poniedziałek, 20 maja 2024

"Mała draka w fińskiej dzielnicy" Marta Kisiel

Oto Mieczysława Żmijan, zwana Sławą. Sława lat temu parę opuściła Stare Deszczno, miasteczko, w którym się wychowywała, by wziąć się za bary z dorosłością i udowodnić - przede wszystkim sobie, ale swojej babci trochę też - że potrafi to zrobić. A teraz uświadamia sobie, że życie ją trochę (no dobrze - bardzo trochę) przerosło, dorosłość ją odrobineczkę zawiodła i okazuje się właśnie, że nie pozostawia jej wyboru - albo zamieszka pod najbliższym mostem albo wróci do rodzinnego miasteczka, do domu i do babci. To trochę źle, bo oznacza, że nie poradziła sobie, nie umie w dorosłość, że zawiodła. Ale i trochę dobrze, bo dom to, wiadomo, dom, to znane na wyrywki kąty, to przyjaciele z dzieciństwa, którzy znają człowieka jak nikt na świecie i babcia, no a jak babcia, to i ciepełko, i domowy rosołek, herbatka z miodkiem, jedyna w swoim rodzaju domowa atmosfera i magia. 

A jak tych babć jest kilka - bo to i własna, i te przyszywane!!! No, wtedy wiadomo, rosołku, bigosiku, klusek śląskich, dawanych z dobrego serca rad, szorstkiej czułości... wszystkiego tego jest więcej.

I magii. Magii też jest więcej.

W samym środku lata w sielskim miasteczku, w którym nie ma niczego interesującego, oprócz kopca niewiadomego pochodzenia oraz zabytkowej stodoły, w której największy podziw budzi fakt, że ta w ogóle jeszcze stoi, niespodziewanie wyrasta mała draka nie z tego świata, a pytania mnożą się jedno za drugim. Dlaczego fińskie domki są fińskie? Dlaczego w Starym Deszcznie nie ma ani jednego dyskontu? Skąd wzięły się szczuropodobne włochate malutkie kiwi grasujące na ulicach miasteczka, drapieżne i zębate? I jedna wielka, tajemnicza istota, zjawiająca się wraz z zorzą polarną? Dlaczego wszystko tu się układa? Dlaczego gdzie indziej się nie układa? A przede wszystkim – jakie tajemnice skrywają przed światem na oko nieszkodliwe i znane swym wnuczętom od urodzenia babcie z fińskiej dzielnicy?

Sława i jej przyjaciele muszą jak najszybciej znaleźć na te pytania odpowiedzi, bo pewne sekrety mogą kogoś kosztować życie.

Znowu.

Czyli krótko mówiąc - jest maj, jest kolejna premiera powieści Marty Kisiel (robi się z tego przyjemna tradycja - maj równa się premiera, przyklaskuję jej i wspieram duchowo z całego serca!), tym razem pod malowniczym tytułem "Mała draka w fińskiej dzielnicy", którą to książkę przeczytałam za szybko, co jest zresztą również tradycją, moją osobistą. Ściągam na Legimi, zamawiam w przedsprzedaży, czytam za szybko dławiąc się słowami niczym rzadkim przysmakiem, który się łapczywie pochłania, a potem czytam drugi raz, wolniej, ciesząc się dobrem literatury i dźwięczną frazą, i próbując oswoić zmagania głównych bohaterów samych ze sobą, z ich najbliższymi i z wszechświatem, i poukładać je sobie w głowie.

A potem piszę z tego oswajania i układania recenzję, albo jej nie piszę (mam kilka zaległych do napisania, a to, że się nie pojawiły nie oznacza, że książki zostawiły mnie obojętną, tylko że - podobnie jak Sławę Żmijan - przerosło mnie życie i zawiodła dorosłość, a że czasami tylko śmiechem i dobrą lekturą da się wyleczyć łzy  i dołek egzystencjalny, starczyło mi sił na zrobienie sobie okładu na duszę z książeczki, ale na to, by ją opisać już niekoniecznie).

I nie tylko sił. 

Ale prawdopodobnie i umiejętności.

Albowiem na jakimś poziomie, którego nie rozumiem, gdzieś tam bardzo głęboko albo bardzo wysoko, w chmurach, pisarstwo Marty Kisiel rezonuje w mojej... no, duszy. Nie jest to tajemnicą dla żadnego chyba czytelnika tego bloga, że to pisarstwo trafia mnie w samo miętkie. Bez względu na ogólną przyjazną i nieco zwariowaną atmosferę panującą w książkach Ałtorki, nieistotne, jak lekko opisaną, jak zabawną i jak pozornie beztrosko podaną ja na to, co jest pod spodem, na kłębiące się dramaty, trudne pytania, jeszcze trudniejsze odpowiedzi i wewnętrzną walkę bohaterów, zręcznie opakowane czasem w zabawne zdania, jestem wrażliwa niczym pies rasy  lagotto romagnolo na trufle. Czyni mnie to prawdopodobnie doskonałą czytelniczką i nie najlepszą recenzentką.

Recenzja bowiem to, wiadomo. Zasady ma. I nawet jeśli jest to recenzja bardzo w moim stylu ("och, jak mi się podoba!" - i ściana tekstu. "Och, jak mi się nie podoba!" - i ściana tekstu), niekoniecznie zgodna z idealnymi zasadami idealnych, popularnych w sieci i chętnie czytanych recenzji (czyli NIE ściana tekstu. Ściana tekstu nie jest idealna i nigdy nie będzie popularna, idealne recenzje są krótkie i eleganckie w formie), powinna ona zawierać chociaż krótkie uzasadnienie, czemu tak bardzo się podoba/nie podoba.

I ja to potrafię napisać, rzetelnie i sprawdzalnie. Co mi się podoba. Co mi się nie podoba. A nawet - dlaczego mi się podoba, i dlaczego nie podoba.

Ale dlaczego rezonuje? Dlaczego porusza jakąś dziwną strunę, o której istnieniu nie miałam pojęcia?

Nie, tego opisać nie potrafię. 

Więc może napiszę tylko, że Ałtorka zapowiadała "Małą drakę" jako swoją najbardziej pokręconą książkę, po prostu personifikację (książkonifikację?) wewnętrznego pierdolca.

A ja dostałam, elegancko opakowaną w pozłotko pierdolca i ałtorskiej szajby (bo tak, one tam są, i pierdolec, i szajba, obecne, żeby nie było), trochę słodką, trochę gorzką, a trochę słoną od łez opowieść o mocy przyjaźni i sile najgłębszej troski o drugiego człowieka, i o tym, jak bezcenne jest wsparcie w każdych okolicznościach, nie tylko wtedy, gdy to łatwe, gdy świat się uśmiecha, a życie układa jak miękki dywan pod nogami, ale i wtedy, gdy wokół czarna noc i to wsparcie jest jedyną iskrą w bezbrzeżnej ciemności.

I o miłości tak wielkiej, że pozwala odejść ukochanej osobie.

Odkąd skończyłam czytać nie przestaję się zastanawiać, czy bym tak umiała. Czy gdybym miała możliwość zatrzymania, w jakiejkolwiek postaci, w jakikolwiek sposób, ludzi, których kocham. Moją przyjaciółkę z dzieciństwa. Mamę. Babcię. Dziadka moich dzieci. Czy potrafiłabym pozwolić im odejść. Czy nie chciałabym zatrzymać ich, nieważne, jakim kosztem. Czy miałabym w sobie dość sił, by ich uwolnić.

I wszystko to, ci bohaterowie, których nie było w moim życiu jeszcze tydzień temu, a teraz już są, ta opowieść, ta szajba, pod którą kryją się fundamentalne pytania, wprawia coś w moim wnętrzu w drżenie.  I ja doskonale rozumiem, że innych czytelników niewykluczone, że  nie wprawia. Albo wprawia, tylko mniej, tylko bardziej, tylko co innego i inaczej. Że niektórzy się po prostu śmieją w trakcie lektury. A są pewnie i tacy, co się nudzą albo gubią w treści. I że ich nie przekonam, bo jak przekazać to rezonowanie, te drgania, ten ton idealnie trąconej struny? Nie da się. To tylko moja struna, i brzmi tylko w moich uszach, grając zrozumiałą tylko dla mnie melodię.

Mogę tylko napisać - sprawdźcie sami.

Może i dla was zagra.

piątek, 17 maja 2024

"Strażnik jeziora" Michał Zgajewski

"Strażnik Jeziora" Michała Zgajewskiego to debiutancki kryminał, który zabiera nas w mroczną podróż po Żywiecczyźnie roku 2017. W Żywcu znika bez śladu 16-letnia Emilia. Prywatny detektyw Norbert Krzyż dostaje zlecenie odszukania dziewczyny. Niestety, nim mu sie to udaje nad jeziorem Żywieckim zostają odkryte zwłoki Emilii, a Norbert staje - dość nieoczekiwanie - przed wyzwaniem rozwiązania brutalnego morderstwa. Co więcej, w tym samym czasie z domu znika główny podejrzany, Alan Węglarz, członek metalowej kapeli czerpiącej inspiracje ze słowiańskiej mitologii, i podobno chłopak zamordowanej, zaś jego rodzice zwracają się do Krzyża z prośbą o pomoc w odnalezieniu syna i oczyszczeniu go z zarzutów. 

Utrzymany w konwencji nastrojowego kryminału noir „Strażnik Jeziora” to debiut Michała Zgajewskiego i pierwsza część serii kryminalnej z Norbertem Krzyżem.

Jest to również powieść, która skłoniła mnie do sporządzenia pierwszego w moim życiu bingo. O, tego właśnie:

Pomocny ten rekwizyt recenzyjny zamierzam trzymać na pulpicie komputera i wrzucać tu z zaznaczonymi okienkami za każdym razem, gdy trafię na kolejną pozycję, reklamowaną jako odkrywcza i niekonwencjonalna, a upakowaną kliszami i schematami jak świąteczny makowczyk bakaliami. Jakaż to będzie oszczędność czasu i energii elektrycznej, pomyślcie tylko!

Bo czymże wabi nas (nienachalnie... hue, hue - żarcik) reklama?

"Ten autor to odkrycie!" - ogłasza reklama entuzjastycznie.

"Jezioro żywieckie!
 Słowiańska mitologia!
Detektyw o ciętym języku!" - zachwyca się dalej reklama.
 
"Prywatny detektyw, na którego nie czekaliśmy, a którego potrzebowaliśmy!" - entuzjazmuje się Wojciech Chmielarz.
 
No czy rzeczywiście - mówię chłodno ja i zamierzam rzecz udowodnić.
 
 
Pierwsza strona, samiuśki początek. Bohater, obudzony telefonicznie w środku nocy, patrzy w lustro. Jest baaardzo mocno wczorajszy, wieczorem obalił sporą ilość whisky i jeszcze nie wytrzeźwiał, ale, konstatuje, ma "bystre spojrzenie", więc luzik i spoko, siada w tym stanie za kółko i jedzie na miejsce zbrodni.
 
Tak! Tak! Totalnie to detektyw, którego potrzebowaliśmy! Bo kto by nie potrzebował kolejnego byłego policjanta po przejściach, porzuconego przez dziewczynę, zaniedbującego życie prywatne, zmagającego się z demonami przeszłości i nie bojącego się ryzyka, w biurze trzymającego zawsze butelkę whisky ("Pozwoliłem sobie na jeszcze jednego drinka, choć zazwyczaj w pracy nie piję.  - podkreślenie moje - Po paru minutach zrobiło mi się błogo. Wydawało mi się, że spadam, a potem już była tylko czarna otchłań - no, mocarny to musiał być alkohol, skoro osobę mocno zaprawioną w piciu wyprawił w czarną otchłań drugi drink!), a w trakcie śledztwa co jakiś czas obrywającego od kogoś po głowie ("Potem cisza, a na koniec ciemności pokochały mnie jak brata")?

Brzmi znajomo?

No raczej, a ja dopiero się rozkręcam!

A zatem, panie Krzyż (oraz autorze).

- Po pierwsze pieprzenie (pardą za mój klatchiański, ale trudno znaleźć na opisywaną czynność jakieś elegantsze określenie) dużo młodszych dziewczyn nie pomaga w rozwiązywaniu zagadki. Nie. Po prostu nie chce byś inaczej. Ja wiem, że to one chciały, pan się bronił, ale w końcu musiał ulec (ostatecznie okienko w Bingo się samo nie skreśli!), ale było to zupełnie zbędne i tak bardzo na siłę wciśnięte w wątek śledztwa, że oczy bolały patrzeć.

- Po drugie liczne zdania typu: "wszyscy gapili się na jej dupę. Ja też. Była zajebista" rujnują stylizowanie na Philipa Marlowe'a, które ktoś tu bardzo chciał osiągnąć, opisując z naciskiem trzydniowy zarost, podkrążone oczy i wymiętą stylówę oraz whisky w charakterze najlepszego przyjaciela gli... znaczy, detektywa.
 
- Po trzecie prowadzenie śledztwa metodą "To on! A, nie, to jednak nie on! To ona! Na pewno! Dlaczego? Bo tak! Albo nie ona! Powinienem powiedzieć policji, ale się na mnie zdenerwują... zresztą, to jednak nie ona. To raczej on, ale ten inny on, nie ten, co na początku. No i nie ten trzeci on, to już na pewno nie!" nie wyczerpuje znamion doskonale poprowadzonej intrygi ("To P.! On to przygotował! SMSy pojawiły się zaraz po naszej rozmowie""J. już nie żył. Byłem o tym przekonany niemal na sto procent." "E. nie jest mordercą. Wrażenie subiektywne, niczym nie poparte" - to są cytaty dotyczące trzech różnych osób, a w każdym wypadku objawienie pana detektywa jest z d... wziętym hołdem dla boga grafomanów oraz początkujących pisarzy, wielkiego Bo Tak)

Natomiast gdy trzeba użyć mocy logicznego myślenia nasz bohater się zawiesza i gubi oraz myli skutek z przyczyną ("Nikt nie będzie od pana wymagał działań sprzecznych z prawem". Pan prawnik mnie okłamał. Szczwany lis. Nie doceniłem go. Początek sprawy, a ja już zatajam dowód przed policją". - nie, geniuszu, fakt, że ty zataiłeś dowód przed policją nie oznacza, że prawnik cię okłamał, on tego od ciebie nie żądał, sam to zrobiłeś, z własnej nieprzymuszonej woli. "Trop, który mi podrzucił, wydawał się niewiele warty, ale trzeba go sprawdzić". - znaczy, chłopak wyśledził bezdomnego, którego podejrzewałeś cały czas, i to jest ten niewiele warty trop? "Nie zapytałem cię o najważniejszą rzecz. Jak on wyglądał?" - facet szuka podejrzanego, a gdy ktoś inny mu go znajduje zapomina zapytać, jak człowiek wyglądał. No nie mam więcej pytań normalnie).

- Po czwarte, czy ktoś mi może wytłumaczyć dlaczego policjanci w tej książce, gdy widzą kogoś niebezpiecznego celują mu w klatkę piersiową, a nie w nogi? Możliwe, że się mylę, w końcu nie robiłam researchu do pisania kryminału (i nie wykluczam, że nie ja jedna), ale widziałam w kinie, że policjanci zauważając, że obserwowany podejrzany sięga za pazuchę najpierw ostrzegawczo wrzeszczą, a nie bez uprzedzenia przesuwają po nim serią niczym Rambo po wrażych siłach Vietkongu, tak jak ci tutaj. Co za tym idzie, tutejsi policjanci zabijają ludzi na służbie cały czas (ludu Żywca! Zachowaj ostrożność w kontakcie z lokalnymi przedstawicielami organu wykonawczego władz państwowych i samorządowych!), chyba specjalnie po to, żeby pany detektywy mogły mieć traumę i leczyć ją za pomocą alkoholu i tabletek ketonalu popijanych ciepła colą.

- Po piąte, gdzie jest ten cięty język, którym mnie tak kuszono? Bo fakt, że bohater już nie tylko rozmawiając Szorstkim I Prostym W Obejściu Kumplem Gliniarzem, ale nawet mówiąc sam do siebie używa wulgaryzmów to trochę przymało. Poza tym mamy po prostu masę zdań bardzo krótkich - znaczy, co ja mówię, jakich zdań! - ...równoważników zdań, mających, być może, sugerować natłok myśli w bystrym, bardzo bystrym umyśle głównego bohatera ("
Nic z tego. Naukowy bełkot. Etymologia terminów, ludowe podania. Interpretacje etnograficzne. Typowa akademicka breja").

- Po szóste, nad wspaniałym językiem autora nikt się, na szczęście, nie unosił w żadnej reklamie, co w najmniejszym stopniu nie oznacza, że zdania  typu "gdybym się bardziej postarał, dziewczyna mogłaby żyć. Tak samo policja". "Nabrałem powietrza do ust" . "Galant (to nazwisko, przyp. moje) uśmiechał się spod przymrużonych powiek". "Moja potylica zaskowytała", jak również ortografy ("Na jego czole lśniły stróżki potu", "na daremno") powinny się znajdować w książce renomowanego wydawnictwa. No, chyba, że Agora zwolniła korektorów i redaktorów nie tylko z działu prasowego, ale w ogóle wszystkich.

- Po siódme finałowy monolog-spowiedź sprawcy ... serio???  Wygląda to tak, jakby autor nie wierzył, że czytelnik sam z siebie wszystko zrozumie i musiał mu wszystko wyłożyć metodą "siadamy w ciasnej, zamkniętej przestrzeni i sprawca mówi. Spowiada się. Opowiada. I tłumaczy wszystkie swoje motywy. Co do jednego. Ze szczegółami". Ja się nawet znęcać nad tym nie będę, ja tylko napiszę, że tak się po prostu nie robi.
 
 - Po ósme - chaos. Całość niestety psuje jeden wielki chaos. Myślę, że autor trochę stracił kontrolę nad swoją historią (np. - akcja rozgrywa się w ciągu kilku dni, co najmniej połowę tego czasu bohater jest chory, ma gorączkę, dreszcze, boli go głowa, łamie go w kościach, czuje się rozbity. No, chyba, że autor potrzebuje go do jakiegoś efektownego mordobicia. Wtedy bohater zmartwychwstaje, dokonuje Aktu Sprawiedliwości, nie przeszkadzają mu w tym ani wysoka gorączka, ani rozsadzający głowę ból. A kilka stron dalej ponownie smarka, excusez, w chusteczkę i przeszukuje gabinet w poszukiwaniu aspiryny, której całe pudełko zdążył pożreć w poprzednim rozdziale). Trudno jest  uwierzyć w powiązania pomiędzy kolejnymi wątkami, które mnożą się w iście zawrotnym tempie, oraz kolejnymi bohaterami, którzy wyskakują niczym króliki z kapelusza. Niektóre zwroty akcji były tak nieprawdopodobne, że zakłócały odbiór całości, niektóre nie chciały się skleić mimo podjętych prób raczej kulawego tłumaczenia, jak choćby ten - bohater idzie do klubu na koncert zespołu, w którym grał zaginiony Alan, w trakcie koncertu ktoś mu dosypuje czegoś do drinka. Bohater traci przytomność, ktoś go wyprowadza z klubu, ktoś pomaga dostać się do domu. Nazajutrz okazuje się, że barman, który dosypał jakieś świństwo do kufla naszego detektywa, zniknął. "Myśli pan, że chłopak zatrudnił się u nas na jeden dzień, żeby panu coś dosypać?" pyta przejęty szef baru, no i a jak! Pewnie, że Norbert, nasz z Columbo łamane przez Poirot, tak myśli! I to mimo faktu, że jeszcze w południe dnia poprzedniego nie miał pojęcia, że pójdzie na ten koncert, więc tajemniczy barman był przy okazji jasnowidzem. Próby wyjaśnienia tej... nieścisłości owszem, pojawiają się w książce, ale są tak naciągane, że bez trudu można by wystrzelić za ich pomocą całkiem spory obiekt na orbitę okołoziemską

Unikalnego poczucia humoru też nikt nie obiecywał, ale z kronikarskiego obowiązku donoszę, że parsknęłam pod nosem trzy razy. Za pierwszym razem w momencie, gdy Norbert analizował swoją drogę zawodową ("Powinienem zostać psychologiem. Dopiero teraz odkryłem własne predyspozycje". - i nie, to nie była ironia, on tak poważnie), za drugim przy "Żadne dziewczę z mazurskich slumsów nie będzie mnie dymać" - przyznam, ze mazurskie slumsy mnie pokonały - i raz, tym razem szczerze, przy "Myślałem, że jest bystrzejszy. Może jako śledczy nie zrobi kariery, ale dałby radę w prewencji. Ktoś musi rozganiać te wszystkie nielegalne zgromadzenia", tak więc Przypadkowość-Celowość 2:1.

Oprócz tego mamy głębokie rozważania o Obowiązkach Rodzicielskich ("Pomyślałem o Jessice. O tym, że będzie wychowywać się bez ojca. Kto ja ochroni przed niegodziwością tego świata?" - no, wiecznie zawiany facet, wulgarny i niestabilny, jak również wykonujący niebezpieczny zawód to idealna opcja, co może pójść nie tak?) oraz dowód na to, że pan detektyw nie zostając psychologiem faktycznie minął się z powołaniem ("Nie miałem wątpliwości, że panująca tu aura doprowadzała do szaleństwa. Do tej tezy pasował mi Alan ze swoim epizodem psychotycznym". - wszystkie osoby mieszkające w domach z widokiem na Jezioro Żywieckie powinny mieć się na baczności! Skoro Alan dostał od tego epizodu psychotycznego, kto z was jest bezpieczny?).

No i mamy obiecany wątek słowiański.

Mój ty borze zielony oraz smutku cichy.

Wątek słowiański pojawił się w "Strażniku jeziora", ponieważ słowiańskość ostatnio jest modna i można śmiało założyć, że jej użycie podbije sprzedaż. Mamy więc całe kilka definicji z Wikipedii, wymyślonego autora wymyślonej książeczki o duchowości Słowian, która budzi w jej czytelnikach chęć mordu

("- Istnieją ludzie, którzy nie potrafią odnaleźć się we współczesnym świecie. Powrót do korzeni, do świata, który wydaje się prostszy, a jednocześnie ma w sobie jakąś tajemnicę, może być dla nich początkiem czegoś wielkiego. Tylko trzeba wskazać im drogę. Należy do nich dotrzeć i ich zagospodarować. 
 Pomyślałem o Alanie. Zgodnie z tezą Trzcińskiego mógłby być mordercą". - dlaczego? Serio pytam. Z czego można to wywnioskować? Co w słowach Trzcińskiego - autora słowiańskiej książeczki - pozwala naszemu Norbertowi wydedukować, że Alan może być mordercą? Jakim cudem nasz wybitny detektyw dodał sobie dwa do pięciu tak, że wyszło mu szesnaście, więc hura, tak myślałem, więc tak być musi? Unosi się potem "Panie doktorze, czy nie dociera do pana, że napisał pan książkę, która pchnęła kogoś do zbrodni?!", a ja nie widzę związku, jakby cała ta rozmowa składała się z dowolnie zestawionych zdań)

i grafiki na profilach fejsbukowych ofiar, przedstawiające dziewczyny upozowane na słowiańskie demony, które to grafiki mają taki związek ze sprawą, że żaden, za to pomagają bohaterowi rozwiązać zagadkę, albowiem tak. Jeśli by ktoś, skuszony reklamą, chciał przeczytać "Strażnika jeziora" ze względu na obiecane wątki słowiańskie i świeże do nich podejście... cóż, niech się szykuje na spore rozczarowanie.

Zapewne nie wynika to z powyższej recenzji, ale to nie jest książka z serii "Czytam, żebyście wy nie musieli". Czyta się ją szybko, zagadka jest ciekawa, a język - pomimo kilku potknięć i nadużywania równoważników zdań - poprawny. Może nawet zerknę kiedyś, i bez przykrości, na część drugą, gdy ta już powstanie, żeby sprawdzić, czy Norbert dorósł, a autor wyrwał się z zaklętego kręgu klisz, zużytych szablonów, zgranych motywów i wysiłków, by stać się polskim Chandlerem.

Ale z szumnie obiecywanych w reklamie rzeczy dostałam tylko jezioro i naprawdę interesującą historię jego powstania.

Tak, jezioro było super.


niedziela, 5 maja 2024

"Cztery żywioły magii" Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Milena Wójtowicz (z torturami w pakiecie)

UWAGA

Osoby zainteresowane wyłącznie recenzją, nie zaś Dramatycznym A Przydługim Wstępem, Jakże Charakterystycznym Dla Autorki Tego Bloga powinny spokojnie i beznamiętnie przescrollować tekst, bez żalu porzucając ideę nurzania się w mojej logorei, Recenzja Właściwa znajduje się pod drugim zdjęciem.


Było już kiedyś na tym blogu o torturach?

Nie?

No to dziś będzie. 

Zawsze wszak być musi ten pierwszy raz!

A więc (nie zaczynamy zdania od "więc" i MAM TO GDZIEŚ, JA TU O TORTURACH PISZĘ!!!) szła majówka, w Domu w Dziczy poczyniono plany na tę majówkę, obejmujące między innymi wyjazd na Mazury, zwłaszcza, że aura zaokienna miała się poprawić na tę bardziej dostosowana do panującej pory roku. Jest wyjazd, jest przedsprzedaż "Czterech żywiołów magii", słowem, są - poza wszystkimi innymi - także plany czytelnicze! Książkę zamówiłam, wydawnictwo obiecało, że dotrze w przedmajówkowy wtorek, dotarła, wygarnęłam ją z paczkomatu już w drodze ku Krainie Tysiąca Jezior, rozpakowałam, używając kłów i..., znaczy, rozpakowałam, strzeliłam stylową foteczkę na Instagrama...


... i precyzyjnie w chwili, gdy opuszczaliśmy granice Rodzinnego Grodu doświadczyłam nader niesympatycznego doznania.

Mianowicie poczułam, jakby ktoś wraził w moją lewą gałkę oczną, i to ze sporym rozmachem, widelec.

Wydałam z siebie okrzyk, samochód został zatrzymany, oko obejrzane, przemyte i zakroplone, co nie przyniosło ulgi w najmniejszym stopniu. Caluśkie cztery godziny podróży poświęciłam na intensywne mruganie ze łzawieniem i zastanawianie się, co się, do cholery, stać mogło, zaś rodzina podrzucała pomysły, coraz to bardziej twórcze. Może meszka mi wleciała? W zamkniętym samochodzie to może nie... ale może inny pyłek? Może klimatyzacja wysuszyła mi rogówkę na wiór i saharyjską glebę? Może użyłam jakichś wykwintnych środków upiększających? Figa, użyłam tego, czego używam od pół roku. Może alergia? Nigdy nie miałam alergii, no i w jednym oku???... ale cholera ją wie, może i alergia, tabletki przeciwalergiczne posiadałam, łyknęłam, gdyż co nas nie zabije, to nas wzmocni... 

Na Mazury dojechałam w charakterze półprzytomnej i chlipiącej kupki nieszczęścia, ślepej na jedno oko, za to śpiącej, bo w ten - i tylko w ten - sposób zadziałały na mnie leki przeciwalergiczne. Skutkiem czego o godzinie dwudziestej, zamiast w wir życia towarzyskiego, rzuciłam się w objęcia Morfeusza w nadziei, że jutro, gdy wstanę, wszystko wróci do normy.

Nadziei, jak sie okazało, całkowicie płonnej.

Nazajutrz do rozkosznego uczucia wbitego w sam środek gałki ocznej widelca doszła imponująca opuchlizna. Prognozy pogody okazały sie trafne, natura dawała czadu po całości, czego nijak podziwiać nie mogłam, bo aura na zewnątrz okazała się dla mojego oka zdecydowanie zbyt ekspansywna. Kolor zaś wspomnianego oka dostosował się do panującego święta mas pracujących miast i wsi.

A przypomnę, że miałam przecież KSIĄŻKĘ DO PRZECZYTANIA.

Nie będzie mi, zakrzyknęłam buntowniczo, jakieś oko bruździło w czytaniu!

Jakby co, to drugie mam! Drugie mi działa!

Pokrzepiona tą myślą siadłam na łóżku w najciemniejszym (a i tak zbyt jasnym jak na moje potrzeby) pokoju, otworzyłam książkę i zaczęłam:

"Majka Brzozowska biegła"...

Oko eksplodowało, wykonując coś silnie zbieżnego ze zrzutem wody na tamie we Włocławku. 

Nie będzie mi oko, powtórzyłam przez zaciśnięte zęby. Docisnęłam chusteczkę, otworzyłam to drugie oko i przeczytałam:

 "Majka Brzozowska biegła"...

Drugie oko mi się zamknęło, gdyż leki przeciwalergicznie działały niezawodnie usypiająco. O, nie, nie ma tak, drugie oko też mi nie będzie pluć w twarz ni dzieci mi oczyć!!! Otworzyłam więc oba, możliwe, że trochę na siłę, i ponownie przeczytałam:

"Majka Brzozowska biegła"...

A jednak może raczej "próbowałam przeczytać".  Próbowałam, lecz nie mogłam, albowiem okazało się, że przed chorym okiem mam mgłę i nie widzę nic na odległość... no, na żadną odległość, może trzymając książkę centymetr przed twarzą bym widziała, ale po co mi jeszcze zez do tego czegoś, co to nie wiem, czym jest?

A wokół jezior szum, ptaków śpiew, grilla woń, oraz "niestety, pani doktor nie ma, w końcu jest długi weekend, najbliższy dyżur okulistyczny jest w szpitalu, to tylko sto kilometrów stąd, pani powie, że jest przyjezdna, może panią przyjmą", powrót do Rodzinnego Grodu, wizyta na SOR (pozdrawiamy załogi SOR w toruńskich szpitalach, były mega i super, i życzymy wyłącznie spokojnych dyżurów do końca życia!), antybiotyk, którego nie dało się wykupić wcześniej niż w sobotę, gdyż "no nie mogła sobie pani gorzej wybrać, jest przecież długi weekend" i pogodna informacja "dno oka czyste, tęczówka prawidłowa, źrenica reaktywna, domniemywam zakażenie wirusowe, gdyby te kropelki nie pomogły, pani Anno, to piszę skierowanie na oddział na poniedziałek, ale raczej pani nie skorzysta, bo szybko pani ogarnęła sprawę i do nas trafiła", która to informacja pozostawiła mnie w stanie pewnej zawiechy, albowiem nie bardzo umiem sobie wyobrazić po dwóch dniach życia z widelcem w na pół oślepłym oku, łzawiącym tak, że chusteczka wieczorami nadawała się do wyżymania, że najwyraźniej są osoby nie ogarniające sprawy w tak imponującym tempie, jak ja.

Kropelki, w każdym razie, zdziałały cuda, wrażenie widelca w oku zniknęło już nazajutrz, mgła trwała w najlepsze, ale tylko, gdy patrzyłam na rzeczy odległe, czytana książka nie jest rzeczą odległą, więc została pochłonięta w półtora dnia, za to zaktualizowała mi się wizja piekła.

Do tej pory sądziłam, że piekło wygląda jak gigantyczne centrum handlowe w okresie gwiazdkowym, przez które to centrum przepychasz się z obłędem w oczach oraz wózkiem wypakowanym po sufit paczkami i paczuszkami, próbując jednocześnie ogarnąć parkę żwawych bliźniąt, lat trzy, a wokół napiernicza brokatem i optymistycznymi utworami świątecznymi, ubogaconymi hojnie obowiązkowymi dzwoneczkami i równie obowiązkową radosną atmosferą.

Teraz już wiem, że piekło to jest przepiękny, majowy dzień w domu z widokiem na pobłyskujące w słońcu (i wywołujące gwałtowne łzawienie) jezioro i książką, liczącą 343 strony (i naprawdę dużo zdań), a z której zdołałaś po dwóch dniach licznych a usilnych prób podjęcia lektury dowiedzieć się jedynie, że Majka Brzozowska biegła.


A teraz, gdy wszyscy Kochani Czytelnicy przebrnęli już przez ten długi (acz - z naciskiem to podkreślam, znacząco patrząc moim jednym zdrowym, i jednym zaledwie odrobinkę podpuchniętym okiem - niezbędny!) wstęp sprawdźmy może, czemu i dokąd biegła Majka Brzozowska :).


Majka Brzozowska jest wietrznicą. Włada wiatrem, jest panią powietrza. Jest też żoną człowieka i matką stuprocentowo ludzkiego dziecka, więc ukrywa swoją nieludzką naturę ile sił. Dlatego właśnie biega. Bieganie jest częścią rutyny. Jest ludzkie. Jak robienie zakupów, odbieranie synka ze żłobka, wyjazdy z rodziną na wycieczki. I sesje u psychologa Piotra Strzeleckiego. Specjalisty od problemów nienormatywnych mieszkańców Brzegu. Tymczasem przez miasto przeszła wichura, a Majka nie tylko ma wrażenie, że ma z nią coś wspólnego (chociaż to niemożliwe, nieprawdopodobne, przecież jej tu wtedy nie było!), ale i jest przekonana, że ktoś ją śledzi. Czy popada w paranoję?

...

Kiedy lokalny ryneczek zostaje poddany rewitalizacji w jedynym i niepowtarzalnym, jakże polskim stylu pt. "wycinamy do korzeni, okładamy kosteczką, na środku całości dajemy Niezrozumiany Przez Nikogo A Intensywnie Betonowy Wyraz Artystycznej Jaźni Autora, w spokojnej dzielnicy pojawiają się groźne, pradawne siły. Znane czytelnikom z "Czterech pór magii" Filomena, Kira i Tomira zwierają szyki, żeby przywrócić ład i uchronić mieszkańców miasta przed niebezpieczeństwem. A mają poza własnymi, niewątpliwymi i starożytnymi mocami wsparcie ciut nieoczywiste w postaci rozgogolonego żigolaka, który jest zupełnie nie tym, kim wydaje się być.

...

W Krakowie dochodzi do serii podpaleń. Helena, ogniowa czarownica pracująca w straży pożarnej, zazwyczaj radzi sobie z ogniem naprawdę dobrze. Płomienie ją kochają, ona kocha płomienie. Ale ten Ogień zdaje się dziwnie obcy, oporny, nienawistny. Nasycony potężną, pełną wściekłości magią. Helena szybko wiąże podpalenia z przypadkami sprzed lat. Ale jaki sposób się łączą? I co mają wspólnego z samą Hel?

...

Wyspa na Bałtyku, tajemnica, morskie legendy, magia, nieoczekiwanie odnaleziona, a całe dotychczasowe życie nieznana ciocia… Dla Mary, wychowywanej po śmierci ojca w małej podczęstochowskiej miejscowości, a zawsze tęskniącej za morzem, mogłyby to być wymarzone wakacje, gdyby nie jeden szczegół – musi odnaleźć szczątki swojego ojca, i musi to zrobić szybko, inaczej ten nigdy nie zazna życia wiecznego.


Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz i Milena Wójtowicz powracają z kolejnym tomem czterech opowiadań.

Bazą pod opowiadania pierwszego tomu były cztery pory roku.

Tym razem są to cztery żywioły.

A ja pozostając, - o czym pisałam w swojej recenzji "Czterech pór magii" - czytelniczką nie lubiącą opowiadań wiedziałam, że dla tych czterech autorek zrobię wyjątek.

I aż trudno nawet mi, psychofance, w to uwierzyć, ale ten tom podobał mi się bardziej, niż poprzedni. Znów (oczywiście) mamy cztery autorki i cztery opowiadania. Za to uniwersa mamy... eee... dwa? I pół?... jeśli uznać za trzymanie się w granicach uniwersum doskonałego ognistego opowiadania Magdaleny Kubasiewicz (to na pewno jest Polania, i pojawiają się w nim polańscy czarodzieje, więc...), a za połówkę ziemskie opowiadanie Marty Kisiel, którego bohaterki jak dotąd pojawiły się tylko w obu zbiorach (i bardzo temu przyklaskuję, bardzo! Jak już Autorki popełnia jeszcze kilka takich zbiorów, a mamy przecież tyle czwórek do wyboru, w naturze i nie tylko, Czterech Jeźdźców Apokalipsy, Czterech Ewangelistów, cztery święte miasta islamu, cztery domy Hogwartu, cztery cnoty kardynalne - totalnie widzę Filomenę et consortes jako bohaterki opowiadania o roztropności, albo Sabinkę o umiarkowaniu, no totalnie :D - to Ałtorka będzie je mogla zebrać w jakiś poręczny tomik, taką mam koncepcję!)...

Ten tom również, zupełnie jak poprzedni, jest jak wizyta u dobrych znajomych, ludzi i nieludzi, których zdążyło się nieźle poznać i polubić. Albo i u osób, których się nie zna, ale chce poznać. Choćby tylko w zbyt krótkiej formie opowiadania, której z powodu tej właśnie krótkości nie lubię. Nadal można się w czasie lektury dobrze bawić, ale przecież nie tylko. Wszystkie opowiadania, nawet te najlżej i najdowcipniej napisane, mają w sobie ukryty - mniej lub bardziej - rys dramatyczny. Niektóre po prostu SĄ dramatem (i nieistotne, zawierają czy nie zawierają duże ilości Sabinki). Nie umiem wybrać najlepszego. Wcześniej, przed czytaniem, zakładałam, że to będzie Woda, bo po prostu kocham morze. Potem, że Ziemia - no bo to ja, osoba spod Byka, kochająca babrać się w ogródku bez rękawiczek, bo muszę czuć glebę pod gołą ręką, osoba, która pytana przez Dziatwę, jakim żywiołem chciałabym władać zawsze bez cienia wahania i bez sekundy namysłu odpowiada "ziemią". Ognia nie obstawiałam w ogóle, a tymczasem opowiadanie mnie zachwyciło, dramatyczne, z pazurem, z nieoczywistym zakończeniem, trochę gorzkim, trochę budzącym dreszcz. No i Powietrze, kolejny pełnoobjawowy dramat, kolejna rzecz bez oczywistego happy endu, kolejna, która zostawia człowieka z pytaniami i posmakiem goryczy na języku. A NIE WYGLĄDA na pierwszy rzut oka - no i to czyni je jeszcze lepszym.

I - ponownie - okładka!!! Fantastyczna, przepiękna, rzecz dla srok okładkowych, ale i dla czytelników ze skłonnościami do pogłębionej analizy, bo tam każdy detal ma znaczenie. Grafiki Agaty Wawryniuk  są absolutnie niesamowite, każdy szczegół to nawiązania do tekstów i można się dodatkowo bawić, znajdując je.

Jest rzeczą... no, cóż, głupią pisać, że "ja chcę jeszcze!!!" w recenzji książki, której jeszcze nie ma w księgarniach :D, więc tego nie napiszę.

Napiszę tylko, że LICZĘ (Za rok. Dwa. W przyszłości. Kiedyś tam) na jeszcze. Czy to będą jeźdźcy Apokalipsy, czy czwórka żółwi Ninja, biorę w ciemno.

Mowa w końcu o autorkach, które nauczyły mnie czytać opowiadania.

A to naprawdę sztuka jest!