niedziela, 28 lutego 2021

Ali Smith "Zima"

Zima.

Pora roku, która potrafi w ciągu godziny zmienić banalny świat wokół nas w najprawdziwszą, magiczną krainę i sprawić, że droga do domu będzie wyglądać tak:


a sam Dom w Dziczy tak:

 

Ale bywa i tak, że zima jest inna. Przerażająca. Ma zęby. Kły, czasem bardzo ostre. Bywa bezlitosna. Wymaga szacunku, bo może cię zabić. Lub, jeszcze inaczej, jest po prostu szaro-bura. Depresyjna. Zbyt wiele ciemności. Za mało światła. Długie, długie noce. Krótkie dni bez słońca. I zimno. Kulimy się w sobie, zamykamy. Czekamy na powrót ciepła. Na przełom. Na nadejście nowego. Podsumowujemy przeszłość. 

Niezwykła to, zaprawdę, pora roku.

"Zima" Ali Smith nie ma zębów i kłów, nie olśniewa też baśniowym pięknem, którym oszałamiały moje inne zimowe lektury, ponieważ nie ma w niej śniegu i mrozu. To zwykła, brytyjska zima, szara, angielska Gwiazdka, plucha, szarość, ciemności w środku dnia, przytłoczonego szarymi, nisko płynącymi chmurami. I w taką właśnie Gwiazdkę Artur jedzie odwiedzić swoją matkę, Sophie - niegdyś odnoszącą sukcesy bizneswoman, zajmującą się sprzedawaniem elementów wystroju wnętrz sprowadzanych z krajów trzeciego świata, teraz mieszkającą w olbrzymim, o wiele dla niej za dużym domu w Kornwalii. Artur, który dopiero co zerwał był ze swoją dziewczyną, Charlotte, nie mając odwagi stawić się w domu Sophie bez dziewczyny, której przyjazd zdążył już zapowiedzieć, płaci przypadkowo spotkanej na przystanku autobusowym młodej Chorwatce Lux, by pojechała z nim do Kornwalii i udawała przed jego matką Charlotte w czasie świątecznego weekendu. Gdy na miejscu okazuje się, że Sophia jest w nie najlepszym stanie - psychicznym i fizycznym - Lux dzwoni do siostry Sophie, Iris, wojującej buntowniczki i aktywistki o silnym zacięciu społecznym, która lata temu zerwała, czy też raczej znacznie ograniczyła kontakt z rodziną nie podzielającą jej poglądów, i nie akceptującą jej stylu życia, i prosi ją? sugeruje jej? nie prosi i nie sugeruje, tylko pozostawia decyzję? - o przyjazd...

Podczas tej wizyty wychodzą na jaw głęboko skrywane od lat sekrety, padają kłopotliwe pytania, okazuje się, że ludzie potrafią głęboko ukrywać swoje grzechy, że te same zdarzenia z przeszłości mogą mieć różną wagę, że to, co dla niektórych jest nieistotnym drobiazgiem dla kogoś innego może być ciężarem, tego, co dla niektórych pozostaje wciąż żywe w pamięci inni nie pamiętają...

I oto, w ten czas podsumowań, czas gniewu, czas zwinięcia się w ciasny kłębuszek, do którego nikt z zewnątrz nie ma dostępu, czas skostniałych emocji, coś zaczyna się - powolutku - topić, robiąc miejsce na to, co żywe, nowe, wieczne. W końcu to czas Przesilenia. Już wkrótce powróci światło.

Niesamowite, do jakiego stopnia streszczenie tej powieści brzmi jak materiał na świąteczny film familijny, i jak bardzo takim materiałem nie jest!

Na Instagramie natrafiłam na pytanie: "Czy jesteś w klubie wielbicieli prozy Ali Smith, czy w klubie "Nie wiem, o co tyle hałasu"? Odpowiedziałam, że jestem w klubie "nie potrafię wyjaśnić, czemu tak mi się podoba" (co fatalnie wróży przyszłej recenzji, ale jest prawdą).

"Zima" to jest króciutka książka do długiego czytania, zdecydowanie taka, którą się smakuje, a nie pędzi na łeb, na szyję od rozdziału do rozdziału, zaś w akcję - zmienną jak szybko płynący potok, skaczący po kamieniach, od jednego wspomnienia do kolejnego, od jednego punktu widzenia do innego - zadziwiająco trudno kogoś wprowadzić. A przy tym miałam trudności z oderwaniem się od niej, chociaż na pozór trudniej o bardziej nie pasującą do stylu "jeszcze tylko jedna strona" książkę. Apetyczna, soczysta proza, napisana pięknym językiem (i bardzo dobrze przetłumaczona przez Jerzego Kozłowskiego), rojąca się od tropów literackich, gier słownych, nawiązań do prawdziwych wydarzeń, do polityki bieżącej i niegdysiejszej. Jednocześnie bawi się czasem, rozciąga opowiadaną historię w przeszłość, by za chwilę skakać w przyszłość.

Bardzo nieoczywista to literatura, niełatwa w odbiorze. Taka, która nie spodoba się wszystkim (sądzę, że osoby szukające w literaturze szybkiego tempa, zwrotów akcji, uporządkowanej fabuły, prowadzącej konsekwentnie od punktu A do punktu B mogą uznać ją za zbyt nerwową, nieuporządkowaną, nużącą - i wiecie? Ich też rozumiem!), bardzo intrygująca językowo, ale i fabularnie (w zasadzie jestem pewna, że nie jest to lektura na jeden raz, dwa to minimum, a tak naprawdę podejrzewam, że za każdym kolejnym razem będzie się znajdować nowe ścieżki, nowe tropy, nowe nitki Ariadny w tym labiryncie), z tych, które odkładasz po skończeniu - i wciąż o nich myślisz. Ilość możliwych interpretacji oszałamia, a przy tym wszystkim - i nie jest to najmniejsza z zalet tej powieści - pogubienie się w tych tropach, grach słownych i brak oblatania w światowej polityce wcale nie odbiera przyjemności lektury.

A teraz - czekam na "Wiosnę" :).

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu WAB.

sobota, 27 lutego 2021

"Konkurenci sie pani pozbyli" Jacek Galiński

Pisanie recenzji czwartej części cyklu trochę mija się z celem.

Większość osób, które po tę czwartą część sięgną znają trzy poprzednie, co oznacza, że reklamowanie im kolejnej jest bez sensu. One już znają styl pisania autora, kupili świat przedstawiony, może nawet z okrzykami entuzjazmu na ustach, na kolejny odcinek przygód bohaterki czekają z zapartym tchem, po co im jakieś reklamy.

Tym, którzy serii nie znają nie ma sensu reklamować części czwartej, bo powinny zacząć od pierwszej, nie tylko dlatego, że warto jest sprawdzić, czy im sposób opowiadania historii przez autora odpowiada, ale także - a wręcz przede wszystkim - dlatego, że być może bez znajomości poprzednich tomów nie da się zrozumieć kolejnej części. 

Powyższe dotyczy również recenzentki, która, świadoma braków w lekturze, chwyciła z entuzjazmem (starsza pani na tropie, dziarska emerytka kontra świat, no, miodzio to być musi, nieprawdaż!) w bibliotece dwa pierwsze tomy i...

 O, rany, jakie to było NIE. Nie. I jeszcze raz po prostu - nie.

Raz, że językowo było dość słabo - dostawałam zadyszki, czytając te trzywyrazowe zdania, wystrzeliwane seriami...

Dwa, że postać głównej bohaterki jest straszliwie irytująca, co oczywiście samo w sobie nie jest niczym złym, pisarz ma prawo wykreować taką postać, jaką ma fantazję, jeśli ma fantazję, by uczynić bohaterką arogancką i wredną starszą panią, jego wola, zresztą wredne starsze panie w charakterze literackich detektywów mają potencjał. Chyba, że - i jest to, niestety, ten przypadek - są przy okazji po prostu głupie, a w niektórych zachowaniach żenujące. Zofia Wilkońska jest jak puzzelki złożone z najbanalniejszych, najbardziej prostackich stereotypów o starszych osobach i nie zgadzam się z opiniami powtarzającymi się w wielu recenzjach, jakoby "każdy z nas znał taką staruszkę". Nie. Nie każdy zna taką staruszkę. Natomiast każdemu zdarzyło się zetknąć w internetach albo prywatnych rozmowach z tekstami o "babciach, co umierają, ale magicznie ożywają, gdy widzą wolne miejsce w autobusie" albo "tych starych babach, co łażą po sklepach, zamiast w domu siedzieć", "moherowych babciach, co są takie roszczeniowe", "dziadkach, co myślą, że im się wszystko należy, bo mają te parę lat więcej", itepe, itede.  Zofia jest taka właśnie, jak starsze osoby z tych tekstów -  agresywnie roszczeniowa, bezczelna, wścibska (bogowie, dla mnie panna Marple była zbyt wścibska!!! na Zofię Wilkońską nie mam po prostu skali). A jeśli liczycie na to, że z biegiem zdań, z biegiem stron autor zmusi was do zastanowienia się nad przyczynami tej wredoty, ukaże drugie dno głupoty, sprawi, że uznacie, że stereotypowe postrzeganie ludzi jest krzywdzące - zapomnijcie o tym. Zamiast prób przełamania (do bólu banalnego) stereotypu dostajemy znak równości między egoizmem i bezczelnością a starością. I nic się za tym nie kryje, nie ma żadnej głębi, żadnej historii do opowiedzenia, żadnego tła, nic, po prostu nic.

I w tym momencie płynnie przechodzimy do trzy, czyli do tego szumnie zapowiadanego humoru - być może są osoby, które zaśmiewają się do łez czytając o starszej pani, macającej Afroamerykanina po włosach, bo nigdy jeszcze takich nie widziała, i traktującego go jak coś w rodzaju małpki (emerytowana nauczycielka!!! Współczuję głęboko jej uczniom), okradającej mieszkanie zamordowanego sąsiada, podczas gdy sam sąsiad z nożem w piersi tkwi na sedesie (niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu!), że o wspólnym oglądaniu porno przez porywacza i porwaną nie wspomnę, ale nie jest to typ humoru, który akurat ja poważam. Nie bawi mnie chamstwo. Uszczypliwość, sarkazm, spryt, przemyślność wynikająca z większego doświadczenia życiowego i specyficznych potrzeb - tak. Ale nie chamstwo, a ta bohaterka jest, po prostu, na wskroś chamska.

No i cztery - zagadka kryminalna rozwiązana przy pomocy jednego (słownie - JEDNEGO) zdania, deus ex machina szaleje jak wicher po stepie, wszyscy się pchają, by podarować bohaterce (nachalnej, aroganckiej i niesympatycznej, takiej, którą w realu by się wysłało do wszystkich diabłów po pierwszym wypowiedzianym przez nią zdaniu) dowody przestępstw, bo tak, wszystko się jej udaje, bo tak, zakończenie... może i ciut nieoczekiwane, ale bez jakiegokolwiek prawdopodobieństwa, wyjaśnienia, no cóż, też - bo tak.

Przy tym autor między wierszami poruszał (istotny!) problem samotności, ubóstwa i „przezroczystości” starszych ludzi, robił to moim zdaniem umiejętnie, doceniałam to, a raczej już, już zaczynałam doceniać, już, już zaczynałam myśleć, że może jednak, może coś, może ta książka nie jest tak bardzo "nie" jak mi się początkowo wydawało... i zawsze w tym momencie wkraczała pani Wilkońska, cała na biało, by okraść kolejną osobę, bo jej się przyda, a co zmarłemu po czekoladzie, albo zachwycić się własną błyskotliwością, że ach, jaka jest pomysłowa przeszukując śmietnik, a wszyscy, którzy na to patrzą mają szeroko otwarte oczy i opadnięte szczęki dlatego, że podziwiają jej przytomność umysłu i zazdroszczą jej inteligencji (tjaaaa...), albo rzucić jakąś złotą myślą, a we mnie duch upadał, fakt, że zaczynałam coś doceniać wypadał mi z pamięci i znowu pewna byłam tylko jednego.

Że NIE.
 

I że nie polecam. 

Ubogacona tym doświadczeniem przystąpiłam do lektury

 "Konkurenci się pani pozbyli" w niejakim popłochu.

W końcu troszkę głupio jest samej zgłosić się po egzemplarz recenzencki, po czym oznajmić, że książka nadaje się co najwyżej na podpałkę albo prezent dla nielubianej osoby (albo kłamać, ale tego na tym blogu nie ma i nie będzie).

No, nic, powiedziało się A, należy powiedzieć B, co sobie uświadomiwszy przystąpiłam do lektury i, o, bogowie. 

Doznałam zaskoczenia.

Przede wszystkim język uległ wyraźniej poprawie, kiedy pierwszy raz się zaśmiałam niemal się przestraszyłam, bo jednak nie była to reakcja towarzysząca mi podczas lektury pierwszych dwóch tomów. A tu nie dość, że złote myśli naszej Zofii bywały całkiem zabawne ("Miałam ochotę skręcić mu kark, choć nie wiedziałam, czy to możliwe w przypadku osób nieposiadających kręgosłupa" - przy tym nawet pierwszoklasista zauważy, że nie są to już zdania trzywyrazowe!), to znalazłam i takie, które kiedyś, gdy już wprowadzę w czyn plan produkowania makatek z błyskotliwymi cytatami z polskich pisarzy wyhaftuję sobie, zmieniwszy czas przeszły na teraźniejszy, żeby było bardziej dobitnie, oprawię i powieszę w widocznym miejscu ("Przed stoczeniem się w otchłań ratowało mnie tylko to, że nie było mnie stać na żadne nałogi").

Sama Zofia Wilkońska nie zmienia się zanadto, o, nie. Wciąż taka sama arogancka, wścibska i przekonana o własnej nieomylności i o tym, że cały świat wstrzymuje oddech, wpatrując się w nią z zazdrością i podziwem. Wciąż przepełniona niechęcią, by nie rzec nienawiścią do ludzi, wciąż nieżyczliwa, wciąż pozwalająca sobie na wiele (a, ukradnę kwiatki z klombu, co komu po kwiatkach, tak sobie nieużytecznie rosną w centrum miasta!). Ale jakoś to aż tak jak w poprzednich częściach nie razi, i nawet mam koncepcję, czemu.

Oto nasza Zofia idzie w politykę, z właściwa sobie bezkompromisowością  wkracza do sejmu jako przedstawicielka Polskiej Partii Emerytów, i podejrzewam, że na tle naszego dość bezlitośnie sportretowanego politycznego światka jej cechy charakteru po prostu się jakoś szczególnie nie wyróżniają. A nawet wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że Jackowi Galińskiemu się rysunek postaci nieco rozmył, ponieważ pani Wilkońska wykazuje się od czasu do czasu nietypową, jak na nią, empatią, współczuciem czy otwartością,stając się w tych chwilach, jak mniemam, reprezentantką poglądów autora.

Polityczne bagienko, w którym taplamy się wraz z bohaterką, jest bardzo nasze i nie raz, nie dwa, złapałam się na myśli, że bardzo jestem ciekawa, jak się ta książka zestarzeje. Gdy już minie te parę lat, dzisiejsze afery zostaną zastąpione nowymi, ci, co teraz brylują na salonach odejdą, nadejdą jacyś nieznani nam dziś nowi... czy przyszli czytelnicy zrozumieją wszelkie puszczone do nich oczka, czy będą potrafili rozszyfrować, "co autor miał na myśli"? Ba, miewałam wrażenie, że nawet dzisiejsi czytelnicy - zwłaszcza ci, którym, jak niżej podpisanej, z polityką niekoniecznie jest po drodze - mogą mieć problemy ze zrozumieniem, kto jest w tej książce kim. Czy po latach okaże się, że można czytać tę powieść jako satyrę na politykę, jako tragikomiczną parodię, równie dobrze pasującą do każdej rzeczywistości, czy przeciwnie, gdy rzeczywistość się zmieni z książki nie zostanie wiele? Naprawdę jestem ciekawa.

Zagadka kryminalna... cóż, jak zwykle. Trochę nie rozumiem, czemu te książki są nazywane "komediami kryminalnymi", skoro kryminału w nich tyle, co kot napłakał. Niby jest trup, ale nie wiadomo, czy była zbrodnia, do połowy książki nie zajmuje się tym nawet sama bohaterka, a jak się już zaczyna zajmować to, pyk! - i mamy rozwiązanie, owszem, osoba sprawcy może zaskoczyć, ale... no, cóż, wszelkie moje zastrzeżenia z opisu części pierwszej pozostają w mocy.

Podsumowując - osób, które czytały poprzednie części nie zachęcam, ponieważ prawdopodobnie nie muszę. Osobom, które nie czytały radzę zacząć od pierwszej części. Może się okazać, że Zofia Wilkońska jest bohaterką z ich bajki, i że doskonale czują się w wykreowanym przez Jacka Galińskiego świecie, w których autor co i rusz puszcza do nich oko. Może się okazać, że nie jest. Zawsze lepiej sprawdzić to na tomie pierwszym, nie czwartym.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu WAB (zapewniając jednocześnie, że nie zdziwię się, jeśli już nikt nigdy nie zaproponuje mi kolejnego).

poniedziałek, 22 lutego 2021

Robert Małecki, "Najgorsze dopiero nadejdzie" (i reszta)

Po - nie boję się użyć tego słowa - traumatycznym doświadczeniu, jakim było dla mnie zetknięcie się z pisarstwem Marcela Woźniaka do kolejnego tzw. "toruńskiego kryminalisty", Roberta Małeckiego, podchodziłam duuużo ostrożniej niż pies do jeża.

Opinie w sieci były w większości pozytywne, ale tak się złożyło, że doskonale pamiętałam, że w chwili, gdy rozpoczęłam lekturę "Powtórki" miała ona na Lubimyczytać jedną recenzję odbiegającą od ogólnych ochów i achów, a na blogach - żadnej (w każdym razie ja się na żadną nie natknęłam). BTW spotkanie z twórczością Marcela Woźniaka nauczyło mnie, że nie wierzy się recenzjom, zwłaszcza tym zakończonym zdaniem "za egzemplarz dziękuję wydawnictwu..." i spowodowało, że przez ponad dwa lata odmawiałam brania egzemplarzy recenzenckich w obawie, że zostanę przez Czytelników zakwalifikowana do grona niewiarygodnych blogerów, piejących z zachwytu nad dowolnym chłamem, byle był "recenzencki". 

Słowem, pan Małecki miał u mnie raczej pod górkę.

Trylogii toruńskiej początkowo w ogóle nie chciałam ruszać, ale gdy w mojej bibliotece pojawiła się trylogia chełmżyńska pomyślałam sobie, że, a co tam, raz się żyje. Chełmżę znam, swego czasu często w niej bywałam, ale nie oszukujmy się, nie jest to przypadek Torunia, mojego rodzinnego miasta, które kocham, i literackie mordowanie którego znoszę nie najlepiej, ewentualny spis ulic chełmżyńskich w charakterze wartkiej akcji zniosę lepiej, niż spis ulic toruńskich, i w ogóle - zobaczy się.

Prawie od pierwszej strony okazało się, że nie miałam się czego bać.

Przede wszystkim rzucało się w oczy, że co jak co, ale research to nie jest słowo obce Robertowi Małeckiemu. W niektórych recenzjach, które czytałam szczegółowy opis pracy policji przedstawiany był jako wada, podczas gdy w moich oczach była to niewątpliwa zaleta. Praca policjanta nie była dzięki temu zabiegowi przedstawiona jako strzelanka łamane przez mordobicie w stylu amerykańskich filmów sensacyjnych, a policjant nie był dzielnym szeryfem, który strzela do wszystkiego, co się rusza, bo taką ma akurat fantazję - przeciwnie, drobiazgowy opis sporządzania raportów, wzywania na dywanik do szefowej, by się wytłumaczyć z ryzykownych posunięć, siedzenia po godzinach, bo trzeba uzupełnić dokumentację, łykania w pośpiechu kanapki popijanej dopiero co zalaną wrzątkiem herbatą, bo zaszło coś, co trzeba natychmiast sprawdzić bardzo tę pracę uwiarygodniało. Niespieszne opisy głównego bohatera, przygotowującego sobie posiłki czy oddającego się swojemu wymagającemu skupienia i precyzji  hobby sprawiały, że kryminały te brzmiały nieco skandynawsko (choć na szczęście nie była to skandynawskość w stylu Stiega Larssona, który sporządzając opis wnętrza posiłkował się  katalogiem IKEI oraz plan dnia bohatera podawał w czterdziestu ośmiu punktach i z dokładnością do pięciu minut). Że już nie wspomnę (chociaż może powinnam, bo nie jest to rzecz bez znaczenia), że autorowi nic się nie "kłebowało koło płotka" (ani nigdzie indziej), nie "opierało o ścianę z wytrzeszczem" i nie "wypływało spod podeszw", słowem - jego polszczyźnie niczego (albo bardzo niewiele ;)) zarzucić nie było można.

Przeczytałam całą trylogię nie bez przyjemności, śledztwo było logiczne, postacie dobrze skonstruowane, język jak najbardziej ok, zindywidualizowany dla każdego z bohaterów, fakty nie naciągane, czasoprzestrzeń nie zakrzywiana, bardzo mi się podobało (ale to jest kwestia osobnicza, znam osoby, które to doprowadzało do szału) niespieszne tempo akcji, detale, nad którymi autor pochylał się z uwagą, oraz uważam, że Robert Małecki ma niezwykły talent do tworzenia nastroju (fizycznie odczuwałam panującą w książkach aurę, czy to był mróz, odwilż czy upał, wszystko jedno, aczkolwiek, again - kwestia osobnicza), nawet, jeśli były rzeczy, które zgrzytały (a były - na przykład brakowało zaskoczenia i efektu WOW, wszystko kręciło się wokół paru osób, które koniec końców rzeczywiście okazały się w ten czy inny sposób zamieszane w zbrodnię - ale z drugiej strony, czy jest to bardzo dziwne w miejscowości takiej, jak Chełmża, niedużej, w której wszyscy są ze sobą powiązani więzami czy to towarzyskimi, czy rodzinnymi?), po lekturze byłam bardziej niż mile zaskoczona i już się  tak bardzo nie bałam trylogii toruńskiej.

Z przyczyn oczywistych byłam jej bardziej ciekawa niż chełmżyńskiej (i również z przyczyn oczywistych w trakcie lektury nie byłam w stanie uciec od porównań z trylogią Marcela Woźniaka, za co przepraszam, ale to silniejsze ode mnie), musiałam tez na nią dłużej poczekać, bo w bibliotece była do niej kolejka oraz zapisy :). 

Ale w końcu się doczekałam i mogłam przystąpić do lektury (odhaczając przy okazji kolejne okienko w Okładkowym Bingo).

Marek Bener, bohater całej trylogii, w tomie pierwszym jeszcze dziennikarz toruńskiej „Gazety Miejskiej”, ma jeden cel – odnalezienie zaginionej żony Agaty, która 1 listopada 2010 roku wyszła z domu i zniknęła bez śladu, oraz dziecka, z którym w chwili zniknięcia była w ciąży. Od kilku lat przeznacza na to każdą wolną chwilę i każdy grosz. Coraz bardziej zmęczony i coraz bardziej załamany stara się wytrwać w podupadającej już gazecie (potem zakłada własną), wciąż prowadząc osobiste prywatne śledztwo, a także śledztwa w sprawie innych zaginięć, coraz częściej bowiem to do niego zamiast na policję zwracają się bliscy osób zaginionych.

Przede wszystkim czuć, że to debiut, i chyba odradzam czytanie całości "jednym cięgiem", bo muszę przyznać, że sama po takim maratonie miałam dość i przy lekturze części trzeciej czułam narastające zniecierpliwienie. Książki były chaotyczne (w zamierzony, jak sądzę, sposób), składające się (zwłaszcza im bliżej finału) z krótkich, urywanych w kulminacyjnym momencie epizodów w stylu filmowym, które - im bliżej końca - splatały się w całość. Mimo to mam wrażenie, że autor za bardzo chciał zaciekawić czytelnika. Słuchanie audiobooka to musi być koszmar, ja w ogóle nie jestem zbyt dobra w słuchaniu, rozpraszam się dość łatwo, ale nawet tylko czytając te zbyt często rwane, nie dokończone scenki często sprawdzałam, czy nie przeskoczyłam jakiegoś rozdziału. Słuchania nie potrafię sobie wyobrazić.

Bener nie jest bohaterem, którego się kocha od pierwszego wejrzenia, a nawet od któregoś kolejnego można mieć problemy, chociaż jest to jednak kwestia gustu, więc może inaczej - JA nie polubiłam Benera od pierwszego wejrzenia, mimo, że współczułam mu od razu. Wyrywający mi się chichocik powodowała też jego kreacja na superbohatera - nic mu się nie może stać, nic mu się nie może nie udać, a jak dostanie w mordę, to może ciut spuchnie, ale siły i sprawczości mu to nie ujmuje. Przy lekturze drugiego tomu to już w ogóle narastało we mnie pytanie - czy w Toruniu nie ma policji? Przebóg, w rodzica zaginionej nastolatki, który nie leci kurcgalopkiem na policję, tylko idzie do lokalnego dziennikarza, "bo pan ma doświadczenia, a ci gliniarze to, wiadomo" wierzę tak raczej nie bardzo.

A propos Toruń. Toruń był opisany dos-ko-na-le. Po prostu doskonale. Nie mogę tego wiedzieć na pewno, ale mam wrażenie, że osobom, które Torunia nie znają w zorientowaniu się w zawiłościach akcji w ogóle nie przeszkadzają wzmianki, jaką ulicą jedzie Bener i w jaki zaułek skręca, podobnie jak mi nie przeszkadzają takie wzmianki, gdy czytam dobrze napisany kryminał, którego akcja toczy się w, bo ja wiem, Chorzowie. Natomiast jako torunianka (która w dodatku przez większość życia mieszkała dokładniusio vis-a-vis biura Benera z czasów, gdy pracował on w "Echu Torunia") mogę wyłącznie bić brawo, i to czasem na stojąco. Jeśli autor pisze, że Bener idzie do banku i kupić drożdżówkę, zajmuje mu to dokładnie tyle czasu, ile powinno. Gdy pisze, że jedzie jakąś ulicą, skręca w inną, wysiada i trzy minuty później puka do drzwi podejrzanego, to tak właśnie jest. Ramy czasowe są rzetelne, solidne i ani drgną. Mowy nie ma o epatowaniu piernikami, Kopernikiem, perłą gotyku i szczegółowym spisem ulic Starówki oraz Bydgoskiego Przedmieścia. Mowy nie ma, by bohater teleportował się z ulicy Mickiewicza na Skarpę w sześć minut. Po doświadczeniach z trylogią pana Woźniaka jest to doznanie wręcz euforyczne.

A propos "braku policji" (oraz pana Woźniaka) - policjantem, z którym współpracuje Bener jest Leon Brodzki, bohater trylogii Marcela Woźniaka. Natomiast Bener pojawia się u Woźniaka jako bohater drugiego planu. I, jak by to ująć... nie jest to wymiana, na której Rober Małecki dobrze wyszedł, natomiast więcej niż dobrze wyszedł Marcel Woźniak. Brodzki u Małeckiego jest tym, kim pewnie miał być u Woźniaka - starym (doświadczeniem), zmęczonym gliną, ekspertem w swoim fachu, krótko przed emeryturą. Natomiast Bener u Woźniaka jest podrywaczem z Koziej Wólki, najpiękniejszym z całej wsi, ględzącym "poetycko" i bez sensu oraz posiadającym nadludzkie umiejętności, albowiem jako jedyny dziennikarz daje radę dobiec do mostu, na którym wiszą zwłoki przed zablokowaniem go przez policję, biegnąc prosto z redakcji (z Rubinkowa I do mostu Piłusudskiego, jedyne 6,5 km w, tak na oko, 3 minuty, niech się schowa Usain Bolt).  

Ja wiem, rozumiem, nawet na swój sposób mi się to podoba - taka wymiana bohaterów, takie puszczanie oka, trochę reklama, trochę żart, a trochę podsuwanie potencjalnemu czytelnikowi pomysłu na lekturę... rozumiem też, że panowie się prywatnie znają, lubią, nie ma w tym nic dziwnego.

Ale.

Ale może to wywołać efekt odwrotny od zamierzonego. Ja, na przykład, zostałam do trylogii Roberta Małeckiego długotrwale zniechęcona właśnie dlatego, że po "Powtórce" plątał się Marek Bener (a i sam autor też się tam przewinął). Owszem, ostatecznie ją przeczytałam, ale podchodziłam do niej nieufnie, ostrożnie i nastawiona na "nie" tak bardzo, że bardziej nie można. Do myśli, żeby przeczytać pozostałych toruńskich "kryminalistów" jeszcze nie dojrzałam psychicznie. Szczerze mówiąc, głęboko wątpię, czy kiedykolwiek dojrzeję. Wiem też, że są osoby, którym się ta wymianka spodobała i na których podziałała. Ale mimo to... trochę bałabym się utraty zaufania czytelników, którzy dali mi się złapać na to mrugnięcie okiem i niewinny, w zamiarze, żarcik. Gdybym trafiła na trylogie panów w odwrotnej kolejności, gdybym - po przeczytaniu zupełnie przyzwoitego kryminału osadzonego w moim ukochanym miejscu na świecie, a którego autor w oryginalny sposób zachęca mnie do przeczytania innego kryminału osadzonego w moim ukochanym miejscu na świecie -  w ten inny kryminał zainwestowała (w mojej bibliotece Marcel Woźniak jest niedostępny) pieniądze... cóż, moja sympatia dla reklamującego autora zostałaby poważnie nadszarpnięta. Jestem zbyt biedna na tego rodzaju pomyłki. I nie ja jedna w tym najpiękniejszym z krajów.

Podsumowując - trylogie (obie, toruńską i chełmżyńską) przeczytałam z przyjemnością, nie wykluczam, że spotęgowaną pozytywnym rozczarowaniem, którego doświadczałam w czasie lektury, i kiedyś jeszcze chętnie po kolejne książki Roberta Małeckiego sięgnę.

Ale bohaterów już bym na jego miejscu nie pożyczała ;).