Strony

sobota, 3 lutego 2024

"Za lasami" Monika Litwinow

Rzecz zaczyna sie po prostu sielsko.


Pan Antoni, spokojny emeryt, wraz z żoną mieszkający na obrzeżach lasu w Brzezinach pod Koninem, jak co dzień wstaje wcześnie rano, przygotowuje śniadanie, zjada je spokojnie, słuchając ulubionego programu ulubionej stacji radiowej i razem z psem wychodzi na niespieszny spacerek.

I w tym momencie sielsko być przestaje.

Na leśnej ścieżce pan Antoni trafia początkowo na kosz jabłek, w tym jedno nadgryzione, a chwilę później odnajduje okaleczone zwłoki dwunastoletniej dziewczynki.  

Mniej więcej w tym samym czasie Żaneta, młoda kobieta, skazana dwa lata temu za próbę zabójstwa córeczki, ucieka z zakładu psychiatrycznego i pojawia się nagle w domu byłego męża.

Z kolei Artur Gawron, lekko neurotyczny i aspołeczny leśniczy z licencją prywatnego detektywa, wracający akurat do domu po badaniach, które przeszedł w szpitalu w Bydgoszczy, odbiera telefon z informacją o morderstwie dokonanym w jego lesie. I jakkolwiek wiadomość ta budzi w nim koszmarne wspomnienia dramatu przeżytego kilka lat wcześniej, w chwili, gdy policja odnajduje przy zwłokach dobrze znany mu przedmiot, postanawia on zająć się sprawą śmierci znalezionej przez pana Antoniego nastolatki.

Mamy tu jeszcze męża oskarżonej o próbę zabójstwa kobiety, Macieja Lisickiego, rodzeństwo Artura - Jakuba i Magdalenę, oboje zatrudnionych w policji, nowego komisarza, który przeniósł się do Konina z Poznania, Tomasza Bielika...

Co łączy wszystkie wymienione osoby? Co jeszcze wydarzy się w brzezińskim lesie? Bo zabójstwo dwunastolatki to dopiero początek lawiny. No i najważniejsze - kto i dlaczego zabija nastoletnie dziewczynki, stylizując ich zwłoki na postacie dobrze znane z baśni?  
 
 
Jako Blogerka Prawie-Że-Książkowa Z Bardzo Niższej Półki nie podejrzewam się o wpływ na książkowo-literacki świat, ale gdybym tych wpływów miała więcej, każdy autor powinien zastygać w zgrozie i przerażeniu na wiadomość, że podczas lektury sięgnęłam po mój Złowrogi Notatniczek.

Sięgnięcie po Notatniczek oznacza bowiem jedno - coś mi zgrzytnęło. Coś załaskotało w mózg, prawdopodobnie nieprzyjemnie, a jak już załaskocze, nie daje o sobie zapomnieć. Nigdy nie sięgam po Notatniczek jeśli coś mnie wzruszy lub zachwyci (i, jak się parę razy przekonałam, to niedobrze, powinnam to robić, może będzie to moje spóźnione postanowienie noworoczne?), Notatniczek równa się Źle Jest. Zawsze.

Prawie.

Bo oto mamy przypadek, jeden na tysiąc, gdy Notatniczek w robocie był, ale Jest Dobrze.
 
"Za lasami" Moniki Litwinow to jest debiut, i to naprawdę niezły debiut.  Jak widać już z mojego wstępu, wątków mamy wiele, a i bohaterów niemało, więc istniało ryzyko, że autorka, a wraz z nią czytelnicy, się w nich pogubią. Na szczęście akcja poprowadzona jest przejrzyście, starannie, napięcie budowane bardzo umiejętnie. Monika Litwinow wykorzystuje znane baśnie w sposób zaskakujący i mocno niepokojący, co podkręca unoszącą się nad całością akcji grozę. A zawodowo zajmuje się terapią dzieci i jest fachowcem od bajkoterapii, więc naprawdę wie, jak to działa. Rysunek postaci jest dopracowany (czasem wręcz zbyt, o czym będzie dalej) i interesujący, a miejsce akcji nadaje lekturze ten specyficzny klimat małego miasteczka, w którym co prawda wszyscy się znają i jak kichniesz, to na drugim końcu miejscowości mówią ci: "Na zdrowie!", a jednak o mroczne tajemnice i liczne trupy w szafie nietrudno. Owszem, ze względu na rozmiary miasteczka, w którym rzecz cała się dzieje mamy dość ograniczoną ilość osób, które można podejrzewać, ale choć jest to zarzut dość częsty w przypadku "małomiasteczkowych" kryminałów (dotyczył także np. serii chełmżyńskiej Roberta Małeckiego), trudno uznać go za logiczny, wszak mówimy o niedużym terenie zamieszkanym przez niewielu ludzi. Akcja, szczególnie w drugiej połowie książki, jest dynamiczna, narracja przedstawiona naprzemiennie z punktu widzenia kilku postaci dodaje jej tempa i pozwala na zawieszenie jakiejś sytuacji w trudnym do zniesienia napięciu, język jest poprawny, a research godny najwyższej pochwały (za rozmowę policjanta i psycholożki, składającą się w połowie z irytujących z punktu widzenia czytelniczego, za to, jak przypuszczam, zgodnych z procedurami zdań: "Nie mogę pani udzielić tej informacji na tym etapie śledztwa", "Nie mogę panu odpowiedzieć na to pytanie bez nakazu prokuratorskiego", zamiast, jak to bywa w 3/4 filmowych i książkowych kryminałów: "nie powinnam/powinienem, ale no dobra, wyjątkowo, ten jeden raz" duże brawa).
 
Skąd więc ten Notatniczek?
 
Języka się nie czepiam, był, jak wspomniałam, poprawny, mimo pojedynczych kwiatków typu: "Leśnik podszedł do mężczyzny. Podał mu życzliwie rękę, kładąc od razu drugą dłoń" (???) czy "Żuchwa poruszyła się do przodu, ale natychmiast ją schował".

Natomiast momentami autorka podawała po prostu trochę za dużo informacji zarówno w opisie postaci, jak i jej otoczenia, co jest, niestety, częstym błędem w książkach, nie tylko u debiutantów. Niektóre rzeczy można było podać zgrabniej albo zupełnie przemilczeć. Nie musimy poznawać pełnego doświadczenia życiowego każdej napotkanej osoby. Czemu, na przykład, miała służyć informacja, co powiedziała Grzegorzowi (współpracownikowi Artura Gawrona) prostytutka, z  której usług raz skorzystał? Po co w ogóle był ten wtręt o prostytutce? Nie wnosił nic do akcji powieści, i w zasadzie nic do rysunku postaci, mocno drugoplanowej.
 
Albo wątek, który puścił w ruch mój Notatniczek. Mamy oto niejakiego Macieja Lisickiego. Lokalny biznesmen, właściciel sklepu z grami, de facto samotny ojciec. Jego żona, Żaneta, została dwa lata temu zamknięta na oddziale psychiatrycznym po tym, jak usiłowała utopić w wanience dwumiesięczną córeczkę, a na Macieja ratującego dziecko rzuciła się z nożyczkami. Poznajemy odautorsko podaną historię małżeństwa Macieja - od zakochania w Żanecie, po jej niewytłumaczalną zmianę ze uroczej trzpiotki w rasową i niestabilną emocjonalnie manipulatorkę, która dręczy męża. Maciej, ofiara przemocy domowej ze strony niezrównoważonej żony, nikomu się do tego nie przyznaje obawiając się społecznego wyśmiewania i wytykania palcami jako tego słabiaczka, który się baby boi. Urazów w nim jednak jest tyle, że dwa lata po tym, jak Żaneta została zamknięta w szpitalu nie potrafi jeść bułek, które ona lubiła, bo żołądek wiąże mu się w supeł. 

I po lekturze całości mam jedno pytanie - po co? Po co był ten motyw? Nie tylko nie jest do niczego w powieści potrzebny, ale nie znajduje żadnego potwierdzenia w treści. Ba, robi się wręcz niewiarygodny gdy Maciej, rzekomo dręczony przez żonę i nie mogący ze stresu oddychać na samo jej wspomnienie, myśli mściwie i bez żadnego supła w żołądku rzeczy typu: "Jeżeli ta głupia suka postanowiła stawiać mu warunki będzie musiała się liczyć ze wszystkimi konsekwencjami pogrywania z kimś takim jak on. Żaneta nie miała pojęcia, co robi". Głupia suka? Pogrywanie z kimś takim, jak on? Ofiara przemocy domowej? Serio?

Albo na przykład pan komisarz Tomasz Bielik. Przeniesiony z Poznania, zachowuje się, jakby Konin to było zadupie zamieszkane przez jakieś prymitywne plemię ("Wyrwał się z lasu, dzikus jeden, i zgrywa ważniaka!", przy czym ten "dzikus" jest dyplomowany leśnikiem, a nie borowym, niepiśmiennym dziadkiem z buszu, pamiętającym I wojną światową), nie wiemy, czemu się z tego Poznania przeniósł, może dowiemy się w kolejnej części, a może rzecz jest nieistotna. Pan komisarz jest nadto bardzo przywiązany do swoich opinii i mocno zamknięty na inne, te nieprawidłowe, na przykład nie wierzy w depresję poporodową uznając ją za psychologiczny wybieg, no bo czy ktoś słyszał, żeby jakiś facet miał depresję poporodową? Nie? Czyli choroba nie istnieje, skoro prawdziwi ludzie na nią nie chorują. A kto ją stwierdził? Psycholożka. Kto prowadził rozprawę? Kobieta. No cha cha cha, kolejny dowód, baby se coś wymyśliły, kiedyś depresji poporodowej nie było, a teraz nic, tylko te nowomodne wymysły!
 
Pan komisarz niemal na dzień dobry zwraca się do wspomnianego leśnika następującymi słowy: "Żebyśmy mieli jasność, nie trawię cię, Gawron. Cholernie dużo wiesz jak na zwykłego leśniczego, nawet z gównianym papierem detektywa. Nikogo w firmie nie powinno obchodzić twoje zdanie, chyba że w kwestii porad odnośnie wiewiórek. Uważam, że świetnie poradzilibyśmy sobie bez ciebie. Twoja obecność to zakłócenie, Gawron. Anomalia. Ale najwyraźniej wasz naczelnik od siedmiu boleści nie widzi w tym problemu. Jeżeli już muszę z tobą pracować, nie ma sprawy. To nie powinno być trudne. Ktoś taki jak ty nie może być skomplikowany". Po czym,  usposobiwszy w ten sposób do siebie przychylnie kolegów z pracy, przełożonego oraz Artura, skierowanego do pomocy w sprawie jako fachowiec od lasów, pan komisarz zaczyna obsesyjnie zbierać haki na darzonego niechęcią i pogardą leśnika, kompletnie ignorując wszystkie inne tropy, co samo w sobie jest niewybaczalnym błędem, po czym doprowadza do jego zatrzymania, z kajdankami i wszelkimi szykanami.

W kolejnym rozdziale natomiast znajdujemy się na odprawie na komendzie, jest naczelnik, jest zespół prowadzący śledztwo, w tym komisarz i nasz leśnik jako doradca, i? No i nic. Naczelnik najwyraźniej nic nie wie o zatrzymaniu Artura, ten nie zostaje odsunięty od sprawy, wszystko się toczy, jakby akcji z zatrzymaniem nie było, więc... po co ona była? Być może, ale tylko BYĆ MOŻE dostaniemy odpowiedź na to pytanie w kolejnej części cyklu. Tylko i wyłącznie licząc na to właśnie nie wpadłam w nadmierną irytację.

Mam też wrażenie, że na samym początku autorka była tak skupiona na stworzeniu plastycznej, filmowej wręcz atmosfery, że pogubiła się w detalach. I tak mamy na przykład Żanetę, która po ucieczce z zakładu psychiatrycznego wraca do domu, by wymóc na mężu oddanie jej córki. Jest co prawda drobna i o głowę niższa od męża, ale za to uzbrojona w rzeźnicki nóż. Mimo to: "Nie sprawiała wrażenia gotowej na atak. Usiadła w fotelu i schowała twarz w dłoni. Wydawała się zmęczona, zrezygnowana, może czymś nafaszerowana. Choć dzieliło ich jeszcze trzy metry, próbował skupić się na jej twarzy i wyczytać z niej jakąkolwiek intencję. Nóż (trzymany w bezwładnie opuszczonej ręce, przyp.moje) sprawiał wrażenie za ciężkiego w jej chudej ręce".

Co w tej sytuacji robi nasz Maciej? Przerażony wizją krzywdy, jaka żona mogłaby wyrządzić ich córce (w tej chwili nieobecnej, co jest istotne, bo obecność  małego dziecka przy nieobliczalnej matce mocno ogranicza drugiemu rodzicowi pole manewru) kombinuje, jak uciec z pomieszczenia? Wzywa pomocy? Rzuca czymś ciężkim w Żanetę? COKOLWIEK?

Nie.

On PODCHODZI DO NIEJ I SIADA OBOK.

Faceta od niezrównoważonej psychopatki z nożem dzielą trzy metry, a ten zamiast przynajmniej zachować rozsądną odległość, siada sobie obok!

Po czym, po pełnej aluzji i grożenia nożem rozmowie Żaneta wyciąga z tylnej kieszeni spodni trytytki i: "wprawnym ruchem założyła jeden pasek na przeguby Macieja i zaciągnęła".

A z nożem co zrobiła, a? Trzymała trzecią ręką? Bo nie ma opcji, żeby drobna kobieta jedną ręką zacisnęła trytykę wokół przegubów wielkiego faceta, a i dwiema tylko jeśli ten wielki facet ma przyłożony nóż do gardła albo pistolet do głowy. Mamy uwierzyć, że Żaneta odłożyła nóż, wyjęła trytytki, a Maciej grzecznie wyciągnął ręce i dał się związać? I po co? Bo to też jest pozostawione bez wyjaśnienia. Wszystko, co stało się później mogło się odbyć bez udziału trytytek, i w ogóle bez wiązania kogokolwiek czymkolwiek, a ja miałabym jedną rzecz mniej do czepnięcia się.

Tym niemniej wszelkie powyższe anse można złożyć na karb mej czepialskiej natury, a i nie od rzeczy jest zauważyć, że większość z nich dotyczy pierwszych rozdziałów powieści - w kolejnych autorka zdaje się lepiej panować nad światem przedstawionym i nad chęcią niezwykle szczegółowego opisywania każdej postaci, miejsca akcji i przemyśleń bohaterów. Bo to jest naprawdę niezły kryminał, typowa książka z rodzaju "jeszcze-tylko-jeden-rozdział", której lektura i próby rozwiązania zagadki sprawiła mi sporo przyjemności, powieść z utrzymującym się na stałym poziomie napięciem i trudnym do wytypowania - i to pomimo wspomnianego już ograniczonego kręgu bohaterów - sprawcą.

I z pytaniem, z którym zostajemy po skończonej lekturze - jak wiele krzywdy jesteśmy w stanie komuś wyrządzić w przekonaniu, że działamy ze słusznych pobudek? I czy krzywda, której niegdyś doznaliśmy, może w jakimkolwiek stopniu usprawiedliwić nasze działania? 

Plus z zakończeniem (troszkę) otwartym, sugerującym, że odpowiedzi na niektóre nasze pytania być może uzyskamy w kolejnym tomie.

Który chętnie przeczytam.

6 komentarzy:

  1. Tak, brzmi, mimo wszystko, bardzo dobrze :-) Dziękuję, Królowo :-)
    Komisarz może został zmuszony do przeniesienia się do Konina, bo jest durnym brutalem.
    I drobna uwaga: czy autorka używała nazwy "trytrytka"? Bo w necie jest forma trytytka…
    Baja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, to moje własne słowotwórstwo :D. Dzięki za zwrócenie ueagi, już poprawiam!

      Usuń
  2. Zapowiadało się dobrze, ale diabeł tkwi w szczegółach.Ale nie jest najgorzej....Chomik

    OdpowiedzUsuń
  3. E tam, czepialstwo. Ja to się czepię i powiem, że ciężko czytać intencje z twarzy schowanej w dłoni :D

    OdpowiedzUsuń