wtorek, 15 lipca 2025

Wielokrotnie, czyli Wyzwania Filmowego dzień ósmy

 Film, który widziałaś przynajmniej 5 razy


przeczytałam dzisiejszy temat Wyzwania i pomyślałam sobie, że powinnam napisać: "Poza "Samolot kontra wulkan" w zasadzie wszystkie filmy, które się tu pojawiły i wszystkie, które się jeszcze pojawią, chyba nawet to cholerne "Masz wiadomość", jestem bowiem osobą, która lubi te piosenki, co to je już zna" i skończyć wpis, zamykając się w jednym zdaniu.

Potem sobie pomyślałam, że aby wypełnić ten post dziesięcioma tysiącami znaków wystarczyłoby po prostu tylko wymieniać tytuły wszystkich... no, dobra, nie szalejmy - większości dzieł kinematografii, które doznały tego zaszczytu, że moje oko spoczęło na nich więcej niż pięć razy, jak na przykład (wdech) wszystkie kultowe komedie polskie, od "Samych swoich" (wraz z ciągiem dalszym), poprzez "Vabanki" (filmy z serii "po trzydziestym razie przestałam liczyć"), po "Misia", następnie "Howard's End" i "Remains of the Day", "Bogów", "Klatkę dla ptaków", liczne ekranizacje książek Jane Austen, "Moją lewą stopę" i "W imię ojca", "Cienistą dolinę", "Ocean's 11" oraz "Włoską robotę", "Blask" (ten z Geoffreyem Rushem), "Miesiąc na wsi", "Między wierszami", "Easy Virtue", "Beetlejuice", "Kola", "Hair", "Amadeusz", i milion innych (wydech), a po pierwsze jeszcze niemal nie wyszliśmy poza lata 90-te, po drugie świadomie i z pełną premedytacją pominęłam (i w całym wyzwaniu pomijam) wszystkie filmy wojenne, a po trzecie nie wymieniłam nawet jednego filmu animowanego, a był taki moment w moim życiu, i nie nazbyt dawno temu, że animacje oglądałam niemal zawodowo, niektóre dużo, duuuuużo częściej niż jakieś głupie pięć razy.

Aż wreszcie sobie pomyślałam, że są takie filmy, które mi nie pasują do żadnego tematu w Wyzwaniu, a kocham je miłością wielką (i czasem tak bardzo nieracjonalną, jak tylko miłość być może), i nie ma, że to tamto, nie po to ma się uparcie bloga w dobie konającej blogosfery, żeby nie zadręczać tych dziesięciu najwytrwalszych Czytelników swoją logoreą!

Co pomyślawszy, żmudnie wybrałam z długiej listy Filmów Kochanych I Nigdzie Nie Pasujących trzy tytuły, i oto przystępuję do Logorei.

Na pierwszy rzut idą

"Przygody barona Munchausena" ("The Adventures of Baron Munchausen")
Reż. Terry Gilliam


Rok produkcji - 1989 (PL - 1991)
Główne role - John Neville
                       Eric Idle
                       Sarah Polley
                       Uma Thurman
                       Jonathan Pryce
Kraj produkcji - Wielka Brytania, Niemcy
Czas trwania - 126 min.

XVIII wiek. Akcja filmu rozpoczyna się w mieście obleganym przez Turków. Mieszkańcy miasta w zasadzie już nie walczą, czekają na nieuchronną zagładę, i tylko w gruzach teatru trupa aktorska, taki trochę odpowiednik orkiestry grającej na Titanicu, wystawia sztukę "Przygody barona Munchausena". W trakcie spektaklu na scenie pojawia się starszy człowiek, tytułowy baron, który namawia widzów, aby nie tracili wiary i stanęli do walki. Dla zachęty przytacza parę własnych przygód, a są one iście epickie i, cóż, brzmią ciut nazbyt fantazyjnie, więc nikt nie daje im wiary. Nikt, poza małą Sally, z którą  baron wyrusza na poszukiwanie swych towarzyszy, obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami, aby przy ich pomocy ocalić skazane, zdałoby się, na zagładę miasto.

To jest film, który poszczycić się może zrobieniem spektakularnej klapy, przepadł we wszystkich kinach i we wszystkich rankingach, przyniósł wyłącznie straty studiu filmowemu, które go wyprodukowało i włożyło w tę produkcję masę kasy (i, och, powiadam, TO WIDAĆ), oraz, mówię Państwu kochanemu, jak mało mnie to obchodzi to nawet Wy nie!

Ja ten film oglądam dla irracjonalnego, powalającego na kolana, baśniowego, nieopowiadalnego piękna, którym jest on przesycony. Pisałam o Pięknie w filmach Terry Gilliama już w moim wpisie o "Fisher King", ale "Przygody barona Munchausena"... mam czasem wrażenie, że powstały tylko po to, by być piękne. W zupełnie nieprawdopodobny, surrealistyczny sposób piękne. Statek barona lądujący na Księżycu i przemierzający jego bezkres, płynący w piasku, mieniącym się jak ziarenka srebra. Goniące się po niebie gwiazdozbiory znaków Zodiaku. Baron tańczący z Afrodytą walca w wulkanie Hefajstosa. Wenus rodząca się z piany i wychodząca z muszli. Ścigająca Barona po całym świecie Śmierć, wyrywająca się na wolność z rzeźby maszkarona. Wyspa, która okazuje się gigantyczną rybą i połyka naszych bohaterów. Wszystko zrobione w sposób zatykający dech w piersiach, z rozmachem, z wyobraźnią po prostu nieposkromioną, ponownie - jak we śnie, w którym nie ma żadnych granic i wszystko zdarzyć się może. Mogę na to patrzeć, i patrzeć, i patrzeć, i zachwyca mnie ciągle na nowo, i oczywiście jest w tym filmie - podobnie jak w "Fisher King" zresztą - ta niezgoda na to, by żyć "normalnie", co za okropne słowo, jest hołd dla fantazji i niepohamowanej wiary, że życie może być barwne i niezwykłe, ale przyznaję się bez bicia, że ja oglądam "Barona Munchausena" dla piękna, baśniowego piękna, którego Terry Gilliam jest mistrzem absolutnie niedościgłym.

 
Na drugim miejscu (chociaż kolejność jest przypadkowa" mamy

"Imperium Słońca" ("Empire of the Sun")
Reż. Steven Spielberg



Rok produkcji - 1987 (PL - 1989)
Główne role - Christian Bale
                       John Malkovich
                       Miranda Richardson
                       Nigel Havers 
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 154 min.

....i właśnie zauważam, że jednak jeden film o wojnie prześlizgnął się przez gęste oczka moich sieci.

Ale za to jaki to film!!!

"Imperium Słońca" jest ekranizacją autobiograficznej powieści G.J. Ballarda pod tym samym tytułem. Szanghaj, początek lat 40. Dwunastoletni Jim, syn brytyjskiego dyplomaty, jest miłośnikiem japońskich samolotów wojskowych. Jest też, co tu będziemy kryć, trochę rozpsutym jedynakiem, dzieckiem bardzo zamożnych rodziców. Kiedy Japonia napada na Chiny i jej wojska wkraczają do Szanghaju, chłopiec zostaje fatalnym zbiegiem okoliczności oddzielony od rodziców, po czym trafia do obozu dla internowanych cywili. Od tego momentu musi sobie radzić sam - i radzi sobie, odnajdując się w strasznej obozowej rzeczywistości z nadzwyczajną wolą przetrwania i nadzwyczajnym... brakiem skrupułów.

To jest film pod wieloma względami niezwykły. Po pierwsze, jak orzekła moja siostra (tak, zamęczam tym Wyzwaniem każdego, kto mi wpadnie w ręce, czy tego chce, nieszczęśnik, czy nie) "Co za szkoda, że nie ma kategorii "Ulubiony film reżysera, którego nie lubisz"!". I rzeczywiście, szkoda, gdyby była to w niej właśnie znalazłoby się "Imperium Słońca", ponieważ z wielu powodów, o których za długo by mówić, nie lubię Stevena Spielbierga, a większość jego dzieł kompletnie nie przemawia do mojej wrażliwości i zostawia mnie zimną jak lód.

Po drugie, źle czytało mi się książkę, nie tylko ze względu na jej trudną tematykę, bo trudna tematyka mi nie pierwszyzna, po prostu między mną a autorem nie kliknęło, i nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak tę powieść w ogóle można sfilmować.

A film powalił mnie na kolana. Jest... no, genialny jest, porusza trudne tematy w sposób niezwykle delikatny, aluzyjny wręcz ("Poznałem dziś nowe słowo - bomba atomowa. Ten błysk na niebie... jakby Bóg zrobił zdjęcie" - i dokładnie tak właśnie pokazany jest moment wybuchu), nie wali po amerykańsku obuchem, nie miota nam flagą przed oczami, zero w nim dosłowności i zero wysilonych happy endów. Na Christiana Bale'a, który miał w chwili kręcenia filmu czternaście lat po prostu nie ma słów, do chwili zobaczenia go nie wierzyłam, że istnieją tak utalentowani młodociani aktorzy, a i teraz trudno mi w to uwierzyć, chociaż wiem, że to, no cóż, Christian Bale jest, trochę szaleniec, trochę geniusz, widać w czternastej wiośnie już TO miał.

Miałam kiedyś ponagrywane w jednym miejscu wszystkie moje ukochane fragmenty z przeróżnych filmów, jak napadał mnie nastrój na wzruszanie się albo potrzeba zachwycenia się do samego dna serca to je sobie włączałam, była tam i scena z metra z "Fisher King", i finałowa scena z "Cinema Paradiso", i scena z jeleniem z "Wszyscy mają się dobrze", i wiele, wiele innych, a z "Imperium Słońca" - scena, gdy Jim, salutując, śpiewa na pożegnanie kamikadze, którzy wylatują na swoją ostatnią misję. Piękna, piękna, dogłębnie piękna scena, chwytająca za serce, wywracająca emocje na nice, okruch doskonałości w strasznym świecie, który "Imperium Słońca" pokazuje tak dobrze.

I na koniec, żeby nie było zbyt ponuro

"Rodzina Addamsów II" ("Addams Family Values")
Reż. Barry Sonnenfeld


Rok produkcji - 1993 (PL - 1994)
Główne role - Anjelica Huston
                       Raul Julia
                       Christina Ricci
                       Christopher Lloyd
                       Joan Cusack
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 94 min.

W części drugiej opowieści o Addamsach rodzina się powiększa, na świat przychodzi trzeci potomek małżeństwa Addamsów – Pubert. Niestety, narodziny  braciszka wywołują bunt u starszego rodzeństwa. Wednesday i Pugsley postanawiają się go pozbyć (i, doprawdy, nie przebierają w środkach), bowiem według rodzinnej tradycji narodziny kolejnego potomka oznaczają śmierć jednego z poprzednich dzieci. Gomez i Morticia troszkę jednak zaniepokojeni determinacją starszych pociech zatrudniają do opieki nad maluchem niańkę, Debbie, pozornie słodką i uroczą, w rzeczywistości seryjną mężobójczynię, która  upatruje sobie w majątku Festera źródło szybkiego dochodu. Postanawia wyjść za Addamsa, zamordować go i odziedziczyć majątek...

"Rodzina Addamsów II" jest w Domu w Dziczy przede wszystkim nieustannym (aż dziw, zważywszy, ile ten film ma lat i ile razy został obejrzany) źródłem cytatów, z których najukochańszym jest:

"- Posunęłaś się za daleko. Pozbawiłaś go ducha. Odciągnełaś go od nas. To mogłabym ci wybaczyć . Ale Debbie...
- Co?!
- Pastelowe kolory?",

(zawsze mówione dokładnie tym tonem, którym wypowiada je Anjelica Huston), jak również

"- I'll be the victim!
- All your life".

"- To był orzeł amerykański! Ten gatunek wyginął!
 - Teraz tak."

oraz

"I'm gonna have a baby. Right now".

No i nigdy już nie będzie INNYCH Morticii i Gomeza. Nigdy. Na próżno silą się twórcy kolejnych wersji oraz serialu "Wednesday". Daremne są ich próby. Są na straconej pozycji. Nawet w kreskówce, która - zdałoby się - pozwala ukazać za pomocą szerszego wachlarza środków liczniejsze i bardziej wybujałe emocje niż przeciętna ludzka twarz nie udało się odtworzyć tej chemii, tej siły przyciągania, tych "Morticia-Gomez vibes", którymi bez najmniejszych trudności promieniowali Anjelica Huston i Raul Julia, budząc uzasadnioną zazdrość nie tylko w młodszym bracie Gomeza, ale też, nie ukrywajmy tego, we wszystkich widzach :).

Choćby tylko (aż! aż!) dla nich warto byłoby obejrzeć ten film... co najmniej pięć razy :).

 

niedziela, 13 lipca 2025

Z nie...chęcią, czyli Wyzwania Filmowego dzień siódmy ("Masz wiadomość")

Jak już gdzieś we tekstach dotyczących Wyzwania Filmowego pisałam, czasem nad odpowiedzią na zadane pytanie muszę się zastanawiać, czasami muszę wybierać z wielu filmów, których tytuły przychodzą mi do głowy nader tłumnie, czasem z dwóch (i wtedy opisuję oba :D), a czasem jeszcze nie zdążę doczytać pytania do końca, a moja Jaźń i Podświadomość wrzeszczą odpowiedź, zagłuszając kompletnie (ewentualny) Głos Rozsądku.

To, co wywrzaskuje Jaźń i Podświadomość to wcale nie musi być ani jedyna, ani najbardziej prawidłowa odpowiedź.

Ale nigdy się z nią nie kłócę.

Zakładam, że musi coś być w tym, że Podświadomość wyrzuca z mroków niepamięci akurat ten tytuł. Że coś w nim musiało w szczególny sposób zapaść mi w pamięć, dotknąć jakiejś szczególnie czułej struny, coś wyjątkowo we mnie poruszyć.

Tak było w przypadku "Życia na podsłuchu".

I tak było, gdy tylko przeczytałam temat Szóstego Dnia Wyzwania, a mianowicie

Film, którego naprawdę nienawidzisz


W moim przypadku jest to

"Masz wiadomość" (tyt.oryg. "You've Got Mail")
Reż. Nora Ephron



 Rok produkcji - 1998 (PL. - 1999)
Główne role - Tom Hanks
                       Meg Ryan
                       Greg Kinnear
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 115 min.

 

I ja tego filmu nienawidzę dogłębnie, ja go tak nienawidzę, że aż mi się ręce trzęsą, gdy to piszę, wszystkiego w nim nienawidzę, od pierwszej do ostatniej minuty, od napisów początkowych po plakat, łącznie z tym cholernym, Bogu ducha winnym labradorem na obrazku!

(przerwa na oddychanie do woreczka)

Nowy Jork.

Kathleen Kelly prowadzi odziedziczoną po mamie księgarenkę "Sklep za rogiem", urocze, przytulne miejsce z duszą, które kocha, i które jest dla niej czymś o wiele więcej niż tylko miejscem pracy. Sprzedaje w niej  książki dla dzieci i od wielu lat zatrudnia tych samych pracowników (najstarsza pracownica znała jeszcze matkę Kathleen). Wiedzie skromne, ale szczęśliwe życie, od dłuższego czasu jest prywatnie związana z trochę roztrzepanym, ale sympatycznym dziennikarzem i nic, zdałoby się, nie będzie w stanie zakłócić spokoju i zadowolenia, w jakim żyje.

Do czasu.

W dzielnicy, w której znajduje się sklepik Kathleen niejaki Joe Fox, finansowy gigant i bezwzględny człowiek interesu, otwiera swój megastore. Jak megastore to i, rzecz jasna,  megaksięgarnia, a w tej księgarni, oczywiście, ceny niezwykle konkurencyjne oraz cappuccino serwowane w księgarnianej kawiarni, ponieważ Joe Foxa stać na wszelkie obniżki, promocje, ceny prawie hurtowe i inne takie. Nie ma mowy, żeby malutka, rodzinna księgarenka poradziła sobie z taką konkurencją, zwłaszcza, że właściciel megastore i tak zamierza ją przejąć tak, jak przejął liczne małe księgarenki w okolicy otwieranych przez się kolosów. I to pomimo faktu, że - błąkając się z dwojgiem siostrzeńców po mieście -  trafia przypadkiem do "Sklepiku za rogiem" i doznaje zachwytu na widok jego uroczej właścicielki (w pełni zrozumiałe, kto by nie doznał zachwytu na widok Meg Ryan? Nawet ja bym doznała, a jestem Złą Kobietą). Zachwyt jednakowoż zachwytem, a biznes jest biznes, i oto los miłej księgarni zostaje przesądzony.

Pracownicy "Sklepu za rogiem" postanawiają co prawda ratować swoje miejsce pracy, ale - gdy kampania reklamowo-ratunkowa nie przynosi rezultatu - Kathleen zmuszona zostaje zamknąć księgarnię...

Tymczasem naszemu Joe nie wiedzie się w życiu prywatnym, ale na pociechę ma internet, w tym internecie nicka NY152, oraz poznaną w sieci kumpelę od serca, niejaką Shopgirl, istną Bratnią Duszę, z którą wymieniają maile i piszą w nich o wszystkim, o ulubionych książkach, o motylku w metrze, o piesku, o Jane Austen...

O różnych rzeczach piszą, tylko nie wspominają, kim są w realu.

A już zwłaszcza on nie wspomina.

Gdyż tylko on zna całą prawdę. Próbował flirtować z Kathleen już podczas pierwszego spotkania, ale został zdemaskowany, więc tu mamy 1:1 - on wie, jak ona wygląda i kim jest, ona wie, jak wygląda on, i kim jest też.

Następnie Joe jako NY152 umawia się z Shopgirl, i w ten sposób dowiaduje się, z kim tak naprawdę koresponduje...

 

Czuję się w obowiązku wspomnieć, że autorzy komedii romantycznych nie mają ze mną lekko, co ich co prawda w najmniejszym stopniu nie obchodzi, ale jednak. Zamiast się wzruszać widzę i punktuję wszystkie te "niedasie", od których w komediach romantycznych zazwyczaj się roi, zauważam  wszystkie braki, luki i bzdury, zamiast odczuwać zazdrość, że innym tak ładnie się udaje, a moje życie jest taaaaakie nudne i taaaakie przewidywalne przewracam oczami, a zamiast wyzwalających w jakże licznych damskich piersiach jakże liczne westchnienia zachwycających scen i porywających bohaterów ja widzę czerwone flagi, i dotyczy to filmów naprawdę dobrych w swoim gatunku, albo wręcz wybitnych, jak "Love Actually" (no bo serio, nikogo nie niepokoi, że bohater grany przez Colina Firth - któremu wiele mogę wybaczyć, ale jakieś granice są! - po dwóch tygodniach znajomości PROSI O RĘKĘ dziewczynę, z którą tak naprawdę nie zamienił słowa, nie wie o niej nic i zna wyłącznie jej imię? I ONA SIĘ ZGADZA, a też nie wie o nim niczego, tylko zna jego imię? No, dobra, to Colin Firth, a dziewczyna jest urocza, ale, bogowie, MAŁŻEŃSTWO???? To przecież chore jest!), "Love Actually", które jest świetnie napisane, doskonale obsadzone i  zagrane, i nawet taka wredna, nieromantyczna żmija jak ja zaczyna myśleć i wyciągać wnioski dopiero jakiś czas po projekcji - a MIMO TO znajdę coś, czego mogę się uczepić.

To co dopiero można rzec o średnim produkcyjniaku, w którym w dodatku od tych cholernych napisów początkowych do samego końca wyczuwam taki sprytny zamysł "Meg Ryan i Tom Hanks tak nam się ślicznie sprawdzili w "Bezsenności w Seattle", film zarobił 228 mln dolarów, zróbmy inny film z tą samą parą, no to się musi udać!".

I w dodatku nie znoszę Toma Hanksa. No nie cierpię człowieka. Znaczy, stój, człowieka całkiem lubię. Tom Hanks wydaje się być sympatyczny, ma poczucie humoru, miło wypada na wywiadach i ma dobry kontakt z obserwatorami na tych wszystkich soszjalach, co to teraz gwiazdy zmuszone są mieć. W najmniejszym stopniu nie wpływa to jednak na fakt, że nie znoszę go jako aktora, w mojej opinii jest na maksa przereklamowany, gra zawsze na jedno kopyto, a łatwo jest odgadnąć, że nie jest dla mnie rzeczą prostą wczuć się w komedię romantyczną, której głównego bohatera uważam w najlepszym wypadku za kluskę o twarzy pozbawionej umiejętności wyrażania emocji (w "Bezsenności w Seattle" odbijał Meg Ryan Billowi Pullmanowi, a mnie było wszystko jedno, jakiego dupka grał Bill Pullman, bo raz, że był to Bill Pullman, którego wielbię i kocham nawet, gdy gra psychopatę, a dwa - że w moich oczach każdy byłby lepszy niż Tom Hanks w roli bohatera romantycznego, i co nam pan zrobi).

Ale tak naprawdę pal licho wtórny zamysł obsadowy, pal licho Toma Hanksa i pal licho próby odcinania kuponów od wcześniejszego sukcesu.

Ja bym po prostu chciała wiedzieć, jaki zamysł przyświecał twórcom, którzy zrobili film o, wybaczcie mój klatchiański, wykorzystującym bohaterkę na każdym możliwym poziomie skurwielu, po czym próbowali nam wmówić, że to dogłębnie romantyczna historia o Miuości Ponad Wszelkimi Przeszkodami.

Bo cóż my tu otóż mamy.

Otóż mamy tu typa, który może działać na wspomnianych wielu poziomach zza kulis, bowiem ma wiedzę. Wchodząc do księgarni Kathleen wie, że wchodzi do miejsca, które zamierza unicestwić. Zachwycając się jego właścicielką wie, że zachwyca się osobą, której za chwilę zabierze miejsce pracy i poczucie bezpieczeństwa, i pośle na bruk jej współpracowników i przyjaciół. I czyni to. Bez mrugnięcia parchatym oczkiem.

Umawia się na randkę ze swoją internetową znajomą i odkrywa, że znajomą tą jest, o niespodzianko, o zaskoczenie stulecia! - nasza Kathleen. I w tym momencie wie już WSZYSTKO. Może sterować sprawami zza kulis. Może napuszczać Kathleen na swoje wcielenie w realu, by po chwili napuszczać ją na wcielenie w wirtualu. Pojawia się w życiu dziewczyny jako Joe, a moment później - jako NY52. Kłamie, kręci, bawi się jak kot myszą, a przy okazji, mimochodem zabiera jej wszystko, co kochała (księgarnia PO MATCE!!! w której Kathleen spędziła dzieciństwo! Bogowie, ja do teraz tęsknię za starym mieszkaniem, które moja mama sprzedała lat temu... dużo, za moją zgodą i wiedzą..., a taka księgarnia to przecież coś o wiele, wiele więcej!...), zostawiając ją bez środków do życia. Nie wydaje się mieć z tym żadnych problemów.

A przede wszystkim nie wydaje się, by chociaż w jakimś zakurzonym, zwykle nieużywanym kąciku jego mózgu zaświtała myśl, że to, co zrobił jest... nie do końca fajne.

- Ty byś mu tego nigdy nie wybaczyła, nie? - spytał mnie Pan Małżonek, po dłuższej chwili zafascynowanego wpatrywania się, jak z rozwianym włosem i parskając ogniem z nozdrzy opowiadałam mu, o czym dziś będzie pisane; a ja tylko na niego popatrzyłam bez słowa, do tego stopnia to pytanie było dla mnie retoryczne.

Nigdy? Nigdy to zdecydowanie za krótko. Jak mogłabym wybaczyć komuś, kto do tego stopnia i na tak licznych przykładach pokazałby mi, że nie można mu ufać? Kto skrzywdził mnie rozmyślnie, kto mnie przez wiele miesięcy oszukiwał bez wahania i bez skrupułów, o kim NIC nie wiem, chociaż udawał mojego przyjaciela? I komuś, kto - a to jest coś niewybaczalnego w moich oczach na tylu poziomach, że jednego wcielenia byłoby za mało, by wymienić je wszystkie - stał się przyczyną krzywdy moich przyjaciół?

Nie, tego wybaczyć nie byłabym w stanie.

Kathleen jednakowoż nie ma tego problemu.

Umawia się na randkę Drugiej Szansy z tą swoją Internetową Pokrewną Duszą i co robi, odkrywając, że to facet, będący przyczyną wszystkiego tego, co wymieniłam wyżej?

Czy daje mu w mordę, tak od serca?

Czy patrzy na niego, lodowato, po czym odwraca się i odchodzi?

Czy chociaż robi mu awanturę z wyzwiskami?

Nie.

Ona rzuca mu się na szyję z "Marzyłam, żebyś to był ty!" na ustach.

Brawo.

No brawo ty, dziewczyno! 

Jesteśmy z ciebie dumni! Wszyscy, jak tu siedzimy.

Gratulujemy ci wejścia w związek z człowiekiem, który oszukiwał cię, zawodził twoje zaufanie, kłamał i bawił się tobą dłuuuugo i z upodobaniem i w sieci, i w rzeczywistości. Którego tak naprawdę kompletnie nie znasz, a to, co o nim na pewno wiesz to nie jest nawet czerwona flaga, to coś, co powinno skłonić cię do wyprowadzki na inny kontynent i zatarcia za sobą wszelkich śladów. Który mógłby poddać się jakiejś refleksji, zrobić coś miłego, nie wiem, przenieść twoją księgarenkę do megastore'u, zatrudnić twoich przyjaciół, jakoś próbować zrekompensować ci straty moralne... albo może chociaż powiedzieć "przepraszam"... ale tego nie robi. 

I, najwyraźniej, nie musi. Po co? Nasza Kathleen przecież padła mu w objęcia, najwyraźniej nie mając z przejściem nad powyższymi faktami do porządku dziennego żadnego kłopotu, iście jak on z moralną stroną imprezy, ach, te kobitki, takie są uczuciowe, jak się zakochają wszystko wybaczą, wszystko, zresztą, jakie wybaczą, co wybaczą, co tu jest do wybaczania?

Przecież nie to, że nasz Joe ostatecznie wzbogacił się kosztem księgarni Kathleen (tak jak poprzednio wzbogacał się kosztem innych ludzi, którym nie poświęcił nawet sekundy refleksji), a ona sama została bez pasji, bez pracy, bez finansowego zabezpieczenia, bez przyjaciół, bez niczego.

Ale za to ma MIUOŚĆ.

Wrrrr.

 

NIE POLECAM.


 


środa, 9 lipca 2025

Na pamięć, czyli Wyzwania Filmowego dzień szósty ("Valmont")

 Film, którego scenariusz znasz praktycznie na pamięć

- zapoznała się z dzisiejszym tematem Wyzwania moja Rodzina, po czym wykrzyknęła radośnie:

- Oho, będzie "Stowarzyszenie Umarłych Poetów"!

a ja tylko się uśmiechnęłam, wiedziałam bowiem, że choć, co tu będziemy kryć, "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" też znam na pamięć, łącznie z wszystkimi wierszami, wiersze to nawet w trzech wersjach, angielskiej oraz polskiej w tłumaczeniu fachowym oraz w swoim własnym, jest na tym świecie tylko jeden film, który - w wypadku tajemniczego zaginięcia wszystkich jego kopii - umiałabym odtworzyć z pamięci, scena po scenie, i że jest to

"Valmont"
Reż.  Miloš Forman


Rok produkcji - 1989
Główne role - Colin Firth
                       Annette Bening
                       Meg Tilly
                       Fairuza Balk
                       Henry Thomas
Kraj produkcji - Francja, Stany Zjednoczone
Czas trwania - 135 min.


"Valmont" jest swobodną ekranizacją "Niebezpiecznych związków", a "Niebezpieczne związki" to wszyscy, oczywiście, znają, ale jednak pokrótce przypomnę.

Aby zemścić się na swoim kochanku, który przedłożył nad jej wdzięki świeżość i niewinność młodego dziewczęcia, markiza de Merteuil namawia znanego w całym Paryżu ze swych podbojów i sukcesów na polu... miłosnym wicehrabiego de Valmont, aby uwiódł Cecylię de Volanges - tę właśnie naiwną panienkę, którą jej wiarołomny ukochany pragnie poślubić, zadbawszy uprzednio o jej cnotę za pomocą zamknięcia jej w klasztorze w wieku lat dwunastu. Życzeniem markizy jest, aby młody małżonek odkrył w noc poślubną, że ma w swoim łożu zamiast zawstydzonej dziewicy wyrafinowaną libertynkę.

Wicehrabia de Valmont początkowo odmawia, gdyż nudzi go perspektywa łatwej zdobyczy, zwłaszcza, że zafascynowany jest niedostępną pięknością – prezydentową de Tourvel. W przeciwieństwie do markizy, która jedynie udaje wobec świata cnotliwą i pobożną damę, pani de Tourvel rzeczywiście zasługuje na swoją znakomitą reputację, dlatego też Valmont traktuje ten podbój jako wielkie wyzwanie. Markiza musi więc działać innymi sposobami: jako przyjaciółka matki Cecylii często widuje młodą dziewczynę, stopniowo zdobywa jej zaufanie, stając się powiernicą i doradczynią dziewczęcia. Widząc odwzajemnione zainteresowanie młodej panny kawalerem Danceny, podsyca je i steruje wydarzeniami, by wzniecić ogień uczucia Cecylii...



Jeśli, o, Luby Czytelniku, pomyślałeś sobie chociaż raz "Czytam jej bloga od dwóch miesięcy/roku/kilku lat/samego początku, wiem, że całkiem normalna to ona nie jest, spoko, dam radę!" przygotuj się na zaskoczenie, bo tu za chwilę odpali się taka szajba, po której pozostanie Ci albo odlubiać bloga drżącymi rękami (bo z niebezpiecznymi wariatkami lepiej nie mieć do czynienia nawet wirtualnie), albo uznać z pokorą, że jednak nie doceniałeś/-łaś Królowej Matki i jej możliwości popadania w obłęd.

A zatem, "Valmont". Film, który znam na pamięć w dwóch językach. Jedyny film na świecie, który - powodowana rozpaczą i tęsknotą, bo telewizje angielskie przestały go nadawać, telewizja polska nawet nie zaczęła, a płyty jeszcze nie miałam (teraz mam dwie, bo CO BĘDZIE, JEŚLI JEDNA MI SIĘ ZUŻYJE???) - nagrałam sobie po niemiecku rozumując słusznie, że i tak przecież wiem, co w nim mówią, wskutek czego do dziś mogę cytować całe jego fragmenty w języku, którego nie znam.

(- Ich werde meine alte Tante besuchen.
 - Deine alte Tante...
 - Meine alte Tante, ja.
 - Und wie alte ist deine alte Tante?)

Film, o którym wiem wszystko. Wiem, ile kamizelek nosił główny bohater (jedenaście, w tym jedną w dwóch różnych scenach, plus trzy sceny bez kamizelek, tylko w koszuli, cztery bez kamizelek i bez koszuli, w tym jedna w kąpieli, plus prawdopodobnie miał jakąś kamizelkę, gdy leżał w trumnie, ale wówczas było widać tylko jego szlachetny profil, więc nie jestem tego pewna). Wiem, co bohaterowie jedli i co pili, oraz na jakiej zastawie spożywali posiłki. Wiem, w jakich sukniach występowały damy. Wiem, kiedy mogę galopem runąć do kuchni po herbatkę, a kiedy mam tkwić przed ekranem jak przymurowana. Wiem, w jakiej sekundzie każdej sceny mogę mrugnąć czy kichnąć, a w jakiej nie mogę mrugać, choćby groziło mi z tego powodu zapalenie spojówek. Wiem, w którym momencie i w jakiej wersji wejdzie jaki motyw muzyczny, wiem oczywiście, który motyw muzyczny przynależy do jakiego bohatera czy bohaterki i umiem go rozpoznać po jednej nucie.

I tak dalej, i tym podobnie.

"Valmont" jest jednym z dwóch filmów (drugim są "Wichrowe Wzgórza"), które przypadkowo wkroczyły w me życie w idealnym momencie.

Skończyłam akurat czytać "Niebezpieczne związki" Pierre'a Choderlosa de Laclos, po czym przez czysty przypadek obejrzałam ich wersję filmową pod tym samym tytułem, tę w reżyserii Stephena Frearsa, z Johnem Malkovichem w roli Valmonta, Glenn Close w roli markizy de Merteuil oraz Michelle Pfeiffer w roli madame de Tourvel.

Naturalnie doznałam zachwytu. Książkę miałam świeżutko w pamięci, skończyłam ją nie więcej niż tydzień wcześniej, a ta ekranizacja jest po prostu genialna. Scenariusz Christophera Hamptona - scenariusz napisany na podstawie POWIEŚCI EPISTOLARNEJ!!! - to mistrzostwo świata, wszystko zresztą było tam mistrzostwem świata, kostiumy, wnętrza, muzyka, o kreacjach aktorskich nawet nie wspomnę, ach, jak to było zagrane!!! Glenn Close stworzyła kreację wybitną, Michelle Pfeiffer była doskonała, jak zwykle, John Malkovich, ach, jak ten człowiek grał!!! Jednym drgnięciem kącika ust potrafił wyrazić milion emocji, przeobrażał się jak kameleon, czasem tylko za sprawą zmiany wyrazu oczu. Wybitny film, wybitna ekranizacja, wszystko wybitne, cały ten deszcz nagród w pełni zasłużony, ach, och, no cud, miód i orzeszki!

Po czym kolejne trzy-cztery dni później, również przez przypadek, obejrzałam "Valmonta"...

Kolejny wybitny scenariusz, tym razem pióra  Jean-Claude'a Carrière (którego wielbię, więc jakość scenariusza nie była dla mnie zaskoczeniem) pozwolił mi podziwiać, jak z dokładnie tego samego materiału źródłowego (nawet dialogi, których w powieści nie ma, opierały się w obu scenariuszach czasem na tych samych słowach, tych samych frazach!) można wysnuć opowieść tak całkowicie inną. Inaczej rozłożone akcenty. Inaczej osadzeni w historii bohaterowie. Inaczej położony nacisk na inaczej rozłożone uczucia. Ten sam poziom, jeśli chodzi o kostiumy, muzykę, scenografię; sceny miejskie ciut na korzyść "Valmonta", bo Miloš Forman śmielej wyprowadzał swoich bohaterów na paryskie ulice i jest ich w filmie o wiele więcej niż w "Niebezpiecznych związkach"; ten sam poziom aktorski - wybitna rola Fairuzy Balk jako Cecile, świetny Henry Thomas jako Danceny, IMHO lepsi niż w "Niebezpiecznych związkach", młodsi, bardziej autentyczni w tym pierwszym zakochaniu i kompletnej niewiedzy, co z tym trzeba zrobić, doskonała, a przecież zupełnie inna markiza de Merteuil, przeurocza, niewinna i tak cudownie nieporadna wobec obezwładniającego ją, niechcianego uczucia Meg Tilly jako pani de Tourvel...

I zupełnie, zupełnie inny Valmont.

Oba filmy obejrzałam będąc może nie dziewczątkiem już, ale kobietą młodą, w pełnym rozkwicie, że tak to ujmę... eee... mej emocjonalności, o!

I w pełnym rozkwicie tejże emocjonalności napisałam w Mych Bezcennych Pamiętnikach, Które Pisałam Pasjami, Co Obecnie Bardzo Doceniam: "Moje szanse w starciu z Valmontem Colina Firth oceniam najwyżej na tydzień. Moje szanse w starciu z Valmontem Johna Malkovich... zakładając, oczywiście, że nie rzuciłby się na mnie, nie ogłuszył, i nie wziął siłą, co, jak z filmu wiadomo, potrafiłby uczynić... cóż, szanse te oceniam następująco - jesteśmy na bezludnej wyspie, od nas zależy przetrwanie gatunku, gatunek wymiera".

(gdyby byli wśród mych Czytelników tacy, co pragnęliby mnie przekonać, że Valmont Johna Malkovicha jest lepszy, wierniejszy epoce, wierniejszy postaci książkowej, oraz ma taki szorstki, zwierzęcy, surowo męski magnetyzm to przypominam tylko, że zwracacie się do fanatyczki, a z fanatykami to, wiadomo. Przytakujemy łagodnie, wycofując się na bezpieczną odległość i nie wdajemy się w dyskusję, bo inaczej pas szahida, zgliszcza i ruiny, a szanse, by ją przekonać takie więcej zerowe, o ile nie na minusie).

Nie chciałabym stworzyć wrażenia, że w moim odbiorze o przewadze jednego filmu nad drugim decyduje wyłącznie postać głównego bohatera (czytaj - że Colin Firth podoba mi się bardziej niż John Malkovich), bo tak nie jest, ale jednak... cóż, głównym bohaterem "Niebezpiecznych związków" jest znany ze swej fachowości uwodziciel. Człowiek, którego sława sięga daleko poza Paryż, którego matki panien na wydaniu starają się przyjmować jak najrzadziej, a już nigdy i pod żadnym pozorem nie zostawiać go ze swymi córkami samego, bo sam fakt, że spędził on z panną pięć minut bez nadzoru przyzwoitek, najlepiej licznych, może położyć się nieusuwalnym cieniem na jej opinii i zrujnować szanse na zamążpójście. Mężczyzna, którego liczba zakończonych sukcesem podbojów idzie w dziesiątki (albo i setki, jeśli wierzyć jednemu z listów do pani de Tourvel).

Czy nie byłoby miło zrozumieć, co on takiego w sobie miał, że uwodził? Jakim sposobem doprowadzał liczne damy, by, omdlewając, osuwały się w jego gościnnie wyciągnięte ramiona?

Tymczasem Potomek Młodszy po obejrzeniu ze mną "Niebezpiecznych związków" spytał mnie z odrazą: "Czy właśnie obejrzałem film o facecie, który gwałcił kobiety?" i nie był w swej ocenie tak daleki od prawdy, jak mogłoby się wydawać. I ja wiem, konwencja, realia epoki, wierność materiałom źródłowym, i tak dalej.

Ale nie mogę pojąć, co osoba tak subtelna jak madame de Tourvel (a w interpretacji Michelle Pfeiffer jest ona wyjątkowo wręcz subtelna) w nim zobaczyła. I nie wierzę jej, gdy mówi: "Zakochałam się beznadziejnie". To znaczy, wierzę, w końcu serce nie sługa, ale... no, nie rozumiem.

Więc tak, Valmont Colina Firth jest zupełnie, zupełnie inny. Jest czarujący, jest trochę postrzelony, jest niewyobrażalnie uroczy; podobno ta uroczość była pomysłem Miloša Formana (bo sam Colin Firth chciał bardziej podkreślić moralne zepsucie swojego bohatera), który zamierzał sprawić, żeby widz dopiero po jakimś czasie zorientował się, że sympatyzuje z człowiekiem dogłębnie zepsutym, znudzonym libertynem, który bawi się ludźmi i którego nie chcielibyśmy mieć w gronie przyjaciół, a nawet znajomych, i to się udało moim zdaniem, więc czasem spod tego wdzięku na moment przebija bezwzględny uwodziciel i widz przeżywa taką chwilę przebudzenia, i zaczyna się zastanawiać, po czym Valmont znów robi się uroczy, aż do następnej chwili mignięcia prawdziwej twarzy spod maski.


Ale bez najmniejszych wątpliwości, bez CIENIA wątpliwości - jest to fachowiec, patrząc na niego nie pytam, co w nim widziała madame de Tourvel, bo wiem, co widziała - to, co CHCIAŁ, by zobaczyła, a gdyby ona była inna, on pokazałby się jej z innej strony i uwiódł ją tak samo bez trudności, tylko w inny sposób. Pal licho, jak wygląda - jest świetny w tym, co robi i jako widz wierzę bez zastrzeżeń w te setki potencjalnych złamanych serc, które za sobą zostawia.

Zaś cały film jest jak... bo ja wiem? Po obejrzeniu "Niebezpiecznych związków" powiedziałam, że już rozumiem, czemu wybuchła Rewolucja Francuska - ona musiała wybuchnąć, musiała zmieść z powierzchni ziemi tych chorobliwie bogatych i chorobliwie zepsutych arystokratów, tych libertynów, grających w szachy ludźmi z bezbrzeżnej nudy, którą odczuwali. 

A "Valmont" jest dla mnie jak barokowa pozytywka. Prześliczna, misterna, prawdziwe cacuszko, które oglądamy, podziwiamy, nakręcamy i słuchamy z uśmiechem, a potem znowu nakręcamy, i znowu się uśmiechamy, słuchając.

I zawsze, zawsze poprawia mi nastrój.

Kończy się źle, wszyscy bohaterowie tracą, nie ma zwycięzców, nie ma triumfatorów, ten film jest dramatem - a mimo to poprawia mi nastrój. Czary, panie ja kogo.

A tak zupełniusio na marginesie wspomnę może, że przyczynił się on wydatnie do rozwoju "Słowniczka języka frywolnego", który stworzyłyśmy z Ukochaną Przyjaciółką. Czerpiąc pełną garścią z licznych dzieł literackich i filmowych, ubogacając go inwencją własną, stworzyłyśmy słownik, przy użyciu którego mogłyśmy przeprowadzić totalnie zbereźną rozmowę i totalnie... dogłębną analizę dowolnego faceta (albo facetki, co kto woli) w dowolnie zatłoczonym miejscu publicznym ze słodkim przeświadczeniem, że nikt nas nie rozumie i co najwyżej możemy zostać obdarzone podejrzliwymi spojrzeniami otaczających nas, a obawiających się osób umysłowo niezrównoważonych, ludzi, a "Valmont" do powstania tego słownika przyczynił się w sposób.... znaczący:).

Wszechstronne dzieło kinematografii!

Powiadam, zaprawdę wszechstronne :).


wtorek, 8 lipca 2025

We łzach, czyli Wyzwania Filmowego dzień piąty ("Cinema Paradiso", "Wszyscy mają się dobrze")

Ciekawa bardzo rzecz, jako osoba, która potrafi popłakać się ABSOLUTNIE na wszystkim, nawet na rzeczach, na których nikomu innemu płakać nie przyszłoby do głowy powinnam po przeczytaniu dzisiejszego zadania popaść w głęboki namysł, po czym zacząć, żmudnie odsiewając te wszystkie "nie, tu mi się zaledwie oczy zaszkliły", "tu płakałam, ale nie wstydziłam się potem wyjść na ulicę, nie liczy się", "o, o płakaniu ze śmiechu nie było mowy, odpada", metodą eliminacji dojść do jakichś dwudziestu pięciu tytułów, z których nijak nie potrafiłabym wybrać Tego Jedynego.

Tymczasem, dokładnie tak samo, jak w przypadku Wyzwania Książkowego  nawet przez sekundę nie musiałam się zastanawiać, jakiemu dziełu kinematografii (to znaczy, to będą akurat dwa dzieła, o czym za chwilę) przypadnie zaszczyt goszczenia na podium.

No więc w wypadku 

filmu, który sprawia, że płaczesz

rzecz wyglądała następująco:

"Szybko poszło" - pomyślałam sobie ostatnią działającą szarą komórką, macając na oślep po stoliku w poszukiwaniu chusteczki - "chyba pobiłam jakiś rekord", zaś Potomek Młodszy, który niezłomnie (i nawet nie zmuszany, całkiem sam z siebie!) towarzyszy mi w powtórkowych seansach spojrzał na moją trzęsącą się brodę i zaszklone oczy, i spytał z głębokim zdumieniem:

- Mamo... już???

Na ekranie właśnie leciały napisy początkowe 

"Cinema Paradiso"
Reż. Giuseppe Tornatore


Rok produkcji - 1988 (pl - 1991)
Główne role - Philippe Noiret
                       Salvatore Cascio
                       Marco Leonardi
                       Jacques Perrin
                       Antonella Attili
Kraj produkcji - Włochy
Czas trwania - 123 min.

I owszem, bardzo możliwe, że płakałam... trochę na zapas, ale to dlatego, że bardzo dawno nie widziałam tego filmu i mi sie uczucia skumulowały, naprawdę!

- O czym jest ten film? - chciał natychmiast wiedzieć Potomek Młodszy, a ja się zacukałam straszliwie, otworzyłam usta, zamknęłam usta, znowu je otworzyłam, popatrzyłam na Syneczka w zamyśleniu, po czym odparłam niezwykle oryginalnie i wyczerpująco:

- O miłości.

I, co gorsza, wciąż nie potrafię znaleźć innej odpowiedzi na to pytanie.


Salvatore jest znanym włoskim reżyserem. Mieszka w Rzymie, a w zasadzie jest obywatelem świata; a pochodzi z małego miasteczka na Sycylii, którego nigdy nie odwiedza.

Pewnego dnia dowiaduje się o śmierci Alfredo, powiadomiony przez matkę, która jest przekonana, że syn będzie chciał przyjechać na pogrzeb.

Jest noc, Salvatore, wyraźnie poruszony wiadomością, kładzie się do łóżka, i pogrąża we wspomnieniach.

Jest chłopczykiem, sześcio-siedmioletnim, wychowywanym przez samotną matkę. Jego ojciec zaginął gdzieś w głębi Związku Radzieckiego jako jedna z ofiar tej nawałnicy, zwanej II wojną światową. Miasteczko, w którym mieszka Toto (jak nazywano Salvatore) jest malutkie, leży na uboczu świata, nikt tam nie przyjeżdża, wszyscy się znają, rozrywek w nim nie ma...

Czy może raczej - jedyną rozrywką w miasteczku jest kino "Cinema Paradiso", a Toto jest filmami zafascynowany, więcej, są jego obsesją. Robi wszystko, by dostać się do małego pokoiku, w którym urzęduje kinooperator, Alfredo, zajmujący sie zmianą szpul filmowych, pilnowaniem kolejności projekcji oraz wycinaniem z filmów scen pocałunków, które za niewłaściwe dla dusz swoich owieczek uznaje ksiądz Adelfio, pierwszy widz i cenzor każdego filmu, który ma zostać wyświetlony w kinie "Paradiso".

Między Alfredo i małym Toto zawiązuje się... trudna przyjaźń :), a chłopiec zostaje w końcu wiernym pomocnikiem kinooperatora.

Pewnego dnia dochodzi do tragedii - w kinie wybucha pożar, zaś Alfredo, który usiłuje go ugasić, ale nie daje rady i traci przytomność, i który zostaje uratowany przez Toto, w wyniku oparzeń traci wzrok. Samo kino, strawione pożarem do fundamentów,  zostaje natomiast za jakiś czas odbudowane i otwarte pod nazwą "Nuovo cinema Paradiso", zaś funkcję operatora otrzymuje w nim dorastający Salvatore.

Młody człowiek zakochuje się w Elenie, córce miejscowego bankiera, i przeżywa pierwszą miłość prawdziwie filmową, niestety, jego szczęście nie trwa długo. Wkrótce dostaje powołanie do wojska, a gdy dwa lata (i tuziny nie otwieranych, odsyłanych z adnotacją "adresat nieznany" listów) później wraca do domu okazuje się, że Elena wyjechała z rodzicami i nie wiadomo, gdzie przebywa...

Salvatore opuszcza miasto i powraca doń dopiero po trzydziestu latach, na pogrzeb starego przyjaciela. Po pogrzebie przyjdzie mu zostać świadkiem zburzenia Cinema Paradiso. Na miejscu kina powstanie parking...

"Cinema Paradiso" to jest film, wobec którego jestem zupełnie bezradna. Z jednej strony... cóż, jest to film o miłości, o miłości do tego, co naprawdę kochamy w życiu, co sprawia, że to życie ma dla nas barwy i jest niezmiennie fascynujące, co nas napędza do działania i napełnia nasze głowy marzeniami.

Ale jednocześnie jest to niemalże dokument, opis świata dźwigającego się po apokalipsie (ukazanej nienachalnie, aluzyjnie, po mistrzowsku, za pomocą kilku scen, kilku zdań), a wszystko to na tle sycylijskiej prowincji i powojennego, smutnego krajobrazu; i dziejów kina w małym mieście, w którym wszyscy się znają, i w którym miejscem gromadzącym całą wspólnotę jest właśnie kino na rynku. To właśnie w kinie "Paradiso" ludzie się poznają i zakochują, zawierają przyjaźnie, załatwiają porachunki, to jest miejsce, gdzie przychodzą spędzić czas ze znajomymi, posłuchać plotek, wyspać się, najeść  albo zrobić komuś głupi kawał. 

I jest to również film o młodzieńczych marzeniach i fascynacjach oraz ich wpływie na dorosłe, poważne życie.

No i o powrotach. Artur Schopenhauer powiedział kiedyś, że wystarczy wrócić w jakieś miejsce, które kochaliśmy i za którymi tęskniliśmy, by sie przekonać, że tak naprawdę tęskniliśmy za samymi sobą z tych dawnych, dawnych czasów, gdy byliśmy gdzieś naprawdę szczęśliwi. I w "Cinema Paradiso" trochę to widać. To, że powroty okazują się trudne, a decyzja o nich jest ryzykowna i obarczona dużą dawką strachu, najbardziej chyba przed samym sobą, swoimi reakcjami i swoimi emocjami.

Bo co jeśli okaże się, że nie pozostało w nas już nic, czym żyliśmy niegdyś, będąc szczęśliwymi w tym miejscu?

Jest to także film, który trochę bałam się pokazać Potomkowi Młodszemu jako przedstawicielowi pokolenia, które przyzwyczajone jest, że to, co dzieje się na ekranie miga, przelatuje i zmienia się w mgnieniu oka. Tymczasem akcja "Cinema Paradiso" toczy się wolniutko, w tempie leniwych, rozgrzanych, sycylijskich dni i wieczorów, spokojnie, jak życie, jeden zwykły dzień po drugim zwykłym dniu, czasem przełamane jakimś wytrącającym z rutyny wydarzeniem, i tylko geniusz reżysera opowiadającego nam tę historię sprawia, że w tej zwykłości dostrzegamy prawdziwą magię.

Ostatnie dwadzieścia minut filmu spędzam płacząc tak rzewnie, że istnieje realne ryzyko odwodnienia, a ostatnia scena robi ze mnie mokrą plamę, którą trzeba delikatnie zbierać łyżeczką. Przyznać trzeba, że tym razem Potomek Młodszy dzielnie towarzyszył mi w tych spazmach (no, dobra, ja spazmowałam, on z godnością ronił łzy), powtarzając między szlochami: "Jestem chyba za młody, żeby to zrozumieć, jestem za młody, żeby to zrozumieć", co oznacza, że niegłupie z niego stworzenie. Gdy - będąc tylko nieznacznie od niego starsza - płakałam, oglądając "Cinema Paradiso" po raz pierwszy nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że jestem za młoda, by je zrozumieć - a byłam. Dla osoby doświadczonej życiowo końcówka tego filmu, te ostatnie dwadzieścia minut, to jest rozdzierające doświadczenie, które osoba taka rozumie aż za dobrze - i dlatego robi się z niej mokra kałuża o wiele szybciej niż kiedyś, gdy zbierać ją łyżeczką trzeba było dopiero po ostatniej scenie...

Czuję się jednak w obowiązku uświadomić Was, o, Ukochani Czytelnicy, że "Cinema Paradiso" nie jest największym osiągnięciem Giuseppe Tornatore jeśli chodzi o stworzenie filmów dla osób dorosłych, które snują rozważania na temat swojego życia, przemijania, popełnionych błędów, straconych okazji... i z których po projekcji zostaje mokra, słona i NAPRAWDĘ wielka kałuża.

Najwyższym jego osiągnięciem w tym temacie jest

"Wszyscy maja się dobrze" ("Stanno tutti bene")
Reż Giuseppe Tornatore

 


Rok produkcji - 1990
Główne role - Marcello Mastroianni
                       Michele Morgan
                       Valeria Cavalli
                       Marino Cenna 
Kraj produkcji - Włochy, Francja
Czas trwania - 126 min.

Matteo Scuro (Marcello Mastroianni) jest wdowcem, emerytowanym pracownikiem sycylijskiej kolei. Pewnego dnia postanawia odwiedzić pięcioro swoich dzieci mieszkających w kontynentalnej części Włoch. W ramach niespodzianki. Jadąc z wizytami przemierza cały kraj, odwiedzając Neapol, Rzym, Mediolan i Turyn. Jedną noc spędza nawet na ulicy między bezdomnymi...

I już.

To jest całe streszczenie tego filmu.

Tam się naprawdę nic innego nie dzieje.

A przy tym jest to film, który sprawił, że przysięgłam sobie, że nigdy, nigdy, absolutnie nigdy w życiu nie zrobię moim dzieciom podobnej niespodzianki. Zawsze będę zapowiadać swój przyjazd z fanfarami i co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Niech mają czas, by przeorganizować swoje życie. I by pochować w szafach swoje trupy - jeśli będą jakieś miały.

Bo dzieci Matteo mają. Mają mnóstwo, naprawdę mnóstwo trupów do poukrywania, mają masę sekretów, ich ojciec nie wie o nich nic. Nic. Ma stworzoną w głowie wizję, którą  był karmiony, wizję swych dzieci jako ludzi sukcesu, a każde zadowolone z życia, które sobie wybrało. Jesteśmy szczęśliwi, tato. Możesz być z nas dumny. Możesz wrócić do domu i powiedzieć mamie, że też może być dumna.

Nie umiem wyrazić, jak rozdzierający wewnętrznie jest to film. Już za sceny, w których Matteo - patrząc na swoje dzieci - w pierwszej chwili nie widzi tej eleganckiej kobiety. Tej pięknej dziewczyny. Tego mężczyzny z wąsami. Tego uśmiechniętego chłopaka. Widzi dziewczynkę z warkoczykami, i chłopczyka z odrapanymi kolanami, widzi chłopaczka w spodenkach na szelkach, który dopiero co stracił pierwszy mleczny ząb. Już za te sceny należą się Giuseppe Tornatore baty (albo wszystkie nagrody świata, w zależności od tego, czy film ogląda ktoś, kto chciałby chociaż na chwilę przestać płakać, czy pławiący się w uznaniu Prawdziwy Kinoman).

Ale oprócz tego jest to film po prostu... przesycony magią. Oglądając "Cinema Paradiso" Potomek Młodszy co jakiś czas wzdychał z zachwytem i powtarzał: "Magia! Magia!", a przecież w porównaniu ze "Wszyscy maja się dobrze" "Cinema" wypada jednak ciut mniej magicznie.

Uwaga, istnieje amerykańska wersja tego filmu pod tym samym tytułem, Amerykanie lubią pożyczać cudze pomysły, gdy braknie im własnych. I jest to wersja niezła, starannie zrobiona, główną rolę gra Robert de Niro, a Robert de Niro to, wiadomo. Łyżkę wazową zagra jak będzie trzeba.

Ale jest... no właśnie, pozbawiona magii. Poprawna i wzruszająca, trącająca właściwe struny z wprawą profesjonalisty, który wie, co nacisnąć, by wywołać pożądany efekt. Ale nigdy bym jej nie zapamiętała, gdybym obejrzała tylko ją, ot, kolejny ładny film jak wiele innych.

I nie ma w niej

takich scen.

To moja najukochańsza scena z "Wszyscy mają się dobrze". Kompletnie niepotrzebna. Zupełnie po nic. Jest ich w tym filmie więcej. Kompletnie niepotrzebnych i po nic.  Amerykanie nie robią scen zupełnie po nic. Nie wiem, może nie mają wyobraźni? Może producent nie pozwala na fanaberie. A może nie mają potrzeby, żeby...

Zachwycić się do utraty tchu, bez powodu.

Kolejny raz otrzeć znowu napływające do oczu te cholerne łzy.

Zawiesić na chwilę całą Racjonalność i Trzeźwość Osądu.

Nie pytać: "Po co?".

 

I aby dotknąć Absolutu.

sobota, 5 lipca 2025

Szczęśliwie, czyli Wyzwania Filmowego dzień czwarty ("Fisher King")

Film, który cię uszczęśliwia

"Fisher King"
Reż. Terry Gilliam

Rok produkcji - 1991
Główne role - Jeff Bridges
                       Robin Williams
                       Amanda Plummer
                       Mercedes Ruehl
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 137 min.

Jack  Lucas jest byłym pracownikiem nocnego radia. Prowadził kiedyś nocny program, któremu sporą słuchalność zapewniała... bujna osobowość prowadzącego. A był to prowadzący oględnie rzecz ujmując niesympatyczny, chamski, bywał okrutny dla swoich słuchaczy, bywał brutalny, jako ludzie wieku XXI-go dobrze wiemy, że są to cechy gwarantujące rozpoznawalność.

Pewnego dnia niebacznie rzucone przezeń w eter słowa przyczyniły się do tragedii - jeden ze słuchaczy audycji pod wpływem rozmowy z Jackiem dokonał masakry w jednej z elitarnych nowojorskich restauracji, zastrzeliwując siedem osób, po czym popełnił samobójstwo.

Trzy lata później Jack czuje się przegranym człowiekiem. Stracił pracę - trudno powiedzieć, czy został wyrzucony z radia, czy doznał załamania nerwowego i sam odszedł, pomieszkuje z Anną, właścicielką wypożyczalni kaset video, której właściwie nie kocha ani być może nawet nie lubi, ale tylko ona go przygarnęła... Cierpi na liczne fobie, nie potrafi współpracować z ludźmi, pije, włóczy się bez celu po ulicach, a mówimy tu o ulicach Nowego Jorku dość mocno odległych od najbardziej reprezentacyjnych dzielnic miasta. Wreszcie pewnego szczególnie złego dnia próbuje ze sobą skończyć. 

Splot wydarzeń powoduje, że zostaje ocalony przez włóczęgę niespełna rozumu – Parry’ego. Parry najpierw ratuje go z rąk napastników, dwóch młodzieńców ożywionych misją "czyszczenia miasta z odpadów" przy pomocy puszki z benzyną i kija bejsbolowego, potem zabiera do piwnicy, w której mieszka, i przenocowuje. 

Zaś nazajutrz, wychodząc - czy też raczej uciekając od dość nachalnej i niezupełnie pożądanej  gościnności Parry'ego - Jack natyka się na dozorcę budynku, i dowiaduje się, że Parry wcale nie zawsze był Parrym. I naprawdę nie nazywa się Parry. Nazywa się Henry Sagan i  niegdyś był profesorem literatury, lecz po zamachu w restauracji, w którym zginęła jego żona, stracił zmysły. Teraz żyje w świecie fantazji – w świecie zamków i dam, mówiących do niego elfów i prześladującego go Czerwonego Jeźdźca. Chce także zdobyć Świętego Graala, który, jak wierzy, ma moc go uzdrowić.

I, tak, strzelanina, w której Parry stracił żonę to była ta właśnie strzelanina, której przyczyną stały się głupie i złe słowa, rzucone przez Jacka w eter trzy lata wcześniej, w jakimś innym, zdałoby się, świecie.

To odkrycie wstrząsa Jackiem i kruszy jego i tak niestabilną równowagę psychiczną. Postanawia pomóc Parry'emu, najpierw w jedyny sposób, który potrafi wymyślić, czyli płacąc mu (och, co to jest za scena, co to jest za chwytająca za gardło, ogłuszająca emocjonalnie, przerażająca moralnie scena!!!).

A potem... w inny.


Nie pamiętam, kiedy obejrzałam "Fisher King" po raz pierwszy.

Pamiętam, że było to w kinie, do którego wybrałam się sama, i pamiętam, że oprócz mnie na seansie było może ze dwadzieścia osób (było to jednak dwadzieścia pod każdym względem WŁAŚCIWYCH osób, co jest zresztą typowe dla pokazów kinowych prezentujących jakieś starocie milion lat po premierze).

Z kina wypłynęłam na chmurce. Różowej. Mieniącej się złoto na brzegach.

Zawsze ląduję na tej chmurce po obejrzeniu "Fisher King", zawsze.

A pozornie nic nie wskazywało na to, że jakaś chmurka się pojawi, bo ten film jest na początku w swojej formie wizualnej brzydki brzydotą, która... do mnie nie pasuje. To wielkie miasto, ten metal i szkło, zimne i straszne. Te, sąsiadujące z szklano-metalowym centrum, dzielnice zamieszkane przez żebraków i inne szemrane towarzystwo. Te białe, bezosobowe szpitale, pełne chorych ludzi, którymi nikt się nie interesuje, osobnych, cierpiących, zatrzaśniętych w swoich głowach. Wszystko trochę postapokaliptyczne, industrialne, wszystko bardzo nie w moim stylu.

A potem powoli, powoli przez tę industrialność, przez brud i chaos, zaczyna przesączać się... TO.

To, po co się ogląda filmy. Czyta książki. Rozmawia z ludźmi. Patrzy na świat. Po co się myśli, i czuje, i szuka, i znajduje, a potem znów szuka. 

To, po co się żyje.

Prawdziwa opowieść, taka, jaką opowiadali prawdziwi bardowie. Ponadczasowa, wręcz mitologiczna, z bohaterami skomplikowanymi, tragicznymi, cierpiącymi i uczącymi się, i zdobywającymi się na wielkość. Bohaterowie "Fisher King" są wielowymiarowi, wielobarwni, niejednoznaczni - od Jacka, poprzez Perry'ego, Annę, po Lydię, ukochaną Perry'ego. Nie musimy ich lubić, nie musimy ich nawet rozumieć (a czasem wolelibyśmy ich nie rozumieć - ja wolałabym nie rozumieć Lydii i nie utożsamiać się z nią, i trochę przeraża mnie, że rozumiem ją tak dobrze, że odnajduję w sobie jej myśli i jej obawy, jestem, owszem, mniej... widowiskowa, mniej... ekspresyjna, ale mimo braku ekspresji - jestem Lydią w o wiele większym stopniu, niż sądziłam; a byłam pewna, że już od dawna nie, że już nie tak), nie musimy ich cenić aby im współczuć i z nimi współodczuwać.

A gdy przyszła Opowieść, razem z nią przyszło i Piękno wraz z absolutnym klejnotem w koronie tego filmu, czyli sceną w metrze, gdy nagle tłum zaczyna tańczyć walca - wszyscy oprócz pary głównych bohaterów. Słyszałam o tej scenie jeszcze nim obejrzałam film, ale żadne słowa nie dały rady oddać jej doskonałości i przygotować na jej magię. To było coś tak irracjonalnie, oszałamiająco pięknego, że tkwiłam jak przymurowana w fotelu nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, i ostatecznie robiąc obie te rzeczy naraz. Och, tak wygląda zakochanie, tak właśnie, ten pierwszy moment, gdy mamy przed oczami złocistą mgłę, a obiekt naszych uczuć jest opromieniony nieziemskim światłem i tak doskonale, tak nieskazitelnie piękny (i porusza się w zwolnionym tempie :)). Nawet, gdyby nie było w tym filmie niczego więcej i tak uznałabym, że dla tej jednej sceny warto go było zobaczyć. Potrafię ją oglądać na zapętleniu i zawsze wtedy czuję się, jakby u ramion rosły mi skrzydła.

Terry Gilliam, pytany w jakimś wywiadzie o to, jaki swój film lubi najbardziej powiedział, że "The Fisher King" właśnie. "Obejrzałem go i pomyślałem, o, do licha, dobra robota!" - powiedział. I, och, tak, tak bardzo tak, tak bardzo jest to dobra robota, że nie sposób wyobrazić sobie, że mogłaby być lepsza. Że lepszy mógłby być ten cudowny i bardzo mądry świat! 

Jest w nim coś, co każe mi krzyczeć z zachwytu (liczne co prawda osoby twierdzą, że człowiek kulturalny sztukę przeżywa "do wewnątrz", ale, ostatecznie, cóż mnie obchodzą ich opinie? I nigdy nie twierdziłam, że jestem człowiekiem kulturalnym). Terry Gilliam jest jedyną osobą, której filmy wywołują we mnie taki oddźwięk. Jedyną, która potrafi stworzyć coś tak onirycznie, irracjonalnie i... niepotrzebnie pięknego. Pięknego pięknem, którego nie ma. Ono nie istnieje. Zjawia się ulotnie, inne dla każdego, i znika, często niezauważone. Być może i to by zniknęło, gdyby trafiło na kogoś innego... rozmyłoby się jak sen i zostało zapomniane.

Zresztą ono jest jak sen, nie bez powodu używam dla opisania go słowa "oniryczny". Płonący Czerwony Rycerz. Walc w metrze. Metal i szkło. Brud i groza ulic wyglądających, jakby pochodziły z jakiegoś świata po apokalipsie. Rzeczy straszne, które stają się dziwnie piękne w swej ohydzie. Rzeczy piękne pięknem lodowatym i ostrym jak odłamki szkła. I to piękno oniryczne, które jest jak majak, co przepływa obok nas, i braku którego nie zauważylibyśmy, gdyby nam się nie zdarzył. 

Jest w tym filmie piękno wymykające się wszelkim definicjom.

I jest w nim nieugaszalny bunt, gwałtowna niezgoda na rozumne przejście przez życie, na to, by kto inny mówił nam, co mamy myśleć, co mamy czuć, jak mamy widzieć świat i czego pragnąć, na uniformizację, na identyczność i rozsądek.

To coś, co się w tym filmie nigdy nie wyczerpie. Może się wyczerpać jedynie we mnie.


Jak również nie od rzeczy byłoby dodać, że po obejrzeniu "Fisher King" wiem, co zrobić, by odnaleźć Świętego Graala.

Nigdy nie szukać go dla sławy. Dla blichtru. Dla ziemskiej czy niebieskiej chwały. Dla pieniędzy. 

Nigdy dla siebie.

I zawsze z miłości.

piątek, 4 lipca 2025

Komediowo. Suplement (Wyzwania Filmowego Dzień Nadal Trzeci)

Nie od dziś wiadomo, że ludzie różne mają zboczenia, a jak ktoś czyta tego bloga od jakiegoś czasu bez trudu odgadnie, że ja osobiście dysponuję kilkoma.

Dziwny pociąg do "rosyjskości językowej" jest jednym z nich, i nie ma znaczenia, że głowa zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo... lepiej byłoby go nie mieć w dzisiejszych czasach.

Ale serce wie swoje.

Serce je ma, to zboczenie, i nic nie może na to poradzić.

I nie chodzi tu o to, czy władam, czy też nie władam językiem rosyjskim w mowie (władam), czy potrafię, czy nie potrafię w nim czytać (potrafię; dla "Mistrza i Małgorzaty" wszystko!) i czy uważam, czy też nie uważam go za język ładny i miły dla ucha (uważam).

Chodzi o dziwaczną, niewyjaśnialną i nawet przeze mnie samą niezrozumiałą tęsknotę, by raz na jakiś czas przeczytać coś, w czym występują te wszystkie "Marie Iwanowny" i "Sergieje Piotrowicze", wszystko jedno, co - stare, nowe, dwudziestowieczne czy dziewiętnastowieczne, klasyka spod znaku Czechowa czy współczesny kryminał! Mają być patronimiki, mają być ruble, w tle ma być Moskwa albo inny Petersburg, a ja mam to czytać!

Lub też oglądać.

Cierpiałam na tę przypadłość od dzieciństwa i o ile z czytaniem problemów nie było, wszak nawet w okresie największego wzmożenia walki z błędami i wypaczeniami ustroju słusznie minionego Tołstoja wraz z Dostojewskim można było bez trudu dostać w każdej bibliotece, o tyle w temacie oglądania nastąpiła, jak by to rzec, blokadka.

Oto kraj nasz, uchachany jak norka, i nie bez słuszności, w temacie uzyskania swobód, demokracji i szerokiego dostępu do dóbr konsumpcyjnych, w początkowym okresie tego uchachania odciął się od wszystkiego, co rosyjskie w sposób bezwzględny. Nasze księgarnie zalały mniej lub bardziej amatorskie tłumaczenia mniej lub bardziej będących na topie amerykańskich i europejskich przebojów literackich w mniej lub bardziej koszmarnych okładkach, nasze telewizory - liczne seriale w szerokiej rozpiętości kategorii, od "A" do, powiedzmy, "W", a nasze kina - przeboje filmowe, które kiedyś trafiały na ekrany dwa lata po premierze, a teraz - w tym samym momencie, co w Nowym Jorku, Rzymie i Londynie.

Cieszyliśmy się z tego wszyscy, ja również, i tylko moje zboczenie, skulone w kąciku mózgu, popiskiwało cichutko a smutno, albowiem, choć co prawda nowej literatury rosyjskiej nie mogło uświadczyć, zawsze na pociechę pozostawał mu "Idiota" oraz "Eugeniusz Oniegin", natomiast obejrzeć sobie nie mogło niczego, bo filmy rosyjskie zwiało z wszelkich ekranów jak tajfunem, a jutubek jeszcze nie istniał.

Czas jednakowoż ma to do siebie, że mija, czy tego  chcemy, czy nie, a mijając łagodzi wszelkie kanty, i po dłuższej chwili filmy rosyjskie zaczęły powracać na ekrany.

Wyświetlane o godzinie pierwszej w nocy, bo - jak nie bez słuszności zapewne myśleli układacze ramówek, którzy nie przewidzieli istnienia Królowych Matek wraz z ich zboczeniami - kto to będzie oglądał.

I faktycznie, o tej pierwszej w nocy pewnie nie oglądał tego nikt.

Za to niektórzy, uskrzydleni nadzieją usłyszenia chociaż jednego "Aleksandra Piotrowicza", rzeczy nagrywali.

Jak na przykład, co będziemy ściemniać, Wasza, Niżej Podpisana.

Skutkiem moich osobistych zboczeń Pan Małżonek, który wtedy jeszcze nie był Panem Małżonkiem (przebóg, czy być może, że nie był nawet kandydatem na Pana Małżonka?  Tak, to być może, niewiarygodne, że ludzie tak długo żyją!) został pewnego pięknego, zimowego popołudnia zaskoczony przez rozpromienioną mnie informacją, że otóż takie coś rosyjskiego sobie nagrałam, i my to teraz obejrzymy, czyż nie cudowny plan na wieczór?

Pan (-Jeszcze-Wtedy-Nie..., i tak dalej) Małżonek wzdrygnął sie lekko i troszeczkę sklęsł w sobie, i gdyby myślał trzeźwo, to by sobie na pewno przypomniał, że musi natychmiast biec do domu, żeby mamusi pranie rozwiesić albo, że ma zapalenie spojówek, na oko bezobjawowe, ale uniemożliwiające oglądanie telewizji. Nie myślał jednak, był bowiem akurat na etapie "jak ona ślicznie pluje" i gdybym mu oznajmiła, że będziemy oglądać trzygodzinny dokument o muzyce mongolskich pasterzy albo mszę świętą w rycie trydenckim to by je ze mną obejrzał bez względu na osobisty stosunek do używania łaciny w czasie nabożeństwa lub też uznanie (względnie jego brak) dla śpiewu gardłowego i pieśni urtyn duu.

Więc mężnie, jak na Prawdziwego Mężczyznę przystało, wszedł do mojego pokoju, by wraz ze mną obejrzeć
 

"Osobliwości narodowego wędkarstwa" (tyt.oryg. "Особенности национальной рыбалки")
Reż. Aleksander Rogożkin

Rok produkcji - 1998
Główne role - Aleksiej Bułdakow
                       Wiktor Byczkow
                       Wasilij Domraczew
                       Siergiej Ruskin
                       Siemin Strugaczew
Kraj produkcji - Rosja
Czas trwania - 98 min.

Znana (nie wszystkim, niestety) z poprzedniego filmu Aleksandra Rogożkina "Osobliwości narodowego polowania" (1995) ekipa - generał Iwołgin, strzelec Kuźmicz i Liowa Sołowiejczyk, zamieniają dubeltówki na wędki i wyruszają na ryby do nowej daczy Kuźmicza, położonej nad północnym Bałtykiem. Ponieważ jako główny prowiant zabierają ze sobą 16 skrzynek wódki, na miejsce docierają w stanie.... łatwym do odgadnięcia, wskutek którego to stanu, zmyliwszy kurs, trafiają na daczę jakiegoś Bogu ducha winnego Fina. W Finlandii. Na drugi dzień, podczas nieudanej wyprawy do sklepu po "chlebuś", Liowa i Kuźmicz orientują się, gdzie są, i że to "gdzie" to na pewno nie jest własna dacza we własnym kraju. Niepewni reakcji na nielegalne przekroczenie granicy usypiają generała (którego prawomyślność uniemożliwiłaby wyjaśnienie okoliczności zajścia tej niewinnej pomyłki) za pomocą 7 tabletek nasennych (mniejsza dawka nie działa). Generał jednakże, mężczyzna imponującej krzepy fizycznej, zasypia dopiero podczas przejażdżki na skuterze wodnym, co rodzi dodatkowe komplikacje. Uciekając w popłochu, nasi bohaterowie zostawiają w szopie goszczącego ich (trochę mimo woli) Fina piętnaście skrzynek wódki "Żniwo" (szesnastą zdążyli już wypić) i zamkniętą przez prokuratora na kłódkę w innej szopie urodziwą, pulchną Finkę w średnim wieku...

I to jest dopiero początek ich perypetii.

A więc, jak by to...

To nie jest film o trzeźwych ludziach.

To na pewno.

Jest to natomiast film, reakcja na który ściągnęła do mojego pokoju podczas tego pierwszego oglądania moją matkę, siostrę i przebywających u mej siostry gości, wszystkich z pytaniem, co my, do licha, takiego oglądamy, i na którym to jest programie, bo oni też by chcieli podoznawać spazmów.

Jest to również film, który wprowadził do języka, którym posługujemy się w Domu w Dziczy (a jest to język nader, ale, powiadam, NADER obficie upakowany cytatami filmowymi; już teraz podejrzewam, że wpis o nich z szesnastego dnia będzie jednym z dłuższych, o ile nie najdłuższym wpisem tego Wyzwania) teksty, które od lat są w użyciu (a to już będzie, odlaboga, prawie ćwierć wieku!).

"- To co, pojedziemy na rybki?
 - Ale ja nie umiem...
 - To nic trudnego: nalewasz i pijesz".

Tekst Liowy, pakującego szesnaście skrzynek wódki do bagażnika:

"- Na zdrowiu oszczędzać nie zamierzam!"

Tekst Sierioży po tym, jak poszedł zaproponować randkę rusałce (nie pytajcie), i wszedł do budki z transformatorem mniemając, że wchodzi do przebieralni, wskutek czego wyrzuciło go łukiem na pomost oraz wywaliło prąd w całej okolicy, do dziś używany w Domu w Dziczy, gdy ktoś zachowa się nieelegancko:

"- Nieładnie ze mną postąpiła. Ja do niej z kwiatami, bez żadnych sprośnych myśli, z czystymi zamiarami..."

Oraz nie ma przypadku, żeby ktoś, kto się zachłysnął i został poklepany po pleckach nie odpowiedział "Spasibo".

To nie jest moja ulubiona komedia.

Może nawet nie jest to komedia, która znalazłaby się w pierwszej dziesiątce moich ulubionych komedii.

Ale jest to komedia w sumie nietypowa, mało znana, komedia, o której stosunkowo niewiele osób słyszało, a jeszcze mniej miało ochotę ją obejrzeć, i której droga do Listy Filmów Będących Źródłem Cytatów (oraz filmów rzewnie, z przeróżnych względów, wspominanych) była długa, kręta i, cóż, też nie do końca typowa, i dlatego pomyślałam, że należy się jej miejsce w Suplemencie.

Wielbiciel/-k/-om komedii z dużą ilością gagów, trochę pure nonsensownych, trochę irracjonalnych, a trochę umiejętnie pokazujących w krzywym zwierciadle społeczeństwo, o którym opowiada - polecam.

I wielbiciel/-k/-om patronimików też :).

wtorek, 1 lipca 2025

Komediowo, czyli Wyzwania Filmowego dzień trzeci ("Goło i wesoło")

Dopiero trzeci dzień Wyzwania Filmowego, a ja już odkryłam, że je uwielbiam, i nawet natychmiast zrozumiałam, czemu!

Bo to, Państwo Szanowne wią. Wakacje są, nieszczęsny Pan Małżonek zmuszony jest - z mniejszym lub większym entuzjazmem - udawać się codziennie do swego Zakładu Pracy, ale reszta towarzystwa - nie.

W związku z czym ta reszta, ze szczególnym uwzględnieniem Waszej, Pozostającej z Szacunkiem, Królowej Matki, najpierw śpi do wypęku. Potem siada na łóżeczku. Przeciąga się. Radośnie odrzuca na bok kołderkę, po czym z promiennym uśmiechem wyskakuje z pościeli, opromieniona świadomością, że oto przed nią kolejny dzień Wyzwania Filmowego, a jej Dzieciomtka są już duże!

Co mają, spytasz, o, uważny Czytelniku, duże Dzieciomtka wspólnego z Wyzwaniem Filmowym?

Otóż to, że można z nimi zgłębiać kolejne dzieła sztuki filmowej mają!

Analizując bowiem listę zagadnień Wyzwania doszłam do wniosku, że - by upewnić się w kwestii wyboru właściwego filmu - należy go uprzednio po raz kolejny obejrzeć. I tak, wczoraj obejrzałam z Potomkiem Młodszym "Życie na podsłuchu" oraz - dla równowagi - moją ukochaną komedię romantyczną, o której będę pisać w siedemnastym dniu Wyzwania. Dziś poszliśmy w komedie, na jutro mam już w planie dwa kolejne filmy, w ogóle do końca tygodnia mam starannie rozplanowane poranki (no, dobra, bądźmy szczerzy - wczesne popołudnia) filmowe, i oto jednak dostrzegam przewagę Wyzwania Filmowego nad dowolnym książkowym, bo gdyby tak na pytanie o ulubioną serię ktoś odpowiedział "Saga Rougon-Macquartów" Zoli (a nie jest to odpowiedź w moim przypadku nieprawdopodobna) to doprawdy chciałabym zobaczyć, jak ją w jeden dzień czyta, żeby sobie odświeżyć doznania!

Wszystko jednakowoż to, co powyżej, nie oznacza jednego.

Nie oznacza, że (niektóre) odpowiedzi nie wymagają ode mnie bicia się z myślami, dokonywania wyborów albo w ogóle zostawiają mnie w stanie zawieszenia ("Ulubiona historia miłosna w filmie" to temat na dzień piętnasty, a ja go chyba zostawię na koniec, bo chwilowo jedyna odpowiedź w temacie, jaka dysponuję, to rozpaczliwe "Nie mam pojęcia!!!"). Inne niektóre zaś wyskakują z pamięci natychmiast, jak bąbelki z szampana (casus "Życia na podsłuchu") i z tymi się nie biję, nawet, jeśli po tym pierwszym przychodzą mi na myśl dziesiątki innych tytułów, uznając, że moja Podświadomość (względnie Nieugaszalne Uczucie) wie lepiej.
 

Ulubiona komedia 

to jest ten przypadek, gdy musiałam bić się z myślami. A konkretnie to, co odbyło się w mojej głowie mocno kojarzyło mi się z (liczną) klasą szkolną, której członkowie pchają się, żeby wszyscy na raz wejść do sali.

No bo to i oba "Vabanki", i "Kingsajz", "Klatka dla ptaków", polska klasyka ("Jak rozpętałem II wojnę światową" i "Sami swoi"), Monty Python i Różowa Pantera, "Dzień świstaka", "Pół żartem, pół serio", czasem Woody Allen (a czasem nie), no i podobno "Narzeczona dla księcia" jest komedią!

By wymienić tylko kilka tytułów...

Ostatecznie zdecydowałam się na  

"Goło i wesoło" (tyt.oryg. "The Full Monty")
Reż. Peter Cattaneo


Rok produkcji - 1997
Główne role - Robert Carlyle
                       Mark Addy
                       William Snape
                       Tom Wilkinson
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 91 min.


I to nie dlatego, że w finałowej scenie można w nim oglądać panów wykonujących striptiz.

Ani nawet nie dlatego, że film ten wszedł do mych Rodzinnych Wspomnień za sprawą dialogu Przyjaciółki z Jej Mamusią w temacie prezentów świątecznych...

[dygresja]

Mamusia Przyjaciółki - Co w tym roku dałaś Ani na święta?
Przyjaciółka (spokojnie i zgodnie z prawdą) - Film o osiemnastowiecznym kastracie ("Farinelli", przyp.moje).
Mamusia Przyjaciółki (zachłystując się lekko) - Boję się spytać, co zamierzasz dać jej za rok...
Przyjaciółka (stoicko) - Film o grupie facetów., którzy zakładają zespół striptizerów.

[koniec dygresji]

...ale dlatego, że jest to najdoskonalszy przykład brytyjskości w komedii, który cenię, ba, który wielbię i uważam za absolutnie niedościgły.

Anglia. Sheffield, angielskie miasto przemysłowe. Trwa kryzys gospodarczy, fabryki padają jedna po drugiej jak domki z kart, w wyniku czego wielu mieszkańców miasta traci pracę. Dwaj bezrobotni, byli pracownicy stalowni, stają się trochę przez przypadek świadkami entuzjazmu pań, wywołany w nich za sprawą występu zespołu Chippendales, w związku z czym sami postanawiają założyć podobną grupę striptizerską. Żyć przecież z czegoś trzeba, a to całe rozbieranie się nie wygląda na szczególnie skomplikowane, mogą Amerykanie, to mogą i Brytyjczycy, n'est-ce-pas?

Panowie rozglądają się po miasteczku, organizują casting do przyszłego zespołu, wyłaniają z niego grupę, sześcioosobową, i rozpoczynają żmudne próby. Czasu mają skolko ugodno, i całkiem sporo entuzjazmu, przynajmniej z początku, no, i jeszcze motywację. Reszta to same problemy. Nie są ideałami męskiej urody, nigdy publicznie nie występowali, niektórzy mają kłopot z koordynacją ruchową, niektórzy nie są pierwszej młodości, a niektórzy się wstydzą. Zwłaszcza, że - pomni faktu nie bycia przepięknymi z wyglądu oraz świadomi, że czymś tych Chippendale'sów przebić trzeba - decydują się rozbierać całkowicie do naga.

To jest komedia absolutnie brawurowa, ma w sobie ogromny ładunek pozytywnej energii, a jej bohaterów, pełnych wad i śmiesznostek, a więc bardzo zwykłych, bardzo normalnych, bardzo ludzkich i bardzo nam bliskich łatwo nam polubić. Śmiejemy się z nimi, nie z nich, trzymamy za nich kciuki, bawimy się doskonale,

I ani na chwilę, ani nawet na minutę nie zapominamy, że pod tą zabawną opowieścią mamy prawdziwe dramaty. Mamy mężczyznę, który nie może zapewnić utrzymania swojemu dziecku, więc sąd nie przyznaje mu do niego praw. Mężczyznę, który utraciwszy stanowisko (był kierownikiem w stalowni), traci całkowicie pewność siebie i poczucie własnej tożsamości. Męża, który nie dotyka swojej żony przekonany, że on - brzydki, gruby, bezrobotny, nieużyteczny - budzi w niej odrazę. Mieszkańców miasta, których świat trzęsie się w posadach, kruszy i pada. W tym filmie, który jest komedią, i to śmieszną komedią, jest jedna z najbardziej przejmujących, powodujących wewnętrzne skulenie się, bolesnych scen, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie mogłam wyjść z kina w jej trakcie (zresztą nie wiedziałam, zostałam nią zaskoczona), ale podczas oglądania "Goło i wesoło" w domu z pokoju wychodzę zawsze.

Ten film to jest kwintesencja brytyjskich komedii. Filmów, które nie służą tylko do tego, by się wyśmiać i zapomnieć. Nie, o nich się nie zapomina. Myśli się o nich i zastanawia, co się stało dalej.

Jak poradzili sobie potem bohaterowie "Goło i wesoło"? Przecież nie przeszli na zawodowstwo. Przecież to był numer na raz. Przecież niektóre z ich problemów co prawda może uda rozwiązać - ktoś poprawi stosunki z byłą żoną i będzie być może mógł widywać się z synem, komuś się ułoży w małżeństwie, ktoś znajdzie życiowego partnera... Ale niektórych - nie, i choćbyśmy nie wiem jak się śmiali, lubili bohaterów i trzymali za nich kciuki, nie otworzymy żadnej z upadających fabryk i nie sprawimy, że ich życie wróci do równowagi.

Świetny film, świetne kino, świetna komedia i świetny dramat.

Takie rzeczy tylko made by Great Britain!



PS. Jeśli ktoś chciałby suplement do wpisu komediowego, poproszę dać mi znać, bo boję się, że jakbym go tak umieściła sama z siebie, to post miałby dziesięć tysięcy znaków i w ogóle nikt by go nie przeczytał, nawet Najwierniejsi z Wiernych Czytelników (którym nieustająco zasyłam wyrazy Głębokiego Uwielbienia i Wdzięczności).