w dodatku z czystym sumieniem powiedzieć mogę, że są to bohaterowie bardzo konsekwentnie prowadzeni od tomu pierwszego do ostatniego, dojrzewający, rozwijający się, niektórzy mądrzejący, a niektórzy nie ;), ale zawsze – wielowymiarowi, wiarygodni, realistyczni, pełni sprzeczności. Nie będę pisać, który moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tle innych, bo, podejrzewam, każdy ma swojego ulubieńca i/lub ulubienicę, kogoś, z kim się najbardziej identyfikuje i czyje pobudki najlepiej rozumie. Napiszę tylko, że jest z kogo wybierać, ponieważ - powtórzę się, ale szczerych pochwał nigdy dość - to bardzo sprawnie i wiarygodnie wykreowane postacie, w każdą bez wyjątku się wierzy.

O stylu autorki już się wypowiadałam, zdania nie zmieniłam, bo też i nie było powodu, by je zmieniać, co z wielką przyjemnością zauważam. Martyna Pawłowska-Dymek potrafi pisać o sprawach trudnych - o presji, rówieśniczej i nie tylko, lęku, zawiedzionym zaufaniu, zdradzie i samotności - w sposób przystępny, a jednocześnie niebanalny, nigdy nie przekraczając cieniutkiej granicy między... jak by to ująć... autentycznym młodzieżowym językiem, bardzo naturalnie wypadającym w dialogach, a literacką kreacją. 

O finale pisać jest bardzo trudno nie unikając przy tym spoilerów, więc napiszę tylko, że był niebywale emocjonalny, trudny i bolesny, i baaaaaardzo odległy nie tylko od cukierkowego, ale w sumie od... no, cóż, każdego happy endu. Łatwy to on nie jest, o nie, autorka nie rozwiązuje wszystkich spraw jednoznacznie, pozostawiając malutką furteczkę na domysły, cóż też się dalej stanie, bo że się stanie to wiadomo, a samo zakończenie otwarte jest na interpretacje.

Wiele razy w poprzednich moich recenzjach podkreślałam, że nie jestem targetem i oceniam tę serię jako osoba, która z niejednego literackiego pieca chleb jadła, niejedno widziała, niejedno przeczytała, nad niejednym śmiała się i płakała, i popadała w zamyślenie..

Wyobrażam sobie, że target może odbierać rzecz zupełnie inaczej.

Ale trochę mu zazdroszczę, temu targetowi, że ma tego typu serię młodzieżową pod ręką, nic, tylko sięgać i czytać.

Nie wiem, czy jest to seria, której ja akurat bardzo potrzebowałam, będąc nastolatką... nieprawda, wiem, są elementy, których bardzo potrzebowałam, są też takie, których bym wtedy nie doceniła nawet literacko, tak bardzo były mi obce... ale na pewno są osoby, które jej potrzebowały. W całości.

A teraz target ją ma.

No zazdroszczę mu, naprawdę :).


poniedziałek, 10 listopada 2025

Historycznie, czyli Wyzwania Filmowego dzień dwudziesty

 "Twój ulubiony film o postaci historycznej"

przeczytałam, westchnęłam i uznałam, że o nienienienie, o tym to ja już na pewno niczego nie napiszę, gdyż - o, zaskoczenie stulecia! o, niespodzianko, jakże jesteś niespodzianą! - ja nie mam ulubionego filmu o postaci historycznej.

Myśl ta, acz wyraźna i dobitna, zagościła w mym mózgu przez jakąś sekundę, zadławiona, zagłuszona przez dziesiątki, ale, powiadam, dziesiątki tytułów, które zaczęły się tłoczyć, zalewać mnie, dusić, przepychać się z "I ja! I jeszcze jaaa!!! A ja to co?!" na ustach, aż wreszcie zmuszona byłam wziąć się w garść, huknąć z głębi serca: "A będzie mi tu cicho jeden z drugim!!!", chwycić całe to towarzystwo za paszcze i uświadomić co niektórym, że taka "Moja lewa stopa" czy "W imię ojca" jest co prawda oparte na prawdziwych historiach prawdziwych ludzi, ale nijak nie czyni to ludzi tych postaciami historycznymi, a, na przykład "Farinelli" czy "Królowa sceny" bardziej nadają się do innych tematów wyzwania, chociaż, i owszem, dotyczą osób nieco bardziej historycznych, acz zdecydowanie bardziej historyczną osobą niż główny bohater "Królowej sceny" jest Samuel Pepys, w filmie bohater mocno poboczny, czy król Karol II, więc, cóż. Odrzuciwszy w ten sposób/przerzuciwszy na inną kupkę sporą ilość dzieł kinematografii światowej i dokonawszy koniecznej selekcji z pozostałych, zdecydowałam się ostatecznie na trzy filmy.

No, trzy i pół. 

 Pierwszym jest

"Lady Jane"
reż.Trevor Nunn


Rok produkcji - 1986
Główne role - Helena Bonham-Carter
                       Cary Elwes
                       John Wood
                       Patrick Stewart
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 142 min.

Film, który powstał w roku 1986, ale ja go obejrzałam minimum dwanaście lat później.

Za to przez pewien czas oglądałam go codziennie.

Anglia, XVI wiek. Król  Henryk VIII umiera, pozostawiając następcę, swego jedynego syna, Edwarda. Król Edward VI, w chwili objęcia tronu zaledwie dziewięcioletni, okazuje się wkrótce być śmiertelnie chory. Tuż przed śmiercią w wieku lat niespełna siedemnastu pod wpływem księcia Northumberland sporządza testament, w myśl którego wyłącza z linii sukcesyjnej swoje siostry, Marię i Elżbietę, zaś następcą tronu czyni męskich potomków lady Jane, swojej kuzynki, synowej księcia Northumberland, świeżo poślubionej jego najmłodszemu synowi, Guildfordowi. Dodać trzeba, że śmierć młodego króla była utrzymywana była w tajemnicy przez kilka dni, by ułatwić lady Jane wstąpienie na tron. 

Lady Jane Grey, młoda, świetnie wykształcona i inteligentna dziewczyna, zostaje wydana za Guildforda Dudleya wbrew swej woli, jednak początkowa niechęć młodych do siebie przeradza się w uczucie. 

Co niczego nie zmienia. Bo nie ze względu na jakieś tam potencjalne uczucie połączono tych dwoje. Stali się oni pionkami w grze prowadzonej przez ambitnych ojców, matki, wujów, początkowo zupełnie nieświadomymi prowadzonej nimi gry, a zawsze zbyt słabymi, by się jej sprzeciwić. 

I tak przed "Tudorami" i przed "Elizabeth", przed modą na Tudorów i epokę elżbietańską była "Lady Jane", i jest to film, który uwielbiam.

Zrobiony tak, jak tylko Brytyjczycy potrafią. Starannie, wręcz kunsztownie, z najlepszymi na świecie kostiumami, z oryginalnymi wnętrzami, w których rzecz nakręcono, z duchem epoki, polatującym nad całością i przyklaskującym z aprobatą. 

Z idealną obsadą.

Helena Bonham-Carter miała w chwili premiery zaledwie 20 lat, więc całkiem dobrze pasuje do roli szesnastoletniej dziewięciodniowej królowej. Młodziutki Cary Elwes jest przeuroczym Guildfordem (chociaż, i owszem, poznajemy go w chwili, gdy - pijany w sztok - zostaje przez starszych braci wyciągnięty z podrzędnego burdelu, pobieżnie umyty i siłą postawiony na ślubnym kobiercu). A poza nimi - same tuzy brytyjskich scen i ekranów. John Wood. Patrick Stewart. Joss Ackland. Richard Johnson. Jane Lapotaire. 

Z fantastycznie opowiedzianą historią, choć oczywiście, oceny na Filmwebie obfitują w określenia takie jak "nudny", "przegadany" i "za długi"; i może rzeczywiście jest nudny, jeśli ktoś potrzebuje pędzącej na łeb, na szyję akcji, jeśli oczekuje głównie romansu (plakat, wszystkie plakaty, jakie widziałam, właśnie romans sugerują i ten romans, rzecz jasna, tez jest, i jest prześliczny, subtelnie zarysowany, obserwujemy go, jak rozwija się niczym kwiat, acz ze ściśniętym sercem, wiemy bowiem, że nie dane mu będzie rozwinąć się do końca, o wydaniu owoców nawet nie wspominając), jeśli go męczy wikłanie się w polityczne detale, te zakulisowe gry rozgrywane przez dawno umarłych szachmistrzów na dawno nie istniejących szachownicach.

Ale ja nie potrzebuję i mnie nie męczy. Mnie zachwyca właśnie powolność opowiedzianej historii, jej złożoność, jej wielowarstwowość, głęboki dramatyzm płynący z opowieści o młodziutkiej dziewczynie, wplątanej już nawet nie "wbrew woli", ale po prostu... poza wolą w skomplikowane, iście pajęcze sieci wielkiej historii, wobec których nie ma żadnych szans.

Doskonały, wycyzelowany, doskonale pomyślany, napisany i zrobiony film, który polecam.



Nie odbiegając daleko od tematu monarchii, na drugim miejscu mamy

"Jak zostać królem" (tyt. org. "The King's Speech")
reż Tom Hooper
 


Rok produkcji - 2010 (PL - 2011)
Główne role - Colin Firth
                       Geoffrey Rush
                       Helena Bonham-Carter
                       Jennifer Ehle
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 118 min.


Lata 30. XX wieku. Świat stoi w obliczu zbliżającego się wielkimi krokami konfliktu, w związku z czym sytuacja polityczna w Anglii jest napięta. 20 stycznia 1936 roku umiera król Jerzy V, a po jego śmierci na tron wstępuje jego najstarszy syn, David, przyjmując imię Edwarda VIII. 
Jego panowanie jednak trwa krócej niż rok. Chęć poślubienia Amerykanki i podwójnej rozwódki Wallis Simpson doprowadza Edwarda VIII do abdykacji, a następcą tronu zostaje książę Yorku, Albert. 

Książę zdaje się jednak być zupełnie nieprzygotowany do sytuacji, w jakiej postawiła go historia (i nieodpowiedzialny, względnie z imponującą konsekwencją podążający za głosem serca brat). Jest spokojnym, łagodnym, rodzinnym, nie przepadającym za publicznymi wystąpieniami i wszelkimi oficjalnymi obowiązkami człowiekiem.

I ma wadę, która może stanowić poważny problem w sprawowaniu monarszych obowiązków. Mianowicie od wczesnego dzieciństwa się jąka. Przypadłość nasila się podczas publicznych wystąpień, nie pomagają na to żadne lekarstwa ani terapie. Sytuacja wydaje się beznadziejna.
 
Aż do czasu, gdy za namową żony, księżnej Elżbiety, książę, a potem świeżo upieczony król, rozpoczyna leczenie u ekscentrycznego australijskiego logopedy Lionela Logue’a. Początkowy brak wiary w oryginalne metody terapii szybko ustąpić musi pokorze i posłuszeństwu wobec lekarza, zwłaszcza w momencie wybuchu II wojny światowej, kiedy Albert, już jako Jerzy VI, zobowiązany jest do wygłoszenia publicznego orędzia, biorąc tym samym odpowiedzialność za cały naród w dramatycznym historycznym momencie. 

I ja powiem jedno - ach.
 
Cóż to jest za film.
 
Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że w kinie brytyjskim widziałam już wszystko i niczym więcej nie jest mnie ono w stanie zachwycić, Brytyjczycy mówią: "Potrzymaj mi herbatę!".
 
Ten film jest... taki spokojny. Uporządkowany. Żadnych zagadek. Żadnych zwrotów akcji. Nie wzbudza gwałtownych uczuć. Niczego tam nie trzeba rozwikływać. Wszyscy przecież wiemy, co się stanie, wiemy, że Jerzy V umrze, wiemy, że Edward VIII abdykuje, wiemy, czemu, wiemy, że Jerzy VI zostanie królem, czy tego chce, czy nie. Wszystko w nim jest oczywiste: najpierw są trudności, próba pokonywania  trudności, nieudana, więc załamanie, bunt, a w końcu powrót do pierwotnych rozwiązań i zwycięstwo. 
 
A przecież ogląda się go z zapartym tchem.
 
Oczywiście odnosi się do niego wszystko, o czym pisałam powyżej, opisując "Lady Jane". Wszystko jest na tym samym, światowym, co mówię, zdecydowanie ponadświatowym poziomie. Kostiumy. Muzyka. Perfekcyjnie poprowadzona historia. Idealnie dobrane plenery. Oryginalne wnętrza.

Aktorzy.
 
Podobno scenarzyści wymarzyli sobie Geoffreya Rusha  w roli Lionela Logue, a obawiając się, że - jeśli będą działać zgodnie z zasadami, przez agencję - nikt, a już na pewno nie sam zainteresowany, w którego ręce większość scenariuszy w ogóle nie trafia skutkiem wstępnej selekcji dokonanej przez agentów i asystentów aktora, nie zwróci uwagi na scenariusz debiutantów, podrzucili mu ten scenariusz na próg domu. Nie wiem, do jakiego stopnia opowieść ta jest legendą, ale jeśli to prawda, wielkie brawa dla scenarzystów (mogą nam być wzorem, jak podchodzić do spełniania marzeń, drodzy Czytelnicy!), dali nam najwspanialszego Logue'a, jakiego można sobie wymarzyć.
 
Ale nie tak wspaniałego, jak Colin Firth w roli Jerzego VI.
 
Oglądając ten film człowiek zaczyna się jąkać. Wstrzymywać oddech. Pocą mu się ręce. Drżą łydki. Wpada w furię. Popada w rezygnację. A wszystko dlatego, że to właśnie pokazuje Colin Firth na ekranie. To jest wybitna rola. Wybitna. To doprawdy niewyobrażalna sztuka, zagrać tak wybitnie, że jawisz się wybitnym na tle innych wybitnych aktorów i aktorek. Znam osoby, które twierdzą, że to, co robią aktorzy, to tak naprawdę nie jest sztuka. To takie, ot, odgrywanie czegoś, co stworzył kto inny. I, rzeczywiście, czasami (przeważnie) - to nie jest sztuka.
 
A czasami patrzysz na twarz, którą znasz od lat i widziałaś ją w tysiącach odsłon, tylko, że teraz jest to zupełnie inna twarz zupełnie kogoś innego, i pocą ci się dłonie, i słowa nie chcą wydobyć się przez zaciśnięte gardło, bo człowiek na ekranie prowadzi cię tak, jak chce i tam, gdzie chce, a ty nie możesz nic, tylko pomyśleć z absolutną pokorą i absolutnym podziwem: "Och".
 
I to na pewno jest sztuka.
 
I to jest ten właśnie przypadek.
 
 

Film numer trzy oderwie nas, co prawda, od monarchii i jej problemów, ale żeby brytyjski nie był to już bez przesady!

"Lawrence z Arabii" (tyt.org. - "Lawrence of Arabia")
reż. David Lean


Rok produkcji - 1962
Główne role - Peter O'Toole
                       Omar Sharif
                       Alec Guinness
                       Anthony Quinn
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 216 min.

Film oparty jest na doświadczeniach Thomasa Edwarda Lawrence’a w Arabii podczas I wojny światowej, a w szczególności na wydarzeniach związanych ze zdobyciem fortu Akaba oraz odbiciem Damaszku z rąk Turków. Lawrence, młody brytyjski oficer, zostaje wysłany na Bliski Wschód. Wbrew rozkazom namawia Arabów do buntu, i sam dołącza do wojsk emira Faisala, przywódcy powstania arabskiego skierowanego przeciwko Turkom. Po brawurowym przebyciu pustyni Nefud wraz z niewielkim oddziałem wojska oraz udanym ataku na fort Akaba, Lawrence zyskuje status bohatera wśród Arabów i Anglików. Angażuje się również w polityczne próby zjednoczenia plemion arabskich, choć przeżywa konflikt wewnętrzny związany z poszukiwaniem własnej tożsamości oraz koniecznością wyboru lojalności względem Wielkiej Brytanii lub towarzyszy walki, należącymi do zamieszkujących Półwysep Arabski plemion...

"Lawrence'a z Arabii" obejrzałam po raz pierwszy dziecięciem nieledwie będąc, góra dziesięcioletnim,  i - choć brzmi to być może niewiarygodnie (216 minut filmu o walce na pustyni, Luby Czytelniku!!!) - zachwycił mnie od pierwszego wejrzenia. Winić za to należy mój arabski szmergiel, o którym kiedyś tu już na pewno pisałam, ale się (oględnie) powtórzę - otóż lat mając osiem, nie więcej, doznałam jednej z licznych w mym życiu iluminacji, momentu absolutnego zachwytu i olśnienia porównywalnego z wybuchem supernovej. W tym wypadku iluminacja ta związana była z pocztówką, którą ojciec mój otrzymał od swego przyjaciela, pracującego w jednym z krajów bliskowschodnich. Na pocztówce, na tle błękitnego nieba wznosiły się białe, subtelne koronki, wyglądające, jakby zmieść je z powierzchni ziemi mógł silniejszy powiew wiatru, dwie smukłe wieże, wyglądające, jakby zbudowały je elfy, ozdobione mozaiką tak piękną, że zatykała dech w piersi, a ja - dziecko chłodnego, gotyckiego, północnego miasta - odkryłam, że, ach, a więc można i tak budować!... i popadłam w trwałe uzależnienie, jak to zwykle bywa w moim przypadku, totalne. Język arabski. Pustynia. Kuchnia. Kolory. Zapachy. Sama sobie przypatruję się z fascynacją, bo ta kultura powinna być dogłębnie obca osobie takiej, jak ja, silnej introwertyczce. A nie jest. Nie umiem tego racjonalnie wyjaśnić, ale, cóż. Czy nie tak bywa z każdą miłością?

W każdym razie "Lawrence" się w tę moją miłość wpasował idealnie.

A im bardziej rosłam, dojrzewałam, a wręcz starzałam się, tym więcej rzeczy w nim doceniałam, z - nie jestem pewna, do jakiego stopnia zamierzoną, a do jakiego stopnia wynikającą z reżyserskiego zamiaru przedstawienia pułkownika Lawrence'a jako bohatera romantycznego z rysem tragicznym - głęboko antykolonialną wymową na czele.

Doprawdy, jeśli obejrzy się "Lawrence'a z Arabii" świadomie, i nawet niekoniecznie z napiętą uwagą, dość dokładnie zrozumieć można, czemu mamy na Bliskim Wschodzie to, co dziś mamy. Gdzie leżą tego korzenie.

"Lawrence" (i "Niebezpieczny człowiek", o którym poniżej) pozwolił mi też sformułować myśl, która być może jest nadużyciem, ale która trzyma się mnie zębami i pazurami, bowiem, niestety, widzę analogie, i to liczne - otóż, że naszą młodą niepodległość, rocznicę odzyskania której będziemy jutro świętować zawdzięczamy wyłącznie temu, że mieszkamy w Europie, jesteśmy (w większości) biali i jesteśmy (w większości) chrześcijanami. Arabscy towarzysze pułkownika Lawrence'a nie mieszkali w Europie, nie byli biali i nie byli chrześcijanami. Można było ich zatem użyć (jak nas), wykorzystać (jak nas), dowolnie nimi gardząc (jak, cóż, często nami), wycisnąć jak gąbkę, a potem porzucić, nie dotrzymując żadnej z danych im obietnic (jak, jakże wiele razy, próbowano i robiono z nami, tyle, że trudniej to robić białym chrześcijanom z Europy. Ale się da, panowie w garniturach wam to mówią!). Bardzo to gorzka konstatacja, która sprawia, że moja sympatia przy każdym kolejnym seansie jest bardziej i bardziej po stronie brutalnie i bez skrupułów wykorzystanych arabskich wojowników.

Wspaniałe dzieło. Epickie. Zapewne - zdecydowanie - nie dla każdego. I długie. I powolne. I ma polityczne wątki pod spodem. I występują w nim sami faceci :D. 

Ale nade wszystko epickie. Fantastycznie zagrane. Z najwspanialszą muzyką świata. Z Peterem O'Toole i Omarem Sharifem.

Czego można chcieć więcej :)?



Tonem koniecznego dopowiedzenia:

w najmniejszym stopniu nie jest to obowiązkowe, zwłaszcza, jeśli nie ma się mojego... eeee... subtelnego skrzywienia w temacie Bliskiego Wschodu, jego kultury i skomplikowanej historii, ale nadmienię jednak, że zawsze oglądam "Lawrence'a z Arabii" w duecie z filmem, o którym już pobieżnie wspomniałam, a mianowicie

"Niebezpieczny człowiek: Lawrence po Arabii" (tyt.org. "A Dangerous Man - Lawrence After Arabia")
reż. Christopher Menaul



Rok produkcji - 1992
Główne role - Ralph Fiennes
                       Siddig El-Fadil
                       Denis Quilley
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 107 min.

i nie mogę się oprzeć, by nie wspomnieć w ramach ciekawostki, że aktor grający księcia Faisala, 

znany później jako Alexander Siddig, ząś w "Niebezpiecznym człowieku" występujący pod nazwiskiem  Siddig El-Fadil naprawdę nazywa się Siddig el-Tahir el-Fadil el-Siddig Abdurrahman Mohammed Ahmed Abdullah el-Mahdi  (czy wszyscy słyszą zachwycony jęk mojej kochającej język arabski duszy?) i jest pra-pra-wnukiem Muhhamada Ahmada, lepiej znanego jako Mahdi, tak jest, tego samego Mahdiego, którego jakże nieładnie spostponował Henryk Sienkiewicz we "W pustyni i w puszczy", i powiem tylko, że jeśli pra-pra-wnuk jest chociaż odrobineczkę podobny do pra-pra-dziadunia oznacza to, że Henryk Sienkiewicz w swej powieści uchybił nie tylko odwadze Mahdiego i jego dokonaniom, ale także wyglądowi ("Był to człowiek w średnim wieku, dziwnie otyły, jakby rozpuchnięty i prawie czarny. Staś, który miał wzrok nadzwyczaj bystry dostrzegł, że twarz jego była wytatuowana. (...) patrząc teraz na tę twarz tłustą z załzawionymi oczami (...) nie mógł wyjść ze zdziwienia (...) widział przed sobą pyzatą dynię, podobną do rysunków księżyca w pełni").

Wracając do ad remu - film opowiada o paryskiej konferencji pokojowej po zakończeniu pierwszej wojny światowej i o tym, jak państwa arabskie zostały na niej elegancko wycyckane przez dzielnych, białych rycerzy na dzielnych, białych rumakach, którzy przy pomocy linijki i ołówka dokonali podziału wpływów na Bliskim Wschodzie, lekce sobie ważąc jakieś tam oczekiwania mieszkańców tamtych okolic, że o własnych obietnicach nawet nie wspomnę ("Musimy panu wyjaśnić, pułkowniku, że Syrię obiecaliśmy Francuzom, chyba nie oczekuje pan, że zawiedziemy naszych sojuszników?", bo, rzecz jasna, Arabowie walczący u boku Brytyjczyków to nie byli sojusznicy, nienienie, to był ciemny prymitywny lud w jakichś śmiesznych szmatach zamiast garniturów, im można było dowolnie dużo obiecać, a potem nie dotrzymać słowa, i tak nie zauważą, równie dobrze można było się paciorkami wykupić, przecież te dzikusy są doprawdy jak dzieci, oraz niech ktoś mnie powstrzyma i/lub da woreczki do oddychania, DUŻO, bo ja tak długo mogę, a im dalej w las tym się robię gwałtowniejsza w emocjach). Pułkownik Lawrence, towarzyszący księciu Faisalowi na rzeczonej konferencji zmuszony jest użyć swojej sławy (która go trochę uwiera, a trochę napawa dumą) i stać się głosem, domagającym się sprawiedliwości i dotrzymania słowa danego w czasie wojny arabskim sojusznikom.

Co, rzecz jasna, skazane jest na porażkę, jako, że "Syrię obiecaliśmy Francuzom", a ropę i Irak weźmiemy sobie, więc sami rozumiecie.

To zdecydowanie nie jest film dla każdego, więcej, uważam, że jest to film dla nielicznych, mimo subtelnie przedstawionego, skomplikowanego portretu pułkownika Lawrence'a, bardzo dobrze zagranego przez Ralpha Fiennes, wyśmienitego Sidigga El-Fadil jako księcia Faisala -  pełnego pasji, zdeterminowanego, na przemian urzeczonego i skonfliktowanego z Lawrencem, i paru doskonałych scen (Lawrence przedstawiający wiadomość od Faisala przed przedstawicielami aliantów, po angielsku i po francusku, ach!), to jednak film w dużej mierze o polityce, zakulisowych, mało interesujących niejednokrotnie rozmowach i posunięciach, ale jeśli ktoś lubi "Lawrence'a z Arabii", chciałby zobaczyć, "co było potem", czytał "Siedem filarów mądrości" ( kawał wyśmienitej literatury, gdyby ktoś mnie pytał), albo po prostu chciał zobaczyć filmowy debiut Ralpha Fiennes, nim ten stał się gwiazdą oraz Voldemortem - polecam :).