środa, 31 lipca 2024

"Tajemnica morderstwa w Windsorze" S.J.Bennett

Zbliżają się dziewięćdziesiąte urodziny królowej Elżbiety II. Cały dwór jest, rzecz jasna, zajęty planowaniem przyjęcia, podczas gdy Jej Królewska Mość zajmuje się swoimi królewskimi obowiązkami, nieco na uboczu całego tego zamieszania, czyli w Windsorze, który jest domem (podczas gdy Pałac Buckingham jest, no cóż, biurem). 


Niestety jednakże, po miłym wieczorku w najbliższym gronie rodziny i przyjaciół (i kilku  ściśle wyselekcjonowanych gości, jak to małżeństwa młodych, oszałamiająco bogatych Rosjan oraz artystów, mających umilić wspomniany wieczór częścią artystyczną) młody, przystojny i szalenie utalentowany pianista, stanowiący wisienkę na torcie wspomnianej części artystycznej, zostaje znaleziony martwy w pokoju gościnnym na poddaszu zamku. Okoliczności jego śmierci początkowo każą obawiać się (zaledwie) skandalu - rzecz wygląda na w dość szokujący sposób popełnione samobójstwo. Szybko jednak wychodzi na jaw, że było to nader sprytnie dokonane morderstwo.

W tym momencie na scenę wkracza już nie tylko policja, do tej pory zajęta głównie takim prowadzeniem śledztwa, by jak najmniej skandalicznych szczegółów dotyczących śmierci młodego muzyka przedostało się do prasy, , ale i przedstawiciele wywiadu, tych wszystkim MI5 i MI6, ostatecznie zbrodnię popełniono w domu głowy państwa, więc pierwsze co przychodzi na myśl przeciętnemu wywiadowcy to motywy polityczne.

Tymczasem i królowa Elżbieta II dyskretnie pracuje nad rozwikłaniem tajemnicy śmierci muzyka. Od lat prowadzi ona bowiem niezwykłe podwójne życie – w sekrecie przed niemal wszystkimi wykorzystuje swój talent i dar bystrej obserwacji do rozwiązywania zagadek kryminalnych, by okrężną drogą sugerować kolejne ruchy śledczym ze Scotland Yardu i policji. No i troszkę się przy tym rozerwać, a nie, że tylko państwo i obowiązki, obowiązki i państwo...

Ale kiedy podejrzenie pada na lojalnych służących i wierny, wypróbowany i znany od lat personel dworski, Jej Królewska Mość wie, że śledztwo podąża w niewłaściwym kierunku, i że trzeba się pospieszyć, nim ktoś niewinny zapłaci nie za swoją zbrodnię...




"Tajemnica morderstwa w Windsorze" to książka, którą przeczytałam, bo zupełnie nie potrafiłam sobie jej wyobrazić. Mój wyszkolony na licznych kryminałach, lepszych i gorszych, czytanych i oglądanych, podsuwał bowiem uparcie wizję detektywa/policjanta/śledczego, który prowadzi dochodzenie w terenie, przesłuchuje podejrzanych, pracuje intensywnie przez kilka kluczowych dla natrafienia na trop przestępcy dni żywiąc się kawą i papierosami (albo jakimiś mocniejszymi używkami), zaznaczając swoje pytania, wątpliwości i ścieżki dedukcyjne na tablicy korkowej przy pomocy zdjęć, notatek i niteczek rozpiętych na pinezkach z kolorowymi łebkami. Jak niby miałaby to robić królowa angielska? 

Przyznam, że autorka bardzo sprytnie ten problem rozwiązała! Królowa Elżbieta prowadzi bowiem coś na kształt tajnej agencji detektywistycznej, w której główną rolę odgrywa Rozie - asystentka osobistego sekretarza królowej oraz były szef ochrony. Sama królowa jest mózgiem tej grupy i zajmuje się głównie wyciąganiem wniosków na podstawie informacji zdobytych przez innych na jej zlecenie oraz niezwykle dyskretnym sugerowaniem, w jakim kierunku powinny iść dalej wysiłki jej pomocników (którzy, jako osoby inteligentne i obyte z dworskim ceremoniałem oraz królewskim stylem bycia, wyśmienicie potrafią wszelkie sugestie Jej Królewskiej Mości wyłuskać spod, że tak to malowniczo ujmę, pozłotki eleganckich i niewiele na pozór znaczących słów).

Powieść jest reklamowana jako coś dla wielbicieli serialu "The Crown" i panny Marple, i wiecie co? Jest to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy reklama nie kłamie, a nawet wręcz podkoloryzowuje rzeczywistość, ja bowiem na przykład naprawdę lubię serial "The Crown", za to (uwaga, coming out będzie!) nie lubię panny Marple. Ani w ogóle Agathy Christie.

A czytało mi się "Tajemnicę..." wyśmienicie!

Intryga - utrzymana w klasycznym stylu i polegająca głównie na rozmowach i docieraniu do osób, które mogą coś w sprawę wnieść -  jest bardzo zręcznie poprowadzona.  Klimat życia na zamku Windsor, panujących na nim zasad i dworskich rytuałów oddany bardzo wiernie, S.J.Bennett musiała włożyć naprawdę dużo pracy w solidny research (albo zna temat osobiście, kto to wie). Autorka bez najmniejszych wątpliwości wysoko ceni, szanuje i chyba po ludzku lubi królową Elżbietę II, i zaraża nas tą sympatią (ach, ileż razy w trakcie lektury widziałam oczyma duszy twarz królowej i słyszałam wypowiadane tym jedynym, niepowtarzalnym tonem "oh, dear" i uśmiechałam się do siebie - nie zliczę!), a przy tym bardzo sprawnie łączy w kreacji królowej  wdzięk i żelazną wolę, bystry umysł i dużo mądrzejszy sposób patrzenia na świat, niż się wszystkim postronnym obserwatorom wydaje. 

Królowej towarzyszy druga postać kobieca - młoda i energiczna, ambitna asystentka królewskiego sekretarza, dziewczyna o wojskowym przeszkoleniu i co najmniej tak samo bystrym umyśle, jak władczyni. Obie panie tworzą nader malowniczy, interesujący, dopełniający się i - co nie jest bez znaczenia w przypadku serii powieściowych - budzący sympatię duet.

Zakończenie nieoczywiste i logicznie uzasadnione. I wzruszające. Jeśli ktoś do tej pory nie kochał Elżbiety II, po tym zakończeniu może się to zmienić

Słowem bardzo przyjemna, orzeźwiająca lektura, chociaż prawdopodobnie nie dla kogoś, kto lubi pościgi, strzelaniny, zawrotne tempo i gwałtowne zwroty akcji. To jest lektura totalnie do relaksowania się, niespiesznego podczytywania, wyłapywania smaczków i śmiania się z tych smaczków do siebie. Już się cieszę na lekturę drugiego tomu i liczę na to, że wydawca szykuje już kolejne, jako, że w wielkiej Brytanii ukazały sie jak dotąd cztery.

Pamiętna JAKŻE LICZNYCH przypadków, gdy - po wydaniu pierwszego czy też dwóch pierwszych tomów jakiejś serii - polski wydawca zaprzestawał wydawania dalszych mocno trzymam kciuki, by nie był to ten przypadek.

piątek, 26 lipca 2024

"Tylko nie Mazury" Sylwia Skuza

To jest recenzja, której nie planowałam zamieszczać na blogu, dotyczy bowiem książki takiej sobie, nieszczególnie dobrej, ale i nieszczególnie złej, takie pięć punktów na dziesięć możliwych, idealnie w środku stawki, i która w dodatku nie pasowała do żadnego punku żadnego wyzwania książkowego, w którym biorę udział. Zamierzałam ją wrzucić na portal książkowy, na który wrzucam swoje recenzje, także te dotyczące książek takich sobie, i zapomnieć o sprawie.

Po tym jednak, jak gotowa recenzja DWA RAZY zniknęła mi z komputera, raz skasowana przez przypadek i niemożliwa do odzyskania, a raz nie wiem, jakim sposobem (jestę bowiem Kąputerowym Głombem) popadłam w irytację. Ach, tak? - rzekłam sobie. Tak będziesz pogrywał? NO TO ZOBACZYMY! Napiszę ją trzeci raz i wrzucę na bloga, postanowiłam, i na portal książkowy, i to nie jeden, i jeszcze gdzieś, zastanowię się, gdzie, nie będzie mi tu virtual pluł w twarz ni dzieci mi virtualił!!!

No więc wrzucam. 

Mwahahahaha.

Nieprawdaż.

A zatem:

Młody i obiecujący policjant, komisarz Gromosław Sidorowicz zostaje czasowo przeniesiony z Warszawy na mały komisariat na Mazurach. Zostaje przeniesiony karnie, dodajmy, po dosyć niefortunnym incydencie, w trakcie którego potraktował córkę prominentnego polityka tak, jak, no cóż, potraktowałby każdą inną agresywną i łamiącą prawo obywatelkę. Tym samym świetnie rozwijająca się kariera młodego policjanta zostaje zastopowana, bo czegóż można spodziewać się po pracy na jakimś zapyziałym komisariacie na Mazurach - a to krowa komuś w szkodę wejdzie, a to dwóch kumpli od kieliszka weźmie się za łby, a to trzeba będzie objeżdżać porozsiewane po lasach malutkie wioseczki...

Tymczasem już pierwszy dzień pobytu w nowym miejscu jest początkiem śledztwa w sprawie zabójstwa.

Na bagnach znalezione zostaje ciało lokalnego rolnika z wbitą w szyję starożytną zapinką. Sidorowicz musi wyjaśnić zagadkowe morderstwo człowieka, który nie cieszył się, oględnie rzecz ujmując, powszechną sympatią i jak najszybciej ustalić, czy mieli z tym coś wspólnego amerykańscy żołnierze kręcący się w pobliżu miejsca morderstwa, czy też może powinien szukać zabójcy wśród licznych wrogów zabitego rolnika? A może wśród osób uczestniczących w tajemniczych obrzędach przesilenia, świętowanych na bagnach w przeddzień zabójstwa?

Komisarz zaczyna niezwykłe śledztwo, które dosyć szybko schodzi na drugi plan, a na pierwszy wychodzą legendy i pierwotne wierzenia dawno wymarłych Prusów. Od tego momentu przeszłość stale będzie się splatać z teraźniejszością, nie tylko w wymiarze historycznym, ale także i duchowym, duchowość jest bowiem w tej powieści drugim, prawie równoległym do zabójstwa - a w pewnym momencie dominującym - wątkiem.
 
 

 
No więc czytałam, czytałam i mi się podobało, potem mi się mniej podobało, aby wreszcie nie podobać mi się wcale.

Podobała mi się (jakkolwiek bardzo źle to brzmi) zbrodnia, interesująco pomyślana, z oryginalną zagadką w tle, zapowiadająca ciekawe śledztwo, bo jednak znalezienie świadków zabójstwa popełnionego nocą w głębi pradawnego boru na trzęsawisku jest ciut trudniejsze, niż znalezienie świadków zabójstwa w dużym mieście.

Podobało mi się, że Gromosław Sidorowicz nie traktował swoich prowincjonalnych kolegów po fachu jak kompletnych durniów, którzy w życiu nie widzieli trupa i potrafią jedynie wystukiwać raporty na zdezelowanej maszynie do pisania, ani chybi jednym palcem i z przygryzionym koniuszkiem języka. Podobało mi się, że mazurscy policjanci nie traktowali Groma jak nadętego buca z warszawki, przemądrzałego i głupawego, co to na pewno zgubi się w lesie na pierwszej przecince, a  z miejscowymi i tak się nie dogada, bo nimi gardzi  z wielkomiejską wyższością. Doprawdy, ten motyw konfliktów między miejscowymi a przyjezdnymi jest tak częsty i zgrany, że przyjęłam porzucenie go na rzecz wzajemnego szacunku i chęci współpracy jako orzeźwiający powiew oryginalności.

A potem zaczęło się robić gorzej.

Równiutko jako obszył w połowie książki autorka zaliczyła niezrozumiały zjazd językowy i nagle pojawiły się w tekście kwiatuszki w rodzaju: "Pewnego wieczoru odwiedziła matkę. To było zrządzenie losu. Zastała ją leżącą na podłodze w sypialni, usiłowała się podnieść, bełkotała, że nie może zasnąć", "Dziewczynka przewróciła oczami i poprzez konary drzew wzniosła je do nieba"  czy też "Minęły dokładnie dwie doby, kiedy o poranku wyjeżdżając spod domu Mistrasa, drogę zajechał mu samochód". Zniknęły potem, a polszczyzna powróciła do poprawnej, ale ja już byłam wtedy raczej na "nie" i coraz bardziej (i łatwiej) się irytowałam.

Irytowało mnie, że wszyscy bohaterowie tej książki byli pogodni, sympatyczni, z sercem na dłoni , uczynni i przepełnieni duchowością niczym dzban winem w Kanie Galilejskiej. To znaczy wszyscy poza zamordowanym (i jeszcze jedną osobą, która jednakże pojawiła się i zniknęła niczym meteor, nie mając dla akcji większego znaczenia), który był naprawdę najzłejszym złolem, i zapewne tylko mojej czepialskiej naturze i wrednemu charakterowi przypisać należy, że nie mogę powstrzymać się od pytania, jakim cudem ta szlachetna, głęboko duchowa, moralna i wspierająca się społeczność pozwoliła, by w jej łonie wyrosła tak odrażająca narośl, nie robiąc z tym ABSOLUTNIE nic (a, upewniam, pozwoliła i nie robiła).

Irytował mnie Grom, który - porzucony bezceremonialnie po trzech latach związku - dochodzi do siebie w imponującym czasie dwóch tygodni i migusiem znajduje sobie obiekt westchnień. Irytowało mnie wmawianie czytelnikowi, że między Gromem a jego nową wybranką jest "energia seksualna, która może wstrząsnąć posadami ziemi", gdy tymczasem chemii między nimi było akurat tyle co między mną a sąsiadem mojej mamusi, eleganckim i nobliwym starszym panem, z którym wymieniamy grzeczne pozdrowienia, mijając się na schodach. Irytował mnie nawet ocalony przez naszego szlachetnego Groma szczeniak, który - licząc sobie jakieś dwa miesiące - zachowywał się jak nie dość, że dorosły, to jeszcze wytresowany pies. Oraz lokalna zielarka, lekarka, psychoterapeutka, producentka nalewek i znawczyni starych obrzędów w jednym, mądra, dobra, szlachetna i tak idealna, że człowiekowi się na mdłości zbierało z tego przesłodzenia.
 
A potem wszystko zaczęło mnie już nie irytować, ale doprowadzać do szału, i to pomimo poprawnego języka, ogólnie miłego (wręcz zbyt miłego, jeśli wziąć pod uwagę, od czego zaczynaliśmy) nastroju powieści i widocznej autoironii autorki, a gdy wpadam w szał robię się ciut (no, dobra, duże "ciut") nieobiektywna, więc można moje uwagi dzielić przez trzy, ale i tak je wypiszę, żeby upuścić sobie pary.

Do szału doprowadzało mnie genialne i nietypowe (oraz TAKIE UDUCHOWIONE) dziecię, mam alergię na genialne i nietypowe dzieci, mam ochotę podbijać zęby autorom książek, w których pojawiają się nietypowe dzieci, no, chyba, że są doskonale napisane. To nie było. Nie kupiłam go w ogóle, powodowało u mnie wywracanie oczami za każdym pojawieniem się, w moich oczach było wścibskie, puszczone samopas przez rodziców (nie, wersji "wychowania pełnego miłości i pozostawienia wolności dziecku, żeby się rozwijało we własnym tempie" też nie kupuję), a trauma, którą nosiło (i żeby nie było, wierzę w rodzaj traumy, mam przykład podobnej w rodzinie, i to najbliższej, bowiem dotyczyła mojego rodzonego ojca) i sposób - a zwłaszcza tempo - w jakim zostało z niej uleczone spowodowała u mnie co najwyżej niedowierzające a ironiczne parsknięcie pod nosem.

Wszyscy tam zresztą leczą traumy, Grom, jego nowa (ale za to aż po grób! i z energią seksualną!) ukochana, kumpel-policjant z małżonką, i wszystkim zajmuje to ino momencik, doprawdy, jak ktoś ma traumę, to tylko do Orzysza, można się jej pozbyć w ciągu maksymalnie dwóch miesięcy, a przy okazji pooddychać świeżym powietrzem!

Ale do warkotu z głębi gardła doprowadziła mnie ta zgrabnie na początku poprowadzona, a potem porzucona na rzecz opisywania obyczajowości dawnych Prusów, powrotu do korzeni i odnajdywaniu siebie, sprawa kryminalna. Bo to kryminał miał być, tak? Zabójstwo, śledztwo, zbrodnia i kara, tak? Tak to było reklamowane, to sugerowała okładka, tak? Duchowość i Prusowie w tym nie przeszkadzają, nie mam problemu z kryminałem, który nie jest tylko i wyłącznie kryminałem, ale, na wszelkich pruskich bogów, jednak KRYMINAŁEM!

Mam za to problem - może inni czytelnicy nie, ale ja tak - z policjantem, wykształconym, wybitnym, doskonałym w swoim fachu, do chwili zesłania na Mazury robiącym w branży prawdziwą karierę, a który prowadzi śledztwo w sposób totalnie haniebny (i któremu pozwala się prowadzić to śledztwo trzy miesiące bez ŻADNYCH nacisków z góry). Który za dobrą monetę przyjmuje zdanie: "To nie ona, ona by tego nie mogła zrobić". Który w zasadzie przymyka oko na fakt, że spora grupa ludzi (w tym inni policjanci oraz patolożka sądowa) ukrywali istotne dla śledztwa informacje, kłamali i mataczyli. Który przechodzi nad tymi kłamstwami i ukrywaniem do porządku dziennego bez jakiejś głębszej refleksji (aż dziw, że nie znalazło się na nią miejsce w powieści tak napakowanej refleksjami na wszelkie INNE tematy!), bo kumple, znajomi i ukochana powiedzieli mu, że zamordowany był złym człowiekiem. Tak, był złym człowiekiem. Tylko, że - poprawcie mnie, gdybym się myliła - policjant prowadzący śledztwo nie jest od tego, by zmarłemu wystawiać świadectwo moralności i dla tych złych starać się mniej, a morderstwo jest morderstwem bez względu na to, czy zamordowano osobę o kryształowym charakterze, czy ostatniego łajdaka. Zaś na mataczenie w śledztwie są konkretne paragrafy w kodeksie karnym, panie komisarzu Sidorowicz (oraz koledzy pana komisarza też).

Rozmydlenie wątku kryminalnego skutkuje najbardziej mdłym i niewiarygodnym rozwiązaniem zagadki ever, które nasz dzielny stróż prawa opisuje w najbardziej mdłym i niewiarygodnym raporcie, a jak doszłam do policjantów, którzy gremialnie rzucili pracę na lokalnym komisariacie, bo jednemu (nagle) moralność na nią nie pozwoliła, jedna zdecydowała się zostać na stałe w USA, gdzie odbywała staż, wyjść tam za mąż i powić potomka, a jeden zapragnął nabyć kierdel owiec i wyrabiać sery, to od walnięcia książką o ścianę powstrzymało mnie tylko to, że czytałam na czytniku i zrobiło mi się szkoda sprzętu.

Podsumowując - "Tylko nie Mazury" to powieść lekka, łatwa i... cóż, nawet momentami przyjemna (jeśli się nie jest mną i ma się wysoką tolerancję na przemądrzałe dzieci i niedoróbki w prowadzonych śledztwach), ale z pewnością nie jest ani kryminałem, ani powieścią sensacyjną. Ma w sobie elementy znanego z obyczajówek nurtu "ucieczki/wyjazdu z wielkiego miasta i odkrywania samego siebie na łonie przyrody wśród zwykłych ludzi" z hojną domieszką etnologii i antropologii (ale do "Ślebody" Kuźmińskich jest jej baaaaaaaardzo daleko), a to czyni z niej literacki misz-masz. Wszystko tam jest, upchnięte kolanem, żeby się zmieściło, i co za tym idzie - potraktowane powierzchownie. Duchowość i opowieść o dawnych Prusach (autorka ma, to widać, dużą wiedzę w temacie). Poszukiwania samego siebie. Rozliczanie się z dawnymi grzechami i wyrzutami sumienia. No i kryminalna zagadka, która miała być osią powieści, a tymczasem jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła.

Jednym słowem, miał to być kryminał, a ja miałam wrażenie, że czytam książkę o wierzeniach i obrzędach dawnych mieszkańców Prus oblanych sosem obyczajowo-duchowym, w efekcie czego nie wiedziałam właściwie, co czytam, nie miałam siły (ani okazji w sumie) do skupienia się na jakimś konkretnym wątku i pozostałam z ogólnym wrażeniem trochę nijakości a trochę chaosu, no i poirytowania z powodu poczucia zmarnowanego czasu, niestety.

Jeśli ktoś szuka powieści obyczajowej z interesującymi elementami etnograficznymi, historycznymi i milutkim tłem obyczajowym - w sumie może rzecz przeczytać, i pewnie nie bez przyjemności.

Wielbicielom kryminałów odradzam.

piątek, 19 lipca 2024

"Osiem" Radka Třeštíková

W praskim Lasku Diablickim znaleziona zostaje postrzelona młoda kobieta. Nieprzytomna trafia do szpitala, a policja nie tyle nie potrafi znaleźć sprawcy, co ma zbyt wielu podejrzanych. Podejrzani albowiem są chyba wszyscy - były narzeczony niedoszłej ofiary, jej (była) najlepsza przyjaciółka, kumpel narzeczonego, a nawet rodzina, dla której dziewczyna pracowała jako opiekunka dzieci.

Śledztwo opisane jest w sposób mało porywający, pracy policji tu niewiele, możemy śledzić głównie przemyślenia młodej policjantki noszącej nieszczęśliwe nazwisko Brzydula, z silną alergią na pyłki, nadwagą i kompleksami, i nie dość, że niepewnej własnych umiejętności, że o kompetencjach nie wspomnę, to jeszcze skutkiem tej niepewności i tego braku wiary we własne możliwości dającej się wykorzystywać męskim współpracownikom.

A potem i ten wątły wątek policyjny i kryminalny w ogóle schodzi na dalszy plan, albowiem, albowiem.


"Osiem" to NIE JEST kryminał i jeśli się ktoś takiego spodziewa, to się zdziwi, a może (czy też wręcz na pewno) rozczaruje (swoją drogą, kolejna rzecz, jaką ostatnio przeczytałam, reklamowana jako kryminał, a będąca zupełnie czym innym). 

"Osiem" to nie jest powieść, w której jak po nitce do kłębka dotrzemy do rozwiązania zagadki, kibicując przy tym jakiemuś dzielnemu śledczemu o skomplikowanym życiu rodzinnym i analizując jego działania. Owszem, mamy próbę zabójstwa na dzień dobry, mamy śledztwo w tle i mamy prawie-że-zwłoki, ale gdyby (próby) popełnienia zbrodni wystarczały do określenia książki jako kryminału, to kryminałem jest i "Hamlet", i "Zabić drozda", że o "Zbrodni i karze" nawet nie wspomnę.

No i zdecydowanie nie jest to powieść stanowiąca, jak zapewnia nas polski wydawca, „gwarancję świetnej rozrywki”! Z rozrywką „Osiem” naprawdę nie ma nic wspólnego.

W "Osiem" próba zabójstwa służy do opisania splotu tragicznych życiowych okoliczności, które do tej próby doprowadziły oraz skomplikowanych więzi-węzłów między (licznymi) bohaterami, których można lubić albo ich nie lubić, ale którym na pewno można współczuć. Jest to, mówiąc krótko, solidna i doskonale napisana obyczajówka, chyba jedna z lepszych, jakie kiedykolwiek czytałam, mówiąca o braku umiejętności życia swoim życiem i szukania akceptacji na siłę, o tym, jak bardzo można manipulować ludźmi i do czego można się posunąć, by zdobyć nie swojego męża, nie swoje dzieci, nie swój dom i nie swoje życie, i by to wszystko uczynić swoim (choćby tylko we własnej głowie) - ale osoby oczekujące nawet nie tylko "przede wszystkim", ale najnormalniej w świecie "po prostu"  kryminału mają prawo czuć się zawiedzione.

Oczywiście wszystko to, co powyżej nie znaczy, że nie dowiemy się, co było powodem postrzelenia Miszy i kto to zrobił, bo się dowiemy (acz niekoniecznie doprowadzi nas do tej wiedzy działalność policji), ale w miarę czytania staje się to dla nas coraz, no cóż, mniej istotne, bo bardziej niż "kto strzelił" zaczyna nas interesować ta cała wielokrotnie zapętlona akcja, te przemyślenia, ten wewnętrzny ból, który dręczy każdego z bohaterów, te postępki, przepojone hipokryzją i zakłamaniem, te głupie decyzje, które prowadzą do katastrofy, a biorą się z dręczącego braku miłości (no i tytułowe "osiem", rewelacyjnie wpisany w treść symbol).

I choć trochę brak tu refleksji, drugiego dna (aczkolwiek właściwie jestem pewna, że jest to celowy zamysł autorki, ostatecznie po co jakieś z góry narzucone drugie dno, skoro czytelnik sam z siebie myśli, zastanawia się i analizuje jak oszalały? I może nawet dochodzi do różnych nieoczekiwanych wniosków, nie ograniczony przez autorską refleksję?) to jest to naprawdę i trochę nieoczekiwanie (tak, ja też planowałam przeczytać po prostu kryminał) dobra rzecz. Wciągająca. Świetnie skonstruowana. Napisana lekkim, ale nie infantylnym językiem (ukłony dla Mirosława Śmigielskiego, tłumacza). Strony przelatują człowiekowi przed oczami jak krajobrazy za oknem podczas jazdy Pendolino, a skomplikowane (choć z drugiej strony bardzo typowe, wręcz banalne - ona kocha jego, on kocha inną, ta inna kocha jeszcze innego, ale inny nie może z nią być, no bo przecież żona jest, i dzieci) relacje międzyludzkie wciągają.

Tym, którym konstrukcja powieści (koncepcja ciągłej zmiany narratora, a co za tym idzie wielość osób, którym autorka oddaje głos, aby przedstawiły swój punkt widzenia) oraz mnogość bohaterów, w tym wielu, których nie bardzo da się polubić ani się z nimi identyfikować, oraz brak wystarczającego stężenia kryminału w kryminale nie przeszkadza - polecam.


niedziela, 7 lipca 2024

"Rogata dusza" Łukasz Malinowski


"Rogata dusza" to powieść, na lekturę której zdecydowałam się, bo brakowało mi tytułu na "R" w Wielkobukowym Bingo. Nie jestem pewna, czy jakakolwiek Zaangażowana i Fachowa Osoba Czytelnicza przyznałaby się do takiego powodu sięgnięcia po książkę, ale cóż, ja nie jestem najwyraźniej ani wystarczająco fachowa, ani zaangażowana. Nic nie wiedziałam o autorze, streszczenie wydało mi się zachęcające, a okładka ładna, litera "R" na początku tytułu obecna, więc, zdecydowałam, biorę.

 

24 lutego 1243 roku rozpoczyna się pierwszy w Polsce turniej rycerski. Jako novum (oraz import ze "zgniłego Zachodu ;)) nie jest co prawda powszechnie witany entuzjastycznie, zwłaszcza przez przedstawicieli Kościoła sarkających na nadmierne oddawanie się świeckim uciechom, ale też z drugiej strony budzi duże zainteresowanie. Na zaproszenie księcia Bolesława Rogatki do zamku w Lwówku Śląskim ściągają najwaleczniejsi rycerze najsłynniejszych rodów, aby zmierzyć się w trzydniowych zawodach. Sensację wzbudza zwłaszcza tajemniczy Rot Ritter, który poprzysiągł nie wyjawiać swojej tożsamości aż do końca turnieju...

Tymczasem w dniu rozpoczęcia zawodów rycerskich w dole wędzarnianym dwaj masarze odpowiedzialni za dostarczanie mięsiwa na książęce stoły znajdują ciało bogatego dworzanina, książęcego klucznika, Stanka ze Strzelina. Zadanie wykrycia sprawcy dostaje ptasznik i podkomorzy księcia, Raszko Drzemlik. Nim jednak Drzemlik wpadnie na jakikolwiek trop, dochodzi do kolejnej zagadkowej śmierci. Mimo polecenia, by śledztwo poprowadzić jak najbardziej dyskretnie, by nie dawać pożywki do oburzenia i protestów przeciwnikom turnieju, sprawy nie daje się ukryć. Tym bardziej, że na ciałach zamordowanych znajdują się dziwne ślady, przypominające rany po uderzeniach rogami, a niekiedy także i same rogi. Ten fakt wywołuje falę plotek o diable, który przybywa na ziemię po dusze (i ciała) grzeszników. Jak poradzi sobie trzynastowieczny śledczy z zagadkowymi morderstwami? Czym będzie się kierował i jakie ma na nie sposoby? Kto stoi za morderstwami? I co wydarzy się podczas turnieju?

Od niemalże pierwszej strony, od pierwszego rozdziału zmuszona byłam hamować impuls, by co chwila zrywać się z fotela z na pół bojowym, a na pół triumfalnym okrzykiem "Tak się to robi!!!" na ustach, tym bardziej, że miałam ochotę wydać ten okrzyk i machać "Rogatą duszą" przed oczami Valstimilowi Vondrusce, co było z wielu powodów, nieprawdaż, awykonalne. Tak więc okrzyk wznosiłam wyłącznie duchowo, z przeświadczeniem, że w bitwie "historyk ze średniowieczną historią contra historyk ze średniowieczną historią " wygrywa bezapelacyjnie Łukasz Malinowski. To jest opowieść, której akcja rozgrywa się niemalże w tych samych czasach co "Śmierć we Wrocławiu" (Vondruski jakieś dziesięć lat później - w chwili rozpoczęcia turnieju rycerskiego przyszły król Przemysł Ottokar II miał 10 lat), niemal w tym samym miejscu (znaczy, na Dolnym Śląsku; jestem świadoma odległości między Wrocławiem a Lwówkiem Śląskim :)), i w dodatku w pewnym sensie w tej samej rodzinie (tatuś Przemysła Ottokara II i mamusia Bolesława Rogatki byli rodzeństwem), a przepaść między nimi jest... doprawdy niezmierna.

Naprawdę uwielbiam takie książkowe zaskoczenia! 
 
Począwszy od świetnego zabiegu, jakim było uczynienie narratora z Diabła, śledzącego wszelkie wydarzenia z dachów, przeistaczającego się a to w muchę, a to w powiew wiatru, a to w ptaszę, mającego wgląd nie tylko w to, co widzialne gołym okiem, ale we wszystkie ludzkie pragnienia i uczynki, także (zwłaszcza) te najwstydliwsze, nieczyste, najgłębiej ukryte, w ten świat, który - widziany jego oczami - jest brudny i nieobyczajny, okrutny i bezlitosny, ale który dzięki niemu mogliśmy lepiej poznać, dogłębnie eksplorować, przyjrzeć się wnikliwiej bohaterom powieści i zrozumieć ich zachowania. 
 
Poprzez samych bohaterów, bardzo dobrze wykreowanych, a żaden z nich nie jest nieskazitelny (nawet, jeśli takim właśnie jawi sie przed światem), żaden nie jest  kryształowy, każdy ma swoje wielkie i mniejsze grzechy i grzeszki za uszami.

I poprzez z rozmachem oddany koloryt epoki, bardzo rzetelnie odmalowane realia historyczne i niezwykle... jak by to ująć... rzeczywiste postaci, dosłownie jakby wyjęte z trzynastego wieku, prawdziwie ludzi z krwi i kości, baaaardzo odległych od trochę cukierkowej, a trochę disneyowskiej wizji dzielnych rycerzy i ich subtelnych dam, jakimi obficie karmi(-ła?) nas popkultura. Ludzi, o których wiemy, jak żyją, kochają, jakie mają zwyczaje i jak grzeszą. A grzeszą naprawdę sporo. Autor opisuje ich postępki - myślę, że dla większości ludzi XXI wieku absolutnie szokujące - w detalach i w stylu trochę reporterskim, bez osądzania, bez wartościowania, chyba trochę tak, jak widzieli to ludzie z trzynastego wieku, których normy moralne i poglądy naprawdę bardzo różniły się od dzisiejszych, a mimo to czytelnik nie ma, czytając, żadnych wątpliwości, które z nich są złe i godne potępienia, i po czyjej stronie leży moralna słuszność, a także autorskie poparcie i współczucie (w związku z czym być może nie tylko przed nosem Vondruski powinnam pomachać "Rogatą duszą" wołając "Tak się to robi!").
 
Oraz NIEZWYKLE - imho - interesująco rozwiązaną zagadkę morderstw (chociaż, przyznam, zmiana Drzemlika w takiego troszkę Jamesa Bonda XIII wieku, nie żeby bardzo, ale jednak trochę tak, nieco mnie... no nie wiem... skłoniła do wywrócenia oczami. Raz czy dwa :)).

Aż po fenomenalny język powieści, bo trzeba podkreślić, że autor mistrzowsko włada słowem. Ani przez chwilę się nie nudziłam. Bardzo dobrze wyważone tempo akcji, które w odpowiednich momentach zmienia tory, tu ciut hamuje, by za chwilę przyspieszyć... aczkolwiek opisy, (a nie będę ukrywać, że sporo ich), jak to opisy, bywa, że spowalniają akcję. Inna rzecz, że są jednak dowodem na imponującą i godną pozazdroszczenia wiedzę autora , że już nie wspomnę, że są też nieprzebranym źródłem informacji o epoce (opis procesu przed księciem Rogatką sprawił, że popadłam w stupor).
 
Ale.
 
To jest książka pisana od pierwszej do ostatniej strony językiem stylizowanym na staropolski, gęsto przetykanym latynizmami,  a nie wszystkie z nich były tłumaczone na współczesną polszczyznę, rzekłabym, że większość nie była. Przyzwyczajenie się do tego języka może być trudne. Trzeba się całkowicie przestawić, a czasem nawet przeczytać fragment tekstu kilka razy albo wrócić do niego po chwili, by dobrze go zrozumieć. Mnie osobiście archaizmy i latynizmy nie przeszkadzały, bez problemu  udawało mi się wywnioskować z kontekstu o co chodzi, dodawały za to całości wiarygodności i klimatu. Ale przypuszczam, że dla niektórych czytelników może to być zniechęcające. W pewnym sensie ta powieść nie jest li tylko powieścią, ale po prostu ciekawym czytelniczym eksperymentem (dla czytelnika, choć może i dla autora?). Mnie się ten eksperyment podobał, ale nawet przy całym moim uznaniu przyznaję, że nie sięgnęłam od razu po inne pozycje pióra pana Malinowskiego, bo musiałam (jednak) trochę odpocząć. 

Nie zdziwię się, jeśli ktoś polegnie już na pierwszym rozdziale (chyba, że lubi powieści historyczne. Wtedy się zdziwię).
 
Podsumowując - "Rogata dusza" jest powieścią trudną, lecz zdecydowanie godną czytelniczej uwagi. Dla czytelnika lubiącego wyzwania - must read :).
 
Jestem BARDZO zadowolona, że musiałam przeczytać "coś na R", i że trafiłam akurat na nią!
 
Zaskakujące bywają zalety czytelniczych bingo :D.

piątek, 5 lipca 2024

Śmierć we Wrocławiu" Vlastimil Vondruška

Prokurator królewski, Oldřich z Chlumu, udaje się do Wrocławia, gdzie w tajemniczych okolicznościach zniknął bez śladu wysłannik czeskiego króla, wyprawiony przezeń w bardzo delikatnej misji. Z uwagi na dyplomatyczny charakter tejże król Przemysł Ottokar II wysyła w ślad za nim na Dolny Śląsk incognito nie tylko prokuratora królewskiego Oldrzicha, ale również jego żonę Ludmiłę i giermka Otę.

Za murami XIII-wiecznego Wrocławia, bardzo zatłoczonego, bowiem trwa właśnie doroczny jarmark, okazuje się, że śledztwo będzie dużo trudniejsze, niż początkowo zakładano. Nie dość, że jarmark utrudnia prowadzenie dochodzenia (masa ludzi, z których większa część jest przyjezdna i nie znana nikomu miejscowemu), to wkrótce po przybyciu prokuratora do miasta zamordowany zostaje brat Milicza, zaginionego wysłannika czeskiego króla, a potem jego służący...


Cóż. 

Miałam nadzieję na lekką powieść historyczną w wersji czeskiej (jak wiadomo, każdy naród/kraj ma swoją historię, a przynajmniej swoją jej wersję, i może nie wszyscy lubią te wersje analizować i porównywać z własnymi, ale ja akurat lubię) ), w dodatku Vlastimil Vondruška jest fachowcem i jednym z najlepiej rozpoznawalnych czeskich historyków ... I nie dość na tym - według statystyk czeskiej Biblioteki Narodowej jest obecnie najpoczytniejszym czeskim pisarzem. 

 A to oznacza tylko jedno.

ONI cierpią na tę samą reklamozę, takie trochę obniżanie lotów i uznawanie w najlepszym wypadku przyzwoitej przeciętności za nadzwyczajność co MY!

Początkowo rzecz zapowiadała się na niezłą rozrywkę, acz nieco zagmatwaną (misja wysłannika była tak tajna, że nawet Oldřichowi nie powiedziano, na czym polegała, więc poszukiwania musiał zacząć, a wręcz prowadzić, tak więcej na ślepo, zaś polecenia króla Przemysła brzmiały mniej więcej "zniknął, ale nie wiadomo, czy zniknął, wypytaj, ale nie rzucaj się w oczy, jedź incognito, ale misja dotyczyła spraw królewskich, więc musisz się skontaktować z ludźmi z najwyższych sfer, ale tak, by cię nie poznano, chociaż cię wszyscy znają, więc musisz wyglądać jak nie ty"), mamy tu pełen zestaw elementów typowych dla "książek płaszcza i szpady" - przebieranki, szczęśliwe zbiegi okoliczności, mordobicia i pojedynki... lecz niestety, niestety.

Zamiast (obiecanego co prawda raczej w streszczeniu, i może jeszcze w pierwszym rozdziale) dobrze zapowiadającego się kryminału z wątkiem szpiegowskim zlokalizowanym w XIII wiecznym mieście dostajemy niespecjalnie ciekawą, momentami wręcz nudną opowieść. Historia się, co będę ściemniać, wlecze, to, co dobrze wypadłoby na ekranie - te przebieranki na przykład, farbowanie włosów, przygotowania do akcji i ogólne knucie - w książce się nie sprawdza, opisane jest rozwlekle, nużąco i nie zawsze potrzebnie. O niektórych rozmowach i relacjach można powiedzieć wiele, ale trzynastowieczne to one nie są. Realia tamtych czasów odwzorowane są baaaaardzo średnio, średniowieczność Wrocławia poznajemy po wąskich uliczkach, dużej ilości drewna oraz fakcie, że wiele znanych budowli (w tym także takich, które w rzeczywistości powstały trzysta lat później) jest jeszcze w budowie, za to miasto obfituje w karczmy, niemal jak obecnie w hotele, w których to karczmach w dodatku podaje się cielęcinę z sałatą, znaną w naszej części Europy od wieku - według powszechnej wiedzy - XVI, a jeśli nawet uznamy, że niekoniecznie królowe Bonie zawdzięczamy wzbogacenie naszej kuchni, bo sałatę spożywał podobno już Władysław Jagiełło, to od XIV (zaś król Przemysł Ottokar to wiek XIII i nijak nie chce inaczej być).

Nad średniowiecznością relacji międzyludzkich oraz rysunku postaci z litości się nie pochylę (chociaż praktycznie wszyscy bohaterowie, łącznie ze strażnikiem przy bramie, umiejący czytać, w tym niektórzy w kilku językach owszem, robi wrażenie). Język zdecydowanie zbyt współczesny, stylizacja na średniowieczną (albo chociaż troszkę bardziej staroświecką) mowę praktycznie zerowa, nie umiem orzec, do jakiego stopnia jest to wina autora, a do jakiego - tłumaczki. 

Plus do szału mnie doprowadzająca maniera przedstawiania bohaterów zawsze pełnym imieniem i miejscem pochodzenia/zajęciem (Oldřich z Chlumu, kowal Jan, giermek Ota). Przy piętnastym "giermku Ocie" miałam ochotę gryźć i rzucać przedmiotami, a autor się dopiero rozkręcał!

Są w tej powieści tropy, które pozwalają przypuszczać, że powieść jest częścią serii/planowanej serii, i jeżeli tak rzeczywiście jest, to ja nie skorzystam.

W moim odbiorze rzecz niespecjalnie jest porywająca, nieco naiwna, fajny byłby z tego serial (młodzieżowy), no, ale seriale to się ogląda, nie czyta. 

Do czytania, zwłaszcza wielbicielom powieści historycznych, to tak raczej... niekoniecznie polecam.

Chyba, że jako ciekawostkę.