i nie robiła szczególnie niebezpiecznego wrażenia, ot, taki wyprysk, ktory może wcale nie jest tym, czym mógłby być.
Nazajutrz okazało się, że i owszem, jest tym właśnie, i to tym występującym w znacznej ilości podobnych krost, Pan Małżonek po zasięgnięciu porady lekarskiej i wysmarowaniu się na obliczu Pudrodermem, a na tułowiu - gencjaną zaczął przypominać wojownika plemienia Mursi w barwach plemiennych skrzyżowanego z Piktem
Źródło |
Źródło |
Potem się złapała na tym, że fantazjuje na temat pobytu w szpitalu, że tęsknie myśli, jak to było cudownie, tak sobie leżeć i robić tylko to, co człowiekowi każą (zaś od godziny 15 to już właściwie nic nie robić poza spożyciem posiłków), i że znów by tak chciała; i to też nie było śmieszne.
A jeszcze potem przypadkiem Królowa Matka trafiła na bloga, którego nie czytuje (ale chyba zacznie) i na notatkę zawierającą ten fragment (podkreślenia KM):
"Papież? Proszę Cię! On nie miał dzieci! Doda? Ona nie nosi majtek, więc ma mniej prania. RODZICE to są kurwa super bohaterowie, matki to nadludzie! Ojcom się należy order, że wracają po pracy do domu, zamiast wstąpić po bułki do małej piekarni w Bangladeszu! Absolutnie poważnie – rodzice kochani, rodzice większej ilości niż 1 bąbel, rodzice samotni, rodzice bliźniaków, rodzice dzieciaków, które są chore – JESTEŚCIE BOGAMI DLA MNIE I MÓJ MAŁY MÓŻDŻEK NIE POJMUJE OGROMU WASZEJ POTĘGI PSYCHOFIZYCZNEJ! Budda przy Was to było wielkie nic, bo jaką trzeba mieć siłę, żeby tego wszystkiego nie podpalić i nie uciec do piekła ciesząc się jak z wyprawy do solarium?!"
zaś na blogu, który czytuje przeczytała:
"najbardziej szokująca (...) jest konstatacja, że ten pierwszy rok łączenia bycia matką i pracy to w ogóle jakoś zleci. Na hormonach, z rozpędu, na rezerwie snu/siły sprzed dziecka.
Ale są jeszcze kolejne lata. Dość chyba w
sumie sporo kolejnych lat.
I chociaż moje osobiste doświadczenie jest
jednak mało miarodajne, bo gdyby Nowy Człowiek był jedynakiem, miałabym już
pewnie za sobą moment ulgi i uff!, zmniejszałoby się już moje macierzyńskie
zaangażowanie, to jednak uważam, że rozmowa o byciu matką i łączeniu tego z
pozadomową pracą nie może się ograniczać do sytuacji matek na rocznym
macierzyńskim.
Albowiem po rocznym macierzyńskim (a także
wobec jego wcześniejszego ustawowego braku) jest padanie na pysk i czołem o
blat, ale o tym ciii, bo naruszam zasadę decorum, pisząc, że jestem skonana.
Żeby było jasne.
Macierzyństwo jest najbardziej satysfakcjonującą
pracą jaką znam.
Jestem też – tfu, odpukać w niemalowany control/delete+alt
– najszczęśliwszą z wielomatek.
Ale niezmiennie zamierzam trwać przy moim
zdaniu, że wiodącą narracją osoby, która od dziesięciu lat dzierga
macierzyństwo i pozadomową pracę jest ojapierdolęjużniemogę".
i poczuła wyraźnie, że to jest to, włąśnie to, że jest na etapie "ojapierdolęjużniemogę-jużniemogę-jużniemogę-już-nie-mogę" oraz ma gdzieś fakt, że narusza zasadę decorum, ponieważ O-PIERDOLI-JUŻ-NIE-MOŻE.
W jej przypadku "juz-nie-mogę" objawiło się wpadnięciem w histerię na myśl o tym, jak będzie wyglądał cały nastepny tydzień, tydzień z trójką wciąż chorych dzieci, z jednym zdrowym, który powinien chodzić do szkoły, ale jak go do tej szkoły dostarczyć???, z chorym mężem, który zapadł był na chorobę dziecięcą grożącą dorosłemu licznymi i efektownymi powikłaniami oraz bojącym się, że szef go zwolni, bo po tygodniu urlopu wziął tydzień zwolnienia... W głowie Królowej Matki układały się skomplikowane plany, przed oczyma jej duszy wyświetlały się rozkłady jazdy PKS-ów i plany lekcji, nakładające się na siebie, logistyka poszła w ruch, te wszystkie "wstać-dojechać-kupić-odebrać-lekarz-poczta-rachunki-zakupy" i to, że Potomek Młodszy ma bal w czwartek, a Królowa Matka podjęła się ciasto na ten bal upiec, jak ona dostarczy ciasto (i Potomka) do szkoły, on musi iść na ten bal, to jest najważniejsze na świecie, Królowa Matka przestała jeść, a nocami sypiała po dwie godziny, bo jak się już obudziła, żeby ukoić płaczące z bólu Pompony i posmarować ich krostki lekarstwem już nie zasypiała, tylko leżała i kombinowała, jak ułożyć te wszystkie rodzinne puzzle, których kawałki nijak nie chciały do siebie pasować, a gdy o 6.30 oczy same się na niej zamykały ze zmęczenia dzwonił budzik i trzeba było zacząć nowy dzień.
A załamanie przyszło z idiotycznego (jak zwykle w wypadku tego typu załamań) powodu - wraz z odkryciem, że Potomek Młodszy, który jest przykładnym uczniem chorującym wyłącznie w ferie i dni wolne od zajęć szkolnych, w związku z tym mający stuprocentowa szkolną frekwencję, z czego był bardzo dumny, teraz nie pójdzie dwa dni do szkoły. Pan Małżonek, usiłując nie patrzeć na Królowa Matkę jak na wariatkę, próbował jej tłumaczyć, że nic się takiego nie stanie, jeśli pierwszoklasista opuści kilka dni do szkoły, rozsądek mówił Królowej Matce to samo, ale go nie słyszała, bo ogromna, gigantyczna bańka szaleństwa i "ojapierdolęjużniemogę" rozrosła się w jej głowie do takich rozmiarów, że przydusiła ten cichutko popiskujący rozsądek w jakims niedostępnym kąciku jej jestestwa, a sama rosła, rosła, a jej ścianki były coraz cieńsze, cieniutkie, jak ścianki bańki mydlanej, i takiego jak na bańkę mydlaną potrzeba było nacisku, by pękły.
Królowa Matka znała to uczucie, doświadczyła go już wcześniej raz, pewnego wieczoru po długim dniu samotnego macierzyństwa , gdy Potomki Starsze roznosiły w proch i pył piętro domu w ramach fantastycznej zabawy, a Królowa Matka, po prośbach, rozmowach, wyjaśnieniach, próbach przekupstwa, rozdzielenia Braciszków, itepe, itede stała w kuchni i trzymała się stołu, a stół ma solidny, na sześć osób, sosna, pełne drewno. Trzymała się go z całej siły, bo ten zepchnięty w ciemny kącik jej mózgu rozsądek popiskiwał, że jeśli go puści to poleci na górę i będzie bić, na oślep, tym, co jej w ręce wpadnie, i naprawdę nie wiadomo, czym by się to mogło skończyć. Królowa Matka przechowuje to wspomnienie w skarbczyku swych najcenniejszych doświadczeń jako przypomnienie, że zawsze, zawsze jest gdzieś tam pod nadmuchanym do ostatnich granic balonem gniewu, wściekłości i zmęczenia, za ścianą czerwonej mgły przed oczami i krwi szumiącej w uszach ten rozsadek, choćby najbardziej stłamszony, rozsądek, którego należy się trzymać, by nie zrobić czegoś nieodwracalnego.
I teraz się też go chwyciła i zaczęła spuszczać pary z balonu wypełniającego ją szaleństwa, ale wie, że to niewiele da, jeśli nie odpocznie. Bo jeśli nie odpocznie ten balon zacznie bardzo szybko napełniać się jej zmęczeniem, jej smutkiem, jej apatia i poczuciem całkowitej beznadziei.
A nie odpocznie, bo za tydzień (tydzień wypełniony kombinowaniem, logistyką, homeschoolingiem, smarowaniem krostek i podawaniem lekarstw, oraz całą resztą, ta zwykłą i codzienną) wróci do pracy i znowu zaczną się dni, gdy cały dzienny zapas energii będzie wyczerpywać w godzinach 7-14, a potem wracać do domu i tępo patrzeć w ścianę (naprawdę tak robi, niestety nie jest to błysk poetyckiej metafory), zmuszając się do czynności absolutnie niezbędnych, które będą ja wyczerpywać ponad miarę, nie słuchając swoich dzieci (ile rzeczy przeoczyła przez te parę miesięcy? ile straciła? ilu nie usłyszała?...), nie rozmawiając ze swoim mężem, nie pisząc i nie czytając, robiąc wyłącznie to, czego nie lubi, i nie myśląc, nie mając siły myśleć nawet o tym, że marnuje swoje życie, które odzyskała, a teraz je... nie, nawet nie przepuszcza przez palce, bo to by sugerowało jakąś beztroskę; znosi, o, znosi to jest właściwe słowo, znosi dzień po dniu, nie czerpiąc z niego żadnej radości i zbyt zmęczona, by wpaść w rozpacz na myśl, że tak będzie już zawsze.
Zawsze "już-nie-mogę-ale-muszę".
Jak teraz.
i poczuła wyraźnie, że to jest to, włąśnie to, że jest na etapie "ojapierdolęjużniemogę-jużniemogę-jużniemogę-już-nie-mogę" oraz ma gdzieś fakt, że narusza zasadę decorum, ponieważ O-PIERDOLI-JUŻ-NIE-MOŻE.
W jej przypadku "juz-nie-mogę" objawiło się wpadnięciem w histerię na myśl o tym, jak będzie wyglądał cały nastepny tydzień, tydzień z trójką wciąż chorych dzieci, z jednym zdrowym, który powinien chodzić do szkoły, ale jak go do tej szkoły dostarczyć???, z chorym mężem, który zapadł był na chorobę dziecięcą grożącą dorosłemu licznymi i efektownymi powikłaniami oraz bojącym się, że szef go zwolni, bo po tygodniu urlopu wziął tydzień zwolnienia... W głowie Królowej Matki układały się skomplikowane plany, przed oczyma jej duszy wyświetlały się rozkłady jazdy PKS-ów i plany lekcji, nakładające się na siebie, logistyka poszła w ruch, te wszystkie "wstać-dojechać-kupić-odebrać-lekarz-poczta-rachunki-zakupy" i to, że Potomek Młodszy ma bal w czwartek, a Królowa Matka podjęła się ciasto na ten bal upiec, jak ona dostarczy ciasto (i Potomka) do szkoły, on musi iść na ten bal, to jest najważniejsze na świecie, Królowa Matka przestała jeść, a nocami sypiała po dwie godziny, bo jak się już obudziła, żeby ukoić płaczące z bólu Pompony i posmarować ich krostki lekarstwem już nie zasypiała, tylko leżała i kombinowała, jak ułożyć te wszystkie rodzinne puzzle, których kawałki nijak nie chciały do siebie pasować, a gdy o 6.30 oczy same się na niej zamykały ze zmęczenia dzwonił budzik i trzeba było zacząć nowy dzień.
A załamanie przyszło z idiotycznego (jak zwykle w wypadku tego typu załamań) powodu - wraz z odkryciem, że Potomek Młodszy, który jest przykładnym uczniem chorującym wyłącznie w ferie i dni wolne od zajęć szkolnych, w związku z tym mający stuprocentowa szkolną frekwencję, z czego był bardzo dumny, teraz nie pójdzie dwa dni do szkoły. Pan Małżonek, usiłując nie patrzeć na Królowa Matkę jak na wariatkę, próbował jej tłumaczyć, że nic się takiego nie stanie, jeśli pierwszoklasista opuści kilka dni do szkoły, rozsądek mówił Królowej Matce to samo, ale go nie słyszała, bo ogromna, gigantyczna bańka szaleństwa i "ojapierdolęjużniemogę" rozrosła się w jej głowie do takich rozmiarów, że przydusiła ten cichutko popiskujący rozsądek w jakims niedostępnym kąciku jej jestestwa, a sama rosła, rosła, a jej ścianki były coraz cieńsze, cieniutkie, jak ścianki bańki mydlanej, i takiego jak na bańkę mydlaną potrzeba było nacisku, by pękły.
Królowa Matka znała to uczucie, doświadczyła go już wcześniej raz, pewnego wieczoru po długim dniu samotnego macierzyństwa , gdy Potomki Starsze roznosiły w proch i pył piętro domu w ramach fantastycznej zabawy, a Królowa Matka, po prośbach, rozmowach, wyjaśnieniach, próbach przekupstwa, rozdzielenia Braciszków, itepe, itede stała w kuchni i trzymała się stołu, a stół ma solidny, na sześć osób, sosna, pełne drewno. Trzymała się go z całej siły, bo ten zepchnięty w ciemny kącik jej mózgu rozsądek popiskiwał, że jeśli go puści to poleci na górę i będzie bić, na oślep, tym, co jej w ręce wpadnie, i naprawdę nie wiadomo, czym by się to mogło skończyć. Królowa Matka przechowuje to wspomnienie w skarbczyku swych najcenniejszych doświadczeń jako przypomnienie, że zawsze, zawsze jest gdzieś tam pod nadmuchanym do ostatnich granic balonem gniewu, wściekłości i zmęczenia, za ścianą czerwonej mgły przed oczami i krwi szumiącej w uszach ten rozsadek, choćby najbardziej stłamszony, rozsądek, którego należy się trzymać, by nie zrobić czegoś nieodwracalnego.
I teraz się też go chwyciła i zaczęła spuszczać pary z balonu wypełniającego ją szaleństwa, ale wie, że to niewiele da, jeśli nie odpocznie. Bo jeśli nie odpocznie ten balon zacznie bardzo szybko napełniać się jej zmęczeniem, jej smutkiem, jej apatia i poczuciem całkowitej beznadziei.
A nie odpocznie, bo za tydzień (tydzień wypełniony kombinowaniem, logistyką, homeschoolingiem, smarowaniem krostek i podawaniem lekarstw, oraz całą resztą, ta zwykłą i codzienną) wróci do pracy i znowu zaczną się dni, gdy cały dzienny zapas energii będzie wyczerpywać w godzinach 7-14, a potem wracać do domu i tępo patrzeć w ścianę (naprawdę tak robi, niestety nie jest to błysk poetyckiej metafory), zmuszając się do czynności absolutnie niezbędnych, które będą ja wyczerpywać ponad miarę, nie słuchając swoich dzieci (ile rzeczy przeoczyła przez te parę miesięcy? ile straciła? ilu nie usłyszała?...), nie rozmawiając ze swoim mężem, nie pisząc i nie czytając, robiąc wyłącznie to, czego nie lubi, i nie myśląc, nie mając siły myśleć nawet o tym, że marnuje swoje życie, które odzyskała, a teraz je... nie, nawet nie przepuszcza przez palce, bo to by sugerowało jakąś beztroskę; znosi, o, znosi to jest właściwe słowo, znosi dzień po dniu, nie czerpiąc z niego żadnej radości i zbyt zmęczona, by wpaść w rozpacz na myśl, że tak będzie już zawsze.
Zawsze "już-nie-mogę-ale-muszę".
Jak teraz.
Anutku, wielkie, wielkie tulu!
OdpowiedzUsuńDzieki, Kuruś :).
UsuńZ całym ogromnym, niekłamanym szacunkiem dla wszystkich matek i ojców wypełniających należycie swoje obowiązki rodzicielskie - to po przeczytaniu tego posta [a także wielokrotnie czytając inne na tym blogu...] nasuwa mi się jeden komentarz:
OdpowiedzUsuńJAK TO DOBRZE, ŻE NIE MAM DZIECI...
Żebym nie została źle zrozumiana - ja naprawdę chylę czoła przed Tobą oraz innymi rodzicami, którzy codziennie toczą heroiczną walkę z polską rzeczywistością, by po ludzku wychować swoje dzieci. Ale im bardziej tego czoła chylę [i im jestem starsza...], tym bardziej cieszę się, że ja nie mam takich problemów. Pewnie jestem w tym momencie egoistką, ale przynajmniej nie hipokrytką.
A, to wygląda na to, ze ja się bardzo niejasno wypowiedziałam (co nie jest niezrozumiałe w obliczu postu pisanego od trzech dni). Ja nie jestem bańką frustracji, bo mam dzieci. Jestem bańką frustracji, bo muszę chodzić do pracy. Przez dwa lata istnienia tego bloga byłam szczęśliwą (chociaż i zmęczoną, i wściekłą też mi się zdarzało, ale nade wszystko szczęśliwą) i zadowoloną ze swojego zycia matką dzieciom, gospodynią domową, rękodzielniczką (i blogerką).
UsuńTeraz jestem nieszczęśliwą, wyczerpaną psychicznie i pogrążoną w poczuciu beznadziei pracownicą, która z braku sił nie może być zadowoloną matką.
Wcale nie musi być tak, że niejasno coś powiedziałaś. Bardziej prawdopodobne, że ja to tak odczytałam, bo się na matkę nie nadaję i dlatego czytując o Twoich zmaganiach z rzeczywistością mam myśli właśnie z serii: "Uff, całe szczęście, że jestem bezdzietna".
UsuńA to akurat świetnie rozumiem, naprawdę :). W sumie sama nie przestaję się dziwić, że mnie się udało to polubić :D (wręcz nie wierzę, ze napisałam to w powyzszym komentarzu :DDD).
UsuńAle mi się to bardzo odmieniło jak zachorowałam. Bardzo. Wszystko mi się przestawiło w glowie, wszystkie priorytety (i NIE, to nie jest zaowalowane "sama się przekonasz" :)), wczesniej zuełnie dobrze radziłam sobie i w domu, i w pracy, a po urodzeniu najstarszego wręcz radośnie wrociłam do pracy.
Dopiero teraz mię się w główkę coś takiego zrobiło (ale za to dzięki moim licznym doswiadczeniom rozumiem dobrze i mamy z powołania, i osoby bezdzietne z powołania :)).
Do tej pory patologiczna nieśmiałość nie pozwalała mi zostawić komentarza, ale teraz się odważę. Nie potrafię tego ładnie ująć w słowa, baaardzo Panią podziwiam i przesyłam duchowe wsparcie z Podkarpacia :)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję, to naprawdę miło - doceniam zwlaszcza przelamanie niesmiałości jako osoba dotknieta tą sama przypadlością :).
UsuńTen post mi przypomina, że rok temu miałam dokładnie tak samo ojapierdolęjużniemogę every f... day. Znam ból, poklepuję Cię po plecach ale słów pociechy nie mam... Po traumatycznym doświadczeniu jakim dla mnie, matki (naonczas) czworga była praca na etacie jeszcze nie mogę uwierzyć w swoje szczęście - "siedzenie" w domu.
OdpowiedzUsuńWiedziałam, ze zrozumiesz :). Słowa pociechy mnie osobiscie głównie rozdrazniają (bo co mozna powiedzieć? "nie martw się, będzie dobrze, jakos to bedzie"? no, jakos na pewno, bo musi, to po prostu zaje... fajnie!).
UsuńAle takiego jak twoje "siedzenia w domu" nawet nie rozważam, bo jestem za stara, za chora i i tak potem musiałabym wrocić do pracy, wiec ...
Ech, wszystko to do d...
1) glask, glask, glask
OdpowiedzUsuń2) A Ty nie masz szans zmienic pracy na mniej ludziowa? Bo jakos mam wrazenie, ze masz za duzo ludzi wokol siebie, do 14 bardzo duzo i bardzo glosnych. Tylko ze przekwalifikowanie oznacza jeszcze wiekszy brak czasu...
3) Notatka do mnie samej - sprawdzic stan szczepien chlopa, pogonic go do uzupelnienia chorob dzieciecych. (Choc podejrzewam, ze ten fan szczepien ma caly komplet sam z siebie.) Przerazilas mnie wizja.
turzyca
Sam mąż byłby do zniesienia :). Przechodzi paskudę stosunkowo lekko, grzecznie berze leki i nie kwęka, robi to, co lekarz kazał, więc widmo powikłań się oddala.
UsuńTo mąż i dzieciątka razem (ze szczególnym uwzglednieniem blixniatek) dały mi w kość.
A najbardziej wizja tego, ze jak się to wszystko skończy to nie odpocznę, bo bedę do pracy zasuwac.
O pracy mniej ludziowej (a najlepiej - wykonywanej w domu) to ja marzę dzień i noc, bo wbrew pozorom odpowiada mi zarabianie chociaz trochę. Ale co to by mogło być pojęcia nie mam... a myśl, ze mialabym sie przekwalifikowac i do tego wszystkiego, co powyzej, jeszcze czegoś uczyć wywołuje ataki paniki :(...
Anutek, dobrze rozumiem. Też mam czwórkę (w tym podobnie jak Ty bliźnięta, obecnie 4.5 letnie) i też pracuję. Ja do tego jestem zdana na komunikację miejską na co dzień, bo nie mam prawa jazdy (wiem, wiem, zaczęłam, nawet już niemal jeździłam, ale do egzaminu nie podeszłam, a teraz jakoś czasu brak). Wstaję o 4.30, żeby do pracy na siódmą, a wcześniej te kanapki wyszykować, wracam z jęzorem na brodzie, żeby zdążyć odebrać z placówek edukacyjnych, a każda choroba (do niedawna chorowali synchronicznie, ostatnio jednak coś się rozjechało i wolą solo) wprawia mnie w dygot, bo te zwolnienia, te urlopy....Mąż odstawia do szkół i przedszkola i wraca późno, tak akurat żeby dać całusa przed snem.
OdpowiedzUsuńI też mam stany-ojapierdolejuzniemoge.I żyje od weekendu do weekendu, wypatrując piątku jak kania dżdżu... Ale na szczęście pośród tego szaleństwa, są chwile, kiedy człowiek wie, że wszystko zniesie i za nic, za nic na świecie z nikim innym by się... całusy! m.
Ja też nie mam. Prawa jazdy, mam na myśli :). A na rady, bym zrobiła, pytam retorycznie - kiedy? (za co to w naszym wypadku rodziny wiążącej koniec z końcem z wywalonymi jęzorami to juz nawet nie pytam).
UsuńTak, i na szczęście sa takie chwile, o jakich piszesz :). Całkiem sporo. Chyba nawet więcej niz tych drugich. Ale jak się te drugie skumulują, nie ma bata, musi sie ulać...
Zawsze jak czytam o tych kanapkach, to zastanawiam sie, czy moja matka byla wyrodna? Bo sniadania domowe we wlasnym zakresie ogarnialysmy - ja wczesna podstawowka, siostra przedszkole, kanapki jakos tak podobnie, byl pokrojony chleb i dodatki i trzeba sobie bylo zlozyc, a od czasow licealnych, gdy wychodzilam razem z rodzicami musialam zrobic kanapki nie tylko dla siebie, ale i dla ojca (ktory w zamian wychodzil na spacer i kupowal pieczywo.) W moim swiecie kanapka zrobiona recami matki to jest wyjatek i swieto.
UsuńCudowna Królowo Matko ! śpieszę Cię pocieszyć ( w podzięce za doskonałą zabawę ) ,ze tak mniej więcej po trzydziestu latach macierzyństwa możesz spocząć na laurach i napawać się spokojem.Mniej więcej przez rok,bo potem rodzą się wnuki i mimo,że się zarzekasz,że to nie Twoja sprawa ,że Ty już swoje zrobiłaś to jednak w końcu dajesz się wmanewrować ...:)) Wmanewrowana,rozbawiona ,pracująca babcia ,która zaraz idzie kupić fotelik do swojego auta,bo (zmuszona sytuacją i swoim dobrym-wow-serduszkiem) dała się wmanewrować w odbieranie wnuka z przedszkola.Po SWOJEJ pracy.Dwa razy w tygodniu.Na razie ? eeeeech,niekończący się festiwal:))))
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy nie powinnam brutalnie zablokować tego komentarza ;)... jedyne, co mnie powstrzymuje to mocne przeświadczenie, że za dwadzieścia lat prawdopodobnie bede niezywa, bo moje schorowane serce takiej jazdy dlugo już nie wytrzyma :))).
Usuń(wiem, jak wyglada tyle usmieszków po takiej treści, ale co mi tam, żałowac se nie bedę :D).
Jak dobrze wiedzieć że nie ja jedyna... ile razy życie mojej małej czwórki i Największej Pamiątki Ślubnej zostało uratowane przez te chowające się w ubytkach po obumarłych w wyniku cyklicznych ataków hormonalnych szarych komórek RESZTKI ZDROWEGO ROZSĄDKU. inzynierka
OdpowiedzUsuńAni ty jedyna, ani ja jedyna... jestem głęboko przekonana, że to jest doświadczenie wieeeelu (o ile nie większości) matek, ale o tym sza! - bo, jak słuszne napisała Zimno, narusza się zasadę decorum piszą, ze matka też czlowiek, bywa skonana, wściekła, pada na pysk i marzy o szpitalu, żeby się wyspać. Co to za matka, co marzy o szpitalu, zakrzykuje zgorszone społeczeństwo, wyrodna, wspułczuję twoim dziecią!
UsuńWięc matki milczą, a potem sie wzruszają, że, o rany, ktos inny też tak ma! - jak się wreszcie którejś przeleje, jak mi wczoraj :)...
Ojej :-( Nie wiem, co Ci napisać, więc posyłam to http://www.zooborns.com/.a/6a010535647bf3970b0105369937c4970b-pi
OdpowiedzUsuń...może się uśmiechniesz...
Wielki ścisk, bohaterko.
Dzięki. Uśmiechnęłam się :).
UsuńDobrze, to ja też wyjdę z kokona nieśmiałości. (Wdech).
OdpowiedzUsuńCzytam Twojego bloga od dłuższego czasu, podbiłaś moje serce recenzją ksionszki Kasi Michalak i od tamtej pory zaglądam regularnie. I jestem pełna podziwu! Także czytałam, ale się nie ujawniałam. Dotąd ;-)
Podziwiam matki (muszę tu dodać gwoli ścisłości: dobre matki; a muszę, bo doświadczenie moje niestety wskazuje, że takich wcale nie jest tak dużo jakby się to zdawało), a już mamy kilkorga dzieci są dla mnie po prostu bohaterkami kosmicznymi. Kłaniam się w pas! Z pełną powagą. Podziwiam, choć nie zazdroszczę, a już tej aktualnie sytuacji naprawdę, naprawdę szczerze współczuję. Co można tu powiedzieć? Chyba tylko banały. Choroby okresu dziecięcego kiedyś się skończą, bo dzieci z nich wyrosną. Gdy podrosną będą większą pomocą i wsparciem. Zatem przyjdzie moment gdy będzie lżej i łatwiej. Przesyłam moc otuchy i ciepłych myśli z nadzieją, że ten trudny okres równie szybko minie, jak szybko się pojawił. Moc uścisków!
Zacznę chyba pisac częściej histeryczne posty (mogłabym, o, mogla!), skoro to prowokuje tylu miłych Podczytywaczy do ujawnienia się :).
UsuńNie wiem, czy jestem dobrą matką. Mnie sie wydaje, że nie. Ale chyba nie znam matki, która o sobie mówi, ze jest dobra, więc może to taka macierzyńska przypadłość :).
Tą resztką rozsądku, która się we mnie telepie, wiem, ze będzie łatwiej... codziennie trochę bywa, a jak smarkate wyzdrowieją to w ogóle.
Nawet myślę, ze może kiedyś za tym zatęsknię. Zapomnę tę chęć, by ich wszystkich udusic poduszką ;), a pamietać będę tylko mile rzeczy (już tak jest przecież w wypadku niemowlęctwa Potomka Starszego).
Tylko chwilę to jednak zabierze :).
:( tak bardzo bardzo współczuję
OdpowiedzUsuńPrzytulam i wysylam pozytywna energie :)
Dziękuję. Energii nigdy dość :)!
UsuńJa mam tylko dwójkę i na dodatek nie pracuję zawodowo, a i tak czasem "ojapierdolęjużniemogę", dlatego tym bardziej podziwiam mamy, które, tak jak Ty, muszą obowiązki zawodowe wykonywać. I ten kołowrotek znam, i rozumiem, lekarstwo o tej, smarowanie o tej, picie, kanapeczkę, kocyk, przytulić, posłuchać, polecieć do drugiego, podać, przypomnieć sobie o trzecim, że lekarstwo, że picie, że obiad, że pranie, że autobus, szkoła, sklep, rachunki, picie! Lekarstwo! O czymś zapomniałam, na pewno o czymś zapomniałam... Dużo siły życzę i zdrowia jak najszybciej.
OdpowiedzUsuńNajczęściej, ekhm, zapominam o własnych lekarstwach, i potem spożywam je w południe, a powinnam rano...
UsuńNo, nic, przezyję. Chyba ;).
Dziekuję za zyczenia.
Ja mam jak Tores - dwójkę, tylko chłopaków, do tego bardzo niestandardowych, każdy z innym problemem, więc na trzecie się w ostateczności nie zdecydowałam... pracuję, w dodatku popołudniami głównie (jestem anglistką i nauczycielką), a mąż ma pracę zmianową, nieregularną, również w weekendy i święta, więc u nas nawet weekendy nie są rodzinnie wolne... i znam ten stan, rozumiem cię doskonale i wirtualnie przytulam! w takim stanie nie pomoże nawet dzierganie, cięcie papierów i mazanie farbami (moja zwykła terapia), bo zwyczajnie nie ma ani ułamka energii na cokolwiek... trzymaj się, przesyłam dużo ciepłych myśli i pamiętaj, że to minie i będą potem wakacje!!! XOXO
OdpowiedzUsuńTo jest mysl,której trzymam sie nieustannie! Kalendarzyk sobie zrobię z kratkami i codziennie jedną będę skreślać :D!!!
UsuńWłasnie najgorsze jest to, że nie pomaga nawet plątanie nitek i cięcie filcu... gdyby pomagało, byłoby o tyle lzej...
i jeszcze ci chciałam powiedzieć, że nie ma co się za bardzo skupiać na tym, co się powinno dla dzieci zrobić (a się nie robi), co nas omija, i takie tam różne, bo nie ma wyjścia, prawda? ja przeanalizowałam życie i syt rodzinną na milion sposobów, jestem pewna, że ty też, i na razie nie widzę innego (w sensie: lepszego) rozwiązania... pracować trzeba, bo żyć trzeba (jeść, płacić rachunki za wodę, prąd, gaz, szambo itp) i wiesz, jak to mówił Churchill "If you are going through hell - keep going!". siły dużo życzę i o sobie zadbaj też, jeśli nie dla siebie, to dla chłopaków, jesteś dla nich wszystkich bardzo ważna!
OdpowiedzUsuńBrr!
OdpowiedzUsuńMocne uściski i dużo sił życzę (których i tak masz pewnie niezmierzone ilości, skoro wszystko ogarniasz i potrafisz upuścić w porę z balonika)...
Ja już się boję "wejścia w kierat" bo aktualnie Okrucha mam jednego, studia a nie pracę i generalnie w porównaniu z sytuacją mam z wieloma potomkami, które pracują - spokój i luz.
Oczywiście na każdym "levelu" tej zabawy mamy inne możliwości i zarówno przy pierwszym, drugim, trzecim itd... pojawia się moment o-ja-pierdole-już-nie-mogę i ja też takie miewam...
Więc jeszcze raz - dużo sił, wygranej kumulacji w totka i powrotu do zdrowia.
I żeby tak się zdarzyło, że już będziesz mogła sobie pozwolić na pełnoetatowe matkowanie, dzierganie cudów, które będziemy podziwiać i troszkę odpoczynku :)
To ostatnie bez wygranej w totka się raczej nie uda.
UsuńWięc wygrana w totka wystarczy. Trzymaj kciuki :)))).
Podziwiam,
OdpowiedzUsuńkiedy ja już podchodzę do ściany to albo ryczę z bezsilności, albo kurwuje na maksa...
nie jestem z tego dumna, żem temperamentna (czytaj nerwowa).
Choć ja jeszcze jestem na tym etapie, kiedy idę do pracy z radością, bo po weekendzie z dziećmi padam na pysk... życze duuuużo siły...
Kuźwa, kto jak nie My, Kobiety, damy radę...
Ja też :D. mawiam nawet ponuro, ze dopóki nie zostałam mamusią nie klęłam NIGDY - i rzeczywiscie nie klęłam. Słowo na "k..." podchodziło mi do gardła i się zatrzymywało, wydobyc go z siebie nie umiałam.
UsuńI proszę, jak się pięknie nauczyłam :).
Anutku jesteś bardzo dzielną i bardzo mądrą mamą. Wiem to stąd, że sama takowej nie miałam. To chwilowe "japierdolejuzniemoge" minie, chociaż jak złapiesz oddech niestety pojawi się następne. Gdybym tylko mieszkała bliżej Ciebie, z chęcią dałabym Ci mój cały wolny czas którego mam w nadmiarze, żebyś tylko mogła odpocząć. Anutku dasz radę. Tulę Cię mocno i ślę z oddali siłę do wytrzymania-w ilości nieograniczonej :-)
OdpowiedzUsuńNo dam :). Co mam robić, w przeręblach nie potopię (zwłaszcza, ze wiosna idzie ;)). Będzie dobrze. Musi być. Dziękuje ci.
Usuńyhhy.... zatchnęło mnie.... w przeręblach.... że sama o tym nie pomyślałam :P A tak poważnie- jestem tu i ja ciągle, na bieżąco. Chociaż właśnie przez moje ostatnio "ojapier...." itd, nie miałam siły żadnego komentarza dać pod wcześniejszymi Twoimi postami. Też wróciłam do pracy po feriach i, o zgrozo, tam odpoczywam! Mimo wrzasków, hałasu i bójek uczniów. W domu kierat- a już myślałam, że w wolne dni wszystko ustawiłam i zaplanowałam. Ale rozsądek- ważna rzecz- niejeden raz mi związał ręce. To co, chyba trza przetrwać, przeczekać trzeba nam :) Pozdrawiam!
UsuńO ja Cię, w takich chwilach to mam ochotę uciec, ale niestety wrzeszczę, gryzę, kopię.Nie jest miło. Mądra kobieto trzymaj się tego stołu mocno :-). Pozdrawiam Aga
OdpowiedzUsuńNa razie tylko raz musiałam :). Ale jakby jeszcze... kiedyś... to mam nadzieję, że zawsze jakiś stól będzie w pobliżu :).
UsuńOd razu sobie pomyślałam, że jakbym mieszkała bliżej Ciebie, to chociaż zakupy bym Ci zrobiła i pozmywała naczynia. nawet mogłabym pójść jako zastępstwo do pracy, tak na tydzień:)
OdpowiedzUsuńŚciskam serdecznie :***
Kochana jesteś. Wzruszyłam się. Dzięki.
UsuńNo proszę, nie jeżdżę, co prawda, na nartach, ale słyszałam, że jazda na krawędziach, to nie tylko ostatni krzyk mody, ale i najbardziej efektywny i efektowny sposób jazdy.
OdpowiedzUsuńPani Miszczyni, kłaniam się w pas w podziwie.
;))))
Dużo płynów, duuuużo płynów (dla Ciebie co najmniej wino) oraz rękawiczki na łapki, żeby nie drapali.
Uściski
Ponieważ JUŻ mi wolno pić alkoho, dziękuję, skorzystam :D.
UsuńNie drapali przesadnie... przynajmniej piękni zostaną, niech moje całe wycieńczenie nie pojdzie na marne ;D!
Szukaj innej pracy: w bibliotece, w recepcji u dentysty... Co ważniejsze: żebyś żyła, czy mamona?
OdpowiedzUsuńMyślałam, że padam na twarz mając trójkę, a tatusia zaledwie z półpaścem.
Pracuje w bibliotece :D. I bardzo to lubilam, bardzo - przedtem. I może znów polubię za, powiedzmy, siedem lat :).
UsuńAle mam nadzieję, ze za siedem lat jednak bedę gdzie indziej.
Też się ujawnię, tym razem tutaj, bo na Kłębowisku już wychynęłam z bunkra:)
OdpowiedzUsuńO matko sadzonko, a ja myślałam, że mam ciężki dzień - ale potem odpaliłam internet, przeczytałam Twój wpis i zrozumiałam, że to, co ja uważałam za problemy, to pikuś w porównaniu z Twoimi (a nie mam dzieci, tylko pracę, gospodarstwo i chorych rodziców, którzy upierają się, że chorzy wcale nie są, i rwą się robót domowo-gospodarskich). Podziwiam Cię, choć zdaję sobie sprawę, że akurat mój podziw jest Ci potrzebny jak psu piąta noga. No ale niczym innym pomóc nie mogę. Co najwyżej posłac promienie dobrej energii, siły i cierpliwości, co niniejszym czynię:) (A potem zajrzałam na serwisy informacyjne, ujrzałam MAJDAN i wpadłam niemalże w histerię, bo nie mogłam się skontaktować z przyjaciółmi w Kijowie. I jakoś wszystkie moje haha, problemy, przestały się liczyć)
Alva
Ależ twoje problemy to nie jest pikuś w porównaniu z moimi. Mam kolezankę w pracy, ma mamę z Alzheimerem i ojca, u którego własnie zdiagnozowano guza mózgu i jak na nia patrzę, to zamieram w niemym podziwie i mam wrażenie, że ja to pryszcz i wielkie nic, bo opieka nad rodzicami to jest dopiero wyzwanie!
UsuńAle mniej zmęczona jednak przez to nie jestem.
Tak jak i przez Majdan. Już tam nie zaglądam, bo jakby do tego mojego patologicznego zmeczenia dodac jeszcze tę przeraźliwą bezradność to... ech :(.
Mam nadzieję, że skontaktowałaś się ze swoimi przyjaciólmi, i że wszystko jest u nich najlepiej, jak moze być w tych okolicznosciach. I im, i wszystkim innym, nieustająco ślę moje myśli...
Jak widać, wszystko poznaje się przez porównanie;) Jednak to, że problemy wydają się mniejsze, wcale nie znaczy, że znikają, niestety:(
UsuńZ przyjaciółmi porozmawiałam, jakoś się trzymają - choć są na Majdanie. Najbardziej bałam się o dwie dziewczyny, zażarte aktywistki, ale obie siedzą w domach - jedna ze względu na dzieci, druga - bo kilka dni temu okazało się, że jest w ciąży. Najchętniej - i tchórzliwie - bym się od tego odcięła, ale ze względu na nich nie mogę...
Alva
Bardzo dziękuję za ten wpis, niejszym również się ujawniając jako matka czterech, w tym bliźniaków (jedenastoletnich wprawdzie, ale za to z problemami). Bardzo dziękuję za opis trzymania się stołu, bo i ja tak miewam. I bardzo dziękuję za poczucie wspólnoty, bo ja wprawdzie zostałam na ferie z trzema, bo Mąż z najstarszym wyjechał, ale przecież to jest właśnie najlepszy moment na zachorowanie dla mnie oraz najmłodszego - piętnastomiesięcznej wisienki na torcie. Wysyłam więc pozytywne fluidy, jeszcze raz dziękuję i lecę uspokajać...
OdpowiedzUsuńChylę czoła przed wszystkimi "wielodzietnymi patologiami'' w rodzaju Królowej Matki. Ja mam tylko bliźniątka 4-letnie.Wariacko kocham moje dzieci, ale zdarzają się raz na jakiś czas takie dni, że z dziką radością "uciekam z domu" do pracy na dyżur (a pracuję w niezwykle relaksującym miejscu jakim jest ostroprzyjęciowy zamknięty oddział psychiatryczny).
OdpowiedzUsuńKochana Królowo Matko.... Z przyczyn technicznych (coś było u mnie nie tak z zalinkowanym Królewskim Dworem, otwierał się na ostatnim poście z ub. roku, tym o bałwankach... Przy czym Kłębowisko otwierało się na bieżących postach....cuda) - dopiero teraz, po miesiącu udało mi się przeczytać, co działo się u Ciebie w lutym...
OdpowiedzUsuńBardzo współczuję (post factum) tego nagromadzenia klęsk żywiołowych. Dobrze byłoby CI mieć wentyl bezpieczeństwa, żeby go w takich sytuacjach odkorkowywać..... Tylko co by to mogło być? Najlepiej nie jeden sposób, bo łatwo popaść w jakiś ....-lizm, ale kilka i żonglować.
Miałam taką klęskę urodzaju niegdyś...i to przez kilkadziesiąt miesięcy. Nie mam pojęcia, jak to przetrwałam. Ale przetrwałam, w pewnym sensie także dzięki temu, że uruchomiłam swojego wewnętrznego Rodzica (znasz analizę transakcyjną?), który w tamtym okresie prócz troszczenia się o wszystkich i wszystko miał również obowiązek troszczenia się o mnie. Choćby bywały dni (tak się zdarzało), że mój Wewn. Rodzic mógł mnie obdarzyć tylko ciepłym kakao o poranku i łagodnym - przetrwasz to, będzie lepiej, ja ci to obiecuję. Naprawdę działa!!!!
No a prócz tego - czerp z ludzi! Może czasem ktoś (kto już chorował na tę chorobę) mógłby przyjść do Ciebie jako fachowa pielęgniarka na 3-4 godziny, żebyś po prostu wyszła i odpoczęła? Pamiętaj - najpierw maskę tlenową w samolocie zakłada się sobie, potem dziecku.
Pozdrawiam i żałuję, że nie byłam w kontakcie ponad miesiąc temu, by Cię wesprzeć (de facto byłam, ale niestety cholerne elektrony...).