wtorek, 26 stycznia 2021

Krzyżówkowo

 

Z cyklu - rozmowy z Mamusią.

Mamusia Królowej Matki (pogrążona w krzyżówce) - Stop miedzi z cyną...
Królowa Matka - Brąz?
Mamusia Królowej Matki - Nieee chyba... wszystkie hasła muszą mieć pięć liter...
Królowa Matka - No to nie wiem.
Mamusia Królowej Matki (beztrosko) - A tam, wpiszę "bronz"!
 
Kurtyna.

niedziela, 24 stycznia 2021

"Dywan z wkładką" Marta Kisiel

Latem spędziliśmy czas jakiś na Mazurach w domku mojej Teściowej - my, to znaczy ja, Pan Małżonek i Potomki, Pompony krócej, Potomki Starsze cały miesiąc, i pod koniec tego miesiąca pojechaliśmy całą resztą szczęśliwej rodziny, by ich odebrać.

Teściowa powitała nas entuzjastycznymi okrzykami oraz słowami: "Chcecie jutro iść na zapomniany  cmentarzyk ewangelicki, leży w szczerym lesie?". No mnie dwa razy nie powtarzać, pewnie, że chcę, kto by nie chciał, to znaczy, może i ktoś nie, ale ja akurat tak, uwielbiam cmentarzyki, ewangelickie i nie tylko, nie muszą być zapomniane, ale takie też, może nawet ciut bardziej, a czy to daleko? A skąd, jakie daleko, kawałeczek za szlabanem w las. No jak kawałeczek to spoko, Teściowa i Potomki Starsze śmignęły przodem na rowerach z zamiarem zaczekania na nas i wykorzystania czasu oczekiwania na zbieranie borówek, my pieszo, idziemy, szlaban jest, las jest, idziemy dalej, jedna przecinka, druga, trzecia, idziemy, idziemy,  jagodzisko, czwarta przecinka... głupie dziesięć kilometrów (w upale) i już byliśmy! Przy cmentarzyku zastaliśmy półżywe Potomki Starsze i ich Babunię z koszem pełnym borówek, obejrzeliśmy, co było do obejrzenia, i ruszamy z powrotem, inną drogą, bo tu takie ładne przejście nad jeziorem, Teściowa nam pokaże. Potomki Starsze siadły na rowery i po sekundzie nawet śladu po nich nie było, spędziły bowiem z Babunią dwa tygodnie i wiedziały, co będzie dalej, my naiwnie podążyliśmy wskazanym przez Teściową skrótem i po przejściu, tak na oko, całej Puszczy Piskiej dookoła, dotarliśmy do domu prawdopodobnie o własnych siłach, ale tego nie pamiętamy, bo ostatnie kilometry (raczej liczne) drogi wyparliśmy. Gdy zaś resztką sił doczołgaliśmy się do werandy, by spocząć na niej w charakterze na pół omdlałych zewłoków, Teściowa zakrzyknęła radośnie: "To wy już zostańcie w domu, ja się jeszcze naokoło jeziorka rowerem przejadę, a jak wrócę to z Anią ogórki zaprawimy, bo kupiłam 25 kilo i już je Walduś przyniósł!". W efekcie na obiad do lokalnego baru, który serwuje najlepsze na świecie posiłki domowe, i do którego czyniliśmy zwykle leniwy spacerek, pojechaliśmy samochodem, przeklinając cmentarzyki, burze historii, spacerki po lesie, Waldusia, ogórki i ideę kiszonek, zaś wieczorem, po rajdzie leśnym, po zaprawieniu tony ogórków  i kąpieli w jeziorze siedziałam bezsilnie, patrzyłam na Teściową wzrokiem całkiem możliwe, że doskonale bezmyślnym, jak po chałupie latała, tu coś przesunąwszy, tam przetarłszy szklaneczkę, ówdzie: "O, jeszcze placek upiekłam, jedz, póki ciepły!" i pytałam z niewinną ciekawością: "A mamusia to czasem siada?"

I po prostu w oczach ją miałam, te metr pięćdziesiąt z kawałeczkiem skumulowanej energii, gdy czytałam

"Dywan z wkładką" Marty Kisiel, 

albowiem bohaterka dzieła ma teściową po prostu identyczną (no, dobra, moja nie potrafi się zwinąć w precel, znaczy, wykonać skomplikowanej asany jogi. No, chyba, że już potrafi, kto ją tam wie, czym się zajmowała w długie, jesienno-zimowe wieczory w swej mazurskiej głuszy).

Tereska Trawna, poza malowniczą z charakteru teściową w rozmiarze kieszonkowym (acz dysponującą energią średniej bomby jądrowej), ma osobistego małżonka, Andrzeja, czyli dwa metry wcielonej łagodności i sto procent  czułego labradora w człowieku, dwoje dzieci - uzależnionego od internetu syna, zwanego Maciejką, i córkę w w wieku burzy i naporu, Zoję, jak również psa rasy polski owczarek nizinny, pieszczotliwie zwanego Pindzią. Ma też, od niedawna i w sumie ku własnemu zaskoczeniu, niedawno nabyty, niewykończony i nie całkiem umeblowany dom na wsi, jak również problem. To znaczy, ma liczne problemy, każdy, kto kiedykolwiek mieszkał w niewykończonym domu na wsi - a jak, tak się niezwykle złożyło, mieszkałam - wie, że właściciel podobnej nieruchomości (plus nastoletnich dzieci, jak również teściowej, która wpadła tak tylko, na chwileczkę, kilka dni, doprawdy, kochanie, jak tylko zobaczę, jak sobie radzicie, to wyjeżdżam, wystarczy mi kącik do spania) może mieć tak naprawdę wyłącznie problemy, dużo, dużo problemów... Pomimo ich istnienia Tereska usiłuje czerpać radość z nieoczekiwanych zmian w swoim życiu i nawet całkiem dobrze jej się udaje –  przynajmniej do czasu, kiedy (powzięty z największą niechęcią, a w zasadzie wymuszony przez tryskającą entuzjazmem dla uprawiania sportów wszelakich teściową) jogging kończy się odkryciem dywanu z wkładką w postaci bardzo martwego sąsiada.

Rzecz jasna znalezisko powinno zostać natychmiast zgłoszone na policję - ale nie zostaje, bowiem  dywan, w który zawinięty jest nieboszczyk, pochodzi z garażu Trawnych i wszystko zdaje się wskazywać na to, że za stan sąsiada odpowiada wyżej wspomniana wcielona łagodność, Andrzej Trawny. Obie panie zawierają szyki, by ukryć zwłoki (czy może raczej - zataić informację o ich zaistnieniu w sąsiedztwie) i czym prędzej odnaleźć prawdziwego mordercę, świadome, że całkiem sporo jest przesłanek wskazujących na to, że głowa rodziny w jakiś sposób maczała palce w zabójstwie, bądź udostępniła dywan osobom trzecim.  

Tymczasem odcięte od internetu, który na zadu... znaczy, z dala od cywilizacji często pada, dzieci Trawnych, z natury bystre i świadome istniejących w rodzinie tarć oraz punktów, na styku których iskrzy, obserwując zgodne jak nigdy współdziałanie mamusi i babuni zaczynają podejrzewać, że Tereska i Mira próbują wykończyć im tatusia…

Przyznam, że w trakcie lektury dusza moja pokwikiwała ze szczęścia co chwilę. Bogowie, bogowie, toż to było, jakbym o Domu w Dziczy czytała, mam makabryłę (BTW. za słowo "makabryła" zasyłam  stukrotne dzięki, mam taką za płotkiem, nienawidzę z głębi serca), mam las, mam szutrową drogę, mam teściową w rozmiarze miniaturowym, co potwierdza nawet Pan Małżonek, który co chwila wybuchał chichotem nad książką z: "Ale teściową to wypisz wymaluj taką samą macie!" na ustach, moi synowie mają mnie, chociaż nie tak posągową i bez pukli (Ja, czytam Synusiowi Najstarszemu kawałek z krajalnicą do jajek, której Tereska nie ma; z chichotem - Chciałbyś mieć taką mamusię, co? Synuś Najstarszy, ciut posępnie - Mam taką mamusię..., koniec dygresji), no, doprawdy, było się z kim identyfikować!...
 

"Dywan z wkładką" jest to książka zarazem bardzo nietypowa jak na Ałtorkę, i bardzo jak na nią typowa. Nie wiem, czy chcący czy nie, ale Marta Kisiel spełnia w niej marzenie tej części ze swych czytelników,  którzy czytając "Toń" i "Płacz" twierdzili, czepiając się rozpaczliwie pojedynczych zdań w poważnej treści, że "jak zwykle można się pośmiać przy lekturze". W "Dywanie z wkładką" nie ma tonięcia w czasie, nie ma rodzinnych dramatów, nie ma aniołów, strzygoni, nie ma magii i płonącego Breslau, przy "Dywanie z wkładką" można się śmiać bezkarnie i nie szukając luki w dramatycznej treści. Jak powszechnie (chyba) wiadomo, ja jestem z frakcji twardo obstającej przy opinii (powziętej w moim przypadku już podczas lektury "Nomen omen"), że największą siłą pisarstwa Marty Kisiel jest właśnie umiejętność poruszanie ważnych spraw w książkach na oko głównie rozrywkowych. Ale jak przyjemnie w ciągu tych szarych, krótkich dni, gdy tkwimy pozamykani w domach, a na dworze zimno i - głównie - ciemno przeczytać coś tak nieskazitelnie rozrywkowego, a przy tym na poziomie!

Od śmierci Joanny Chmielewskiej (ja, przyznam, nawet wcześniej, pozostaję oddaną wielbicielką starych powieści pani Chmielewskiej, mam wiele do zarzucenia tym ostatnim) wielbiciele komedii kryminalnych szukają kogoś, kto mógłby zastąpić im utraconą, ulubioną pisarkę. Daleka jestem od stwierdzenia, że oto znaleźli oni swoje zastępstwo, ale muszę wyznać, że wyczuwałam, polatujące nad "Dywanem z wkładką" jak dobre duchy, i wspomnienie Janeczki i Pawełka (wraz z Chabrem ;)), i Tereski z Okrętką, i bohaterek "Studni przodków", tych barwnych kobiecych osobowości, które planują, knują, działają, nie dają się ograniczać jakimś tam "to niebezpieczne", że o "to nie wypada" nawet nie wspomnę, i współdziałają ze sobą... Następczyni i dziedziczka, to nie wiem. Ale bardzo, bardzo bliska krewna... tak, tak bym to ujęła :). 

Marcie Kisiel udało się nawet (uwaga, mini spoilerek) stworzyć ofiarę, za którą się nie przepada, ubitą przez osobę, za którą się nie przepada, jak również wrażenie, że sprawiedliwości musi (i słusznie) stać się zadość! Nie jest to rzecz, która się wszystkim udaje, a przyznam, że bardzo to ułatwia lekturę komedii kryminalnych :).

No i synowej wraz z teściową rozwiązujących zagadki kryminalne chyba jeszcze nie było?

Cieszę się, że już są.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu WAB.


niedziela, 17 stycznia 2021

Jak się tego nie robi w Londynie (ale w Warszawie tak), czyli "Listy do M 3"

Lubię komedie romantyczne.

Nawet wtedy, gdy nie byłam jeszcze Zmęczoną Wielodzietną Patologią i żywo uczestniczyłam w życiu kulturalnym kraju, w kinie bywałam regularnie, a w telewizji oglądałam (po nocach) ambitne kino wszelakie, od polskiego po, na przykład, tajwańskie, od klasyki po współczesność, lubiłam od czasu do czasu zawiesić na kołku wszelką racjonalność, przymknąć oko na olbrzymią ilość "co-za-szczęśliwych-przypadków" per capita i kupować najdziwniejsze i najbardziej naiwne rozwiązania fabularne, mające doprowadzić nieuchronnie do tego, by w finale On i On padli sobie w objęcia, po czym Żyli Długo i Szczęśliwie.

Jest to zastrzeżenie, które muszę poczynić nim przystąpię do Typowej Dla Mnie Logorei.

W związku z tym lubieniem bywają w życiu Waszej, Pozostającej z Szacunkiem, Blogerki, takie chwile  gdy - zmęczona światem, niezdolna do myślenia, że o rozważaniu problemów egzystencjalnych nie wspomnę, - bierze szydełko, włącza TV, Netflixa albo inne coś i odpala film, który miał premierę lata temu, wszyscy go już widzieli, wszyscy go już omówili, obśmiali, jeśli było co obśmiać, wzruszyli się, jeśli było się przy czym wzruszyć, więc Blogerka czuje się całkiem bezpieczna, no bo przecież gdyby coś było nie tak, to ktoś by ją uprzedził, siada i zaczyna oglądać. A wówczas czasem zdarza się, że szydełko wypada jej ze zdrętwiałych palców, notesik i długopisik po prostu same w nie wskakują, po czym powstaje omówienie (bo recenzja to nie bywa), jedno z tych, dla których powinna na blogu powstać osobna kategoria, pod tytułem, powiedzmy "Z refleksem szachisty".

I nijak ma się to do faktu, że jestem świadoma, że w wypadku romantycznych komedii świątecznych (bo o jednej z nich - choć waham się nazwać ją "komedią" - będzie tu mowa) racjonalność, oczekiwanie wiarygodności i błyskotliwych rozwiązań fabularnych zawiesić należy na kołku znacznie wyżej wbitym niż ten, na którym zawiesza się to i owo oglądając zwykłe komedie. Bardzo, bardzo, baaaardzo dużo wyżej. W końcu wszyscy wiemy, że - w dużym uproszczeniu - filmy można podzielić na dobre, złe i złe, ale świąteczne, które dlatego tylko oglądamy, że są świąteczne. Bo kto z nas nie chce od czasu do czasu poczuć w sobie ducha świąt, zachwycić się reniferami na swetrach i reniferami w ogródkach? Kto nie chciałby całować się pod jemiołą, kto nie liczy na jakiś mały, własny, świąteczny cud? No właśnie – wszyscy możemy być chłodni i racjonalni, ale kiedy przychodzi Gwiazdka, to robimy się ciut, ciut mniej chłodni i racjonalni, a twórcy komedii romantycznych dobrze o tym wiedzą i wykorzystują zjawisko, bywa, że bez umiaru. Co im wybaczamy, gdyż wewnętrzne dziecko, światełka na choince, śnieg i Jingle Bells

Tyle, że czasem nawet to nie pomaga.

Słowem, obejrzałam ostatnio "Listy do M 3".

Pierwsza część "Listów do M." była niegłupią i całkiem przyjemną komedia (na tle innych polskich komedii romantycznych wręcz błyskotliwą), przy tym zręcznie wypełnioną świątecznym klimatem. Zrealizowaną całkiem sprawnie, według scenariusza, który - rzecz prawdziwie niezwykła w polskich współczesnych  komediach, nie tylko romantycznych, i nie tylko świątecznych – nie obrażał inteligencji widza, a wręcz ją momentami doceniał. W filmie czuć było rękę reżysera, która trzyma wszystko w kupie, zaś gra aktorów nie przyprawiała o ból głowy. Obstawiam, że reżyser pierwszej części po prostu znał się na swoim fachu/ potrafił trzymać towarzystwo żelazną garścią /panował nad materiałem /szanował widza i nie zakładał "e, tam, i tak kupio bilety i pójdo!"/ wszystko naraz.

No i od pierwszego rzutu oka było widać, że rzecz jest wzorowana na "Love Actually", i że jej twórcy odrobili lekcje.

Albowiem nawet, jeśli się komedii romantycznych albo samego "Love Actually" nie lubi, obiektywnie trzeba przyznać, że to jest mistrzostwo gatunku. Gatunku, który - przypomnę - wymaga, by opowiadane historie były bajkowe, ale możemy (albo bardzo chcemy) w nie uwierzyć, lubimy bohaterów, a z niektórymi się identyfikujemy. W przypadku romantycznych komedii świątecznych -  atmosfera powinna być świąteczna, acz nie nazbyt nachalna i przesłodzona, humor na poziomie, świat ładniejszy, niż w rzeczywistości, choć nie pozbawiony cieni, a przy tym w konwencji, którą "Love Actually" przyjęło (wielu bohaterów, wiele wątków) - rzecz musi być dopracowana do najdrobniejszego szczegółu, każdy element dopasowany do sąsiedniego z zegarmistrzowską precyzją, nic nie ma prawa się trzymać na słowo honoru ani też mocą magicznego "bo tak" (być może dlatego - byłoby wspaniale  móc w to wierzyć - że szanujemy naszych widzów i nie uznajemy ich za idiotów, którzy przełkną bez popitki każdą wepchniętą im w gardło papkę).

Oczywiście polska odpowiedź na "Love Actually" nie osiągnęła poziomu oryginału, ale na tle części trzeciej jawi się niczym Kooh-i-Noor, rzucający na nas, maluczkich swe blaski z jakiejś niebotycznej wysokości.

Nim podczas zgłębiania przeze mnie omawianego Dzieła doszło do drugiej przerwy reklamowej miałam już cztery strony notatek, pod koniec filmu - dziewięć (i to po usunięciu wulgaryzmów), i w dodatku zupełnie nie wiedziałam, co z tym zrobić, bo jak tylko zaczynałam pisać o swoich wrażeniach powstawały niezborne zdania, które nijak się nie łączyły ze sobą, no wypisz wymaluj jak wątki w opisywanym utworze, których, mam wrażenie, twórcy chcieli wcisnąć nam jak najwięcej, żebyśmy nie mieli czasu zastanowić się nad ich bezsensem. "No dobra" pomyślałam w końcu "jak autorzy poszli w napychanie wątkami, to polecimy wątkami, i nie bez nawiązań do Wzorca Gatunku z Sevres, ostatecznie, skoro twórcy wciąż, uparcie i bezczelnie nawiązują do sposobu, w jaki zrobione było "Love Actually" (hej, nikomu z was, pany artysty, nie dało do myślenia, że "Love Actually" ma jedną część? JEDNĄ? Że prawdopodobnie na tym samym ogniu autorzy mogliby upiec jeszcze z pięć pieczeni, ale ich, z jakiegoś powodu, nie pieką? W wolnej chwili siądźcie sobie w kąciku i zastanówcie się, czemu), to dlaczego nie, ja chętnie pokażę paluszkiem, co im w tym nawiązywaniu bardzo nie wyszło.

No to najpierw Krótkie Omówienie Ducha Świat, a potem lecim wątkami.

Duch świąt

Duch Świąt w "Listach do M 3" nie istnieje. Subtelny jest mniej więcej jak cios toporem, i w efekcie dostajemy  film o świętach, w którym atmosfery świąt nie czuć w ogóle. No ale czyż może tak w ogóle nie być świątecznego nastroju, rzecz jasna, że nie, w związku z tym twórcy dzieła zatrudnili dużą ilość statystów, każdemu ze statystów wcisnęli w dłonie gigantyczny pakunek z kokardką, i kazali chodzić w tle, promieniejąc Gwiazdkowym Nastrojem. I ci statyści chodzą. Wszyscy. Powaga. Z Dziećmi Starszymi oglądałam Dzieło, zabawialiśmy się sprawdzaniem, jedną osobę nie obciążoną pakunkiem znaleźliśmy. Tłumy ludzi i WSZYSCY jak jeden z prezentami w rękach. Jestem pewna, że Państwo to widzą - Wigilia, godziny wczesnopopołudniowe, Polacy tłumnie spacerują po ulicach z prezentami i/lub choinkami. Ba! Niektórzy dopiero te choinki kupują. Tak. Totalnie. Tradycja taka, błyskotliwie uchwycona prawda czasu, prawda ekranu ani chybi!

Następnie trzy godziny po tym, jak wszyscy rodacy tłumnie zapylali po mieście uginając się pod ciężarem przepięknie zapakowanych pakunków zaopatrzonych w estetyczne kokardki, siadają oni do wigilijnych stołów, bogato zastawionych tradycyjnymi dwunastoma potrawami. Nie, żebym się znała na Wigiliach każdego Polaka z osobna, ale wyznać muszę, że u mnie w, powiedzmy, samo południe choinka dawno jest ubrana, prezenty popakowane, a w kuchni odchodzi symfonia na dwanaście rąk, żeby ze wszystkim zdążyć. Tu zaś mamy spokojne spacerki o zmroku, po czym wszyscy mają gotowe wypasione stoły z milionem pierogów i wyborem świątecznych ciast, chociaż jedyną osobą w całym filmie, która zajmowała się mieszaniem barszczu była Stanisława Celińska, grająca mamę Tomasza Karolaka (Melchiora, znaczy). "Bo oni to wszystko w tych paczkach przynieśli" zauważyło błyskotliwie Dziecko Młodsze i owszem, może to być jakiś trop.

Na wypadek zaś, gdyby sztuczny śnieg, 3/4 populacji stolicy objuczonych Pudłami z Kokardko i magicznie zastawiane stoły w dizajnersko urządzonych mieszkaniach nie wystarczyły, twórcy Dzieła przypomną nam, że są święta przy pomocy nienachalnych i dyskretnych (tylko, że nie) zdjęć udekorowanej bąbeczkami Arkadii, w której z niewymuszonym wdziękiem (tylko, że bardzo, bardzo nie) umieszczą część akcji. A gdyby jakiemuś tępakowi to też nie wystarczyło, jakiś miły pan przepięknym głosem przez megafony ogłosi: "Arkadia życzy swoim klientom wesołych świąt".

No, po tym to już cienia wątpliwości nie można mieć, że są święta, i możemy przejść do omawiania wątków.

Wątek Melchiora, Kazika i Zaginionego Tatusia

Czyli jeden z dwóch wątków, który prowadzony jest od pierwszej części (chwilowo) trylogii, nie żeby konsekwentnie. W tej części Kazik, całkiem znienacka opętany chęcią znalezienia dziadka (tatusia tatusia, znaczy) tak długo molestuje swego ojca, że ten w końcu ulega i udaje się zamiast do pracy do Piotrkowa Trybunalskiego w poszukiwaniu przodka, który, rzecz jasna, w finale się odnajduje, zasiada do rodzinnej Wigilii i wszyscy żyją długo i szczęśliwie, a jeśli nie chce ci się w to wierzyć, widzu, to znaczy, że masz problem.

Cała ta intryga jest hołdem złożonym bogu grafomanów i scenarzystów polskich komedii romantycznych, wielkiemu Bo Tak (nie aż tak, jak wątek Gibona i Karoliny, o którym będzie niżej, ale też) i w miarę przytomny widz, oglądając go, zajęty jest przede wszystkim stawianiem pytań.

Ile lat ma Kazik? Bo jakoś szczególnie rozwinięty emocjonalnie się nie wydaje. Ciut emocjonalnie rozwinięte dziecko zauważyłoby, albo po prostu przyswoiło wygłaszaną otwartym tekstem informację, że Melchior swojego ojca nie chce szukać. Znamy go (Melchiora, nie jego ojca) od trzech części, nigdy nie wyrażał chęci poszukania tatusia, nigdy o nim nie napomknął, nie widać było, że za nim tęskni, że ma do niego żal, po prostu człowiek nie istniał, a teraz nagle, pchany jakimś kompletnie niezrozumiałym obłędem, który ogarnął jego dziecko, w wigilijne popołudnie zamiast do pracy nagle wsiada do furgonetki i jedzie w Polskę. I tu wracamy do serii pytań, które wystrzeliwują z nas jak pociski z katiuszy - gdzie jest matka Kazika? Dlaczego kobieta, która ma liczne powody, by nie ufać ślepo biologicznemu ojcu swojego dziecka, co jest konsekwentnie i logicznie rozwijanym motywem w dwóch poprzednich częściach, nagle pozwala synkowi spędzać z nim Wigilię i szlajać się po kraju, bez jednego telefonu, bez sprawdzenia, czy wszystko u niego w porządku? Dlaczego Melchior, który oznajmia, że wychodzi do pracy, do tej pracy nie idzie, tylko w stroju Mikołaja jeździ po Polsce, a mimo to nie dzwoni do niego żaden rozjuszony szef, nikt go nie szuka, temat wyjścia do pracy w ogóle się nie pojawia? Odnaleziony tatuś okazuje się raczej niesympatycznym starszym panem (Andrzej Grabowski jest doskonałym aktorem, ale z pustego i Salomon nie naleje, nieprawdaż), którego tak naprawdę nikomu nie brakowało przy wigilijnym stole, i który przy tym stole chyba nie czuje się komfortowo, w dodatku wychodzi na jaw, że przez całe lata mamusia Melchiora ukrywała przed nim pisane przez ojca listy - i nic. Nikt na ten temat się nie zająkuje, Melchior nie robi awantury jak stąd do Timbuktu, nie widać nawet, by miał pretensje, dlaczego, do cholery, nikt w tej rodzinie po prostu ze sobą nie rozmawia? Dlaczego mamy uwierzyć w jakikolwiek autentyzm uczuć w wypadku tych ludzi, którzy wyglądają, jakby nic ich nie łączyło, jakby im na sobie nie zależało, jakby za sobą nie przepadali i się nie znali (no i się, Bogiem a prawdą, nie znają, więc może by tak dobrze było inaczej poprowadzić ten wątek, co?), bo nam Imperatyw Narracyjny powiedział, że oto oglądamy Pojednanie Rodziny Nad Wigilijną Rybą w Galarecie? Tak się składa, że oglądając DOBRĄ komedię romantyczną widz powinien kupić nawet najbardziej baśniową historię, choćby sam się w duchu z siebie śmiał, po prostu musi ją kupić. Jeśli nie kupuje, tylko zadaje pytania, to taką komedię można o kant tyłka potłuc, przykro mi.

Zaś o tym, co myślę o podwątku, w którym szukający tatusia Melchior z Kazikiem odwiedzają przez pomyłkę dom, w którym mieszka rodzina z dziadkiem cierpiącym na amnezję, i ten dziadek się cieszy, że przyszedł "Piotruś z wnuczkiem" nic nie napiszę, bo nie znam takich brzydkich słów. Na litość bogów wszelakich, żeby robić element podobno komediowy z cudzej choroby i podeszłego wieku to ja już nie wiem, kim trzeba być.

Wątek Zuzanny i Rafała (oraz Andrzeja i sekretarki Weroniki)

Ten wątek to jest po prostu książkowy przykład na to, co się dzieje, gdy ktoś odtwarza cudze pomysły, nie mając cudzego talentu. Nawiązując - i nie po raz ostatni - do "Love Actually" jako do niedościgłego, obawiam się, wzoru - film ten miał bardzo wielu bohaterów, a WSZYSCY zostali osadzeni w historii. Żadna opowieść nie wisiała w próżni, każda została osadzona w filmowej rzeczywistości choćby przy pomocy jednej sceny, jednego zdania. Każda. Sprawdziłam. To jest (wiem, wiem, powtarzam się) prawdziwe mistrzostwo, prowadzić jednocześnie dziesięciu czy dwudziestu bohaterów i potrafić ich jakoś scharakteryzować, sprawić, że widz - nawet, jeśli z bohaterem nie sympatyzuje czy go najzwyczajniej w świecie nie lubi - potrafi rozumieć albo wytłumaczyć sobie, czemu jakaś postać coś robi, czemu jest taka, a nie inna.

Tymczasem u nas mamy wątek, którego bohaterowie, po prostu, wiszą w próżni. Nic o nich nie wiemy. Pojawiają się znikąd. Bo tak.

Mamy Zuzannę. Zuzanna jest architektką oraz narzeczoną Andrzeja. Jest w swoim związku wyraźnie nieszczęśliwa, żyje jak w złotej klatce, czy może raczej w dizajnerskiej klatce z metaloplastyki i szkła. Andrzej jest szalenie bogaty, pracuje na najwyższym piętrze jakiegoś wypasionego biurowca i żonę też chciałby mieć dizajnerską i wypasioną (oraz, zgodnie z kanonem, ma kochankę - swoją sekretarkę, ale nie przywiązuje do tego wagi), więc nabywa Karolinie ubrania pod swoją wizję, nie pozwala na własną inwencję i Zuzanna, starannie wybrawszy wigilijne przedpołudnie na deklaracje, postanawia coś z tym zrobić. Pierwszą rzeczą, którą robi, jest wyrzucenie kupionej na uroczystą kolację u przyszłych teściów sukienkę przez okno, po czym idzie kupić choinkę.

Na mieście poznaje Rafała. Rafał jest weterynarzem i organizatorem akcji na rynku miasta, jednej z tych "nie kupuj, adoptuj"(uczestnictwo w podobnych akcjach jest bowiem kolejną rzeczą, której z upodobaniem oddają się mieszkańcy stolicy w samą Wigilię). Zuzannę zauważa w metrze, popada w uczucie od pierwszego wejrzenia, co nawet można zrozumieć, bo dziewczyna jest śliczna, niestety, obowiązki wzywają, Rafał udaje się więc zachęcać warszawiaków do adopcji psa, ale na pierwszą uwagę kolegi "O, to ta z metra" porzuca bez chwili wahania obowiązki zawodowe, by udać się z domniemaną bogdanką na spacer. Spacer kończy się zaadoptowaniem psa, którego nikt nigdy nie chciał ("Nawet psa nie potrafią obsadzić", rzekł ponuro Potomek Młodszy patrząc na uroczego łaciatka, twardo nazywanego "najbrzydszym psem w schronisku"), wymianą wizytówek i czułym pożegnaniem połączonym z cmokaniem w domofon.

Andrzej po powrocie z pracy odmawia posiadania psa, każe go odprowadzić zanim udadzą się na wieczerzę do rodziców, Rafał, fałszywie zinterpretowawszy SMS od Zuzanny, uchachany wizją wspólnego wieczoru dokonuje przemeblowania mieszkania, przyodziania choinki i sporządzenia wieczerzy, chociaż dosłownie minutę wcześniej dokładnie widzieliśmy, że ma kompletnie pustą lodówkę...

... i powinniśmy mu dopingować ile sił, nienawidzić Andrzeja, życzyć Zuzannie jak najlepiej, ale nie dopingujemy, nie nienawidzimy i nie życzymy, bo nas to wszystko nie obchodzi. A nie obchodzi nas, bo tak naprawdę nie mamy pojęcia, dlaczego jej relacja z facetem jest tak bardzo nieudana. Scenariusz nie pokazuje nam ich związku.  To znaczy, Andrzej jest bogaty i zaborczy, i zły, bo nie lubi psów i ma romans, więc, wiecie, musi być zły, nie zadawaj pytań, osobo, która kupiłaś bilet. Rafał jest biedny (pusta lodówka!!! niedizajnerskie wnętrze!!!) i szlachetny (weterynarz!!! kocha pieski!!!), a Zuzanna nieszczęśliwa, bo narzeczony jej nie rozumie (i nie szkodzi, że dziewczątko nic z tym nie robi do samej wigilii), bo tak. Zostają postawieni na ekranie bez żadnej historii, po prostu, mamy Miuość od Pierwszego Wejrzenia i Narzeczonego, Co Nie Lubi Psów (oraz ma romans, o czym co prawda Zuzanna nie ma pojęcia, ale my tak, i to powinno wystarczyć, byśmy usprawiedliwiali jej flirty z pierwszy raz widzianym na oczy przystojniakiem), na diabła jeszcze jakaś historia.

I tu płynnie wracamy do naszego Wzorca z Sevres. 

Drodzy Twórcy, jeśli już zdecydowaliście się kopiować czyjś pomysł, to może warto było pójść po całości? I zauważyć, że akcja "Love Actually" NIE ROZGRYWA się w jeden dzień? Te "trzy tygodnie do świąt" dają czas, by zarysować, osadzić, spleść ze sobą losy bohaterów, jakoś ich scharakteryzować i coś o nich powiedzieć. I uniknąć tworzenia - PYK! - z powietrza nieszczęśliwej dziuni, o której nic nie wiemy, i której nie mieliśmy szansy ani polubić, ani zrozumieć, a jako kuriozalny argument na temat niekompatybilności jej związku wskazywać, że  nawet choinki nie mogła sama wybrać, gdyż narzeczony rzekł, że jego mamusia już ma. W Wigilię. Co za zdzira z tej mamusi, typowa teściowa, mieć choinkę w Wigilię, zamiast czekać do osiemnastej, aż się Zuza na jakąś zdecyduje, widział to kto podobne rzeczy!

Wątek Gibona i Karoliny

Wątek policjanta o ksywie (miejmy nadzieję) Gibon i radiowej prezenterki Karoliny wywołuje u mnie na przemian opad szczęki i dreszcze wzdłuż kręgosłupa, takie, jaki się czuje, gdy człowiek jest sam w domu i czuje, że z ciemnego ogrodu ktoś na niego patrzy, niewidzialny w ciemności, ale obecny.

Policjant, ksywa Gibon, "taki facet!', jak twierdzą koledzy, oraz "odznaczony cztery razy w ciągu dwóch lat" (i to jest wszystko, co o nim wiemy) kocha się od ponad roku w Karolinie, radiowej prezenterce radia Zet. Radio Zet ma nastawione w wozie policyjnym na stałe, zdjęcie Karoliny utknięte za klapką w samochodzie, jej audycje sobie nagrywa i zna na pamięć do tego stopnia, że gdy Karolina spóźnia się do pracy i puszczają jej głos "z puszki" on to zauważa, i to wszystko nie jest nienormalne, nienienie, to jest romantyczne i wzruszające, i to jest wielka miłość, tylko ja się nie znam oraz złośliwie czepiam. Karolina zaś prowadzi w radiu tkliwe audycje o Miłości i Uczuciach, jak również Poszukiwaniu Drugiej Połówki, wskutek czego pan policjant czuje całym sobą, że łączy ich Komunia Dusz, a że pragnąłby zapewne także Komunii Ciał, pod wpływem namów kumpla z pracy i licząc na wigilijny cud dzwoni do radia i wyznaje bogdance miłość.

Bogdanka, no zaskoczenie stulecia doprawdy, nie wydaje z siebie radosnego okrzyku: "O, pójdź w me objęcia, Człowieku, Którego W Życiu Nawet Na Oczy Nie Widziałam, niech miłości pajęczyna oplecie drżący dwukwiat naszych ciał!!!", tylko, speszona, ucina rozmowę,  bo, jak mówi koleżance z pracy "A jak to świr?" (Dziecko Starsze, które całą scenę rozmowy telefonicznej przesiedziało z zasłoniętą z zażenowania twarzą; z mocą: "TO NA PEWNO ŚWIR!!!"), po czym po wyjściu z pracy zostaje niemal przejechana przez samochód  świra, to znaczy, ona nie wie, że to on, robi mu karczemną awanturę, wskutek której on popada w załamanie, no bo jak to, świat mu dawał znaki, a tu taka wtopa.

A następnie, po kilku niezbornych scenach, które mają nas usilnie przekonać, że Gibon to jest dusza człowiek, a Karolina zaczyna odczuwać to magiczne przyciąganie, mamy wielki finał. Oto do domu Karoliny wbija - wyłamując drzwi celnym a męskim kopem - policja plus antyterroryści, nad domem polatuje helikopter z flarą, antyterroryści zamaskowani i z bronią, pewnie nie z ostrymi nabojami, ale ona przecież o tym nie wie, na czele zaś - Gibon z przemową na ustach, że co ona sobie wyobraża! Myśli, ze taka wzorowa jest, a wcale nie jest!!! I mówi w radio o tej miłości, a nie otwiera się na nią, a on się otworzył, i ona jest połówką, gdyż świat mu daje znaki!!!, wskutek której to przemowy Karolina rozjaśnia się błogim uśmiechem i pada mu w objęcia (finałowy pocałunek Zuzanny i Rafała moje Dziecko Starsze skomentowało cynicznie: "Podali se usta. Mam nadzieję, że znają swoje imiona", i trzeba przyznać, że Zuzanna i Rafał przynajmniej to znali. O Gibonie i Karolinie nie da się tego powiedzieć).

Drodzy Państwo, ja to musiałam dwa razy obejrzeć, żeby uwierzyć. I nie uwierzyłam nawet za drugim, bo w głowie wciąż mi migała czerwona lampka wielkości co najmniej tej flary z helikoptera, a wewnętrzny głos już nie mówił, a wrzeszczał: "Uciekaj! Uciekaj! Idź na policję (jakąś inną), zdobądź zakaz zbliżania się, on jest niebezpieczny! Zna twoje imię, nazwisko, zna twój adres!!! Dlaczego pozwalasz mu się dotykać, dlaczego go całujesz, przecież go nie znasz!!!". NA LITOŚĆ BOSKĄ, ja wiem, że motyw, który w realu podpadałby pod stalking w komediach romantycznych jest nader często wykorzystywany jako opis wielkiego uczucia, ale jakieś granice trzeba chyba zachować. Dlaczego ja mam uwierzyć, że te parę połączy cokolwiek poza wspomnianym już (przeze mnie, niestety) zakazem zbliżania się, skoro oni o sobie (a już zwłaszcza ona o nim) nic nie wiedzą, i nie mówię o imponderabiliach, jak choćby wyznawana religia lub jej brak czy poglądy polityczne, ale o duperelach w rodzaju jaką kawę piją albo w którą stronę wieszają rolkę papieru toaletowego??? Dlaczego, do licha, twórcy komedii romantycznych (nader licznych, choć ci chyba doszli do ściany) uparli się nam wmówić, że zachowania patologiczne są tak naprawdę urocze, pożądane i są objawem tej miłości, o której każdy marzy??? NIE SĄ. Są złe, niebezpieczne, są objawem zaburzeń, sa patologiczne właśnie!!!

A propos patologiczne, przejdziemy teraz do ostatniego wątku, i jeśli komuś się wydawało, że do tej pory byłam rozgadana nadmiernie to, obawiam się, czeka go nie lada zaskoczenie.

Wątek Wojciecha

Wielokrotnie już pisałam, (ale jeszcze powtórzę, bo co sobie będę żałować) że o sile komedii brytyjskich, i nie tylko romantycznych, ale wszystkich, stanowi dramat. Wszystkie komedie brytyjskie, które są arcydziełami gatunku albo filmami więcej niż dobrymi nie są komediami tylko i wyłącznie, we wszystkich gdzieś w tle, jako pełnoprawny wątek albo pretekst do opowiedzenia historii pojawia się smutek, nieszczęście czy choćby tylko pech, sytuacja, która sprawia, że opowiadana historia nabiera głębi i niuansów i staje się czymś więcej niż tylko banalną powiastką do pośmiania się i zapomnienia. W filmach świątecznych dodatkowo ważne jest pokazanie, że nie zawsze święta to reniferki, kakałko z pianką, opłatek, karp, choinka, śnieg i dzwoneczki. Że czasem w życiu jest tak, że happy endu nie ma, bo być go nie może. Czasem bywa smutno. Czasem bywa źle. Czasem zdarzy się coś, nieodwracalnego. Tak też bywa. I nie ma potrzeby udawać, że jest inaczej, nie ma powodu uśmiechać się i cieszyć, gdyż święta. Nie. Czasem nie. Czasem po prostu nie, i nie musisz się jeszcze dodatkowo z tego powodu czuć źle.

Dlatego w "Love Actually" moim ukochanym wątkiem jest ten o zakochanej w koledze z pracy asystentce, która rezygnuje ze swojego happy endu z miłości do chorego brata, i być może to właśnie jest największe i najprawdziwsze uczucie ze wszystkich, jakie w tym filmie oglądamy. I dlatego nie zgadzam się z krytykami ""Listów do M2", którym nie podoba się wątek chorego chłopca, który wybrał Wigilię na dzień swego samobójstwa, wiele w tym filmie da się skrytykować (patrz: Maciej Zakościelny i owca), ale nie to, TAKŻE DLATEGO, że jest to ten wątek i ten świąteczny cud, który wpleciono w całą opowieść logicznie i precyzyjnie, a nie jest to rzecz, którą da się opowiedzieć o trzeciej odsłonie dzieła.

W "Listach do M" wątek dramatyczny to wątek Wojciecha i jego żony. Uważam go za (uwaga! Mówię to o współczesnej polskiej komedii, zapamiętajcie tę chwilę! Nie powtórzy się zbyt szybko) mistrzowsko poprowadzony - od pierwszej części, gdy poznajemy Wojciecha i Małgorzatę, i ich wypasiony, kapiący forsą, elegancki dom, elegancki i lodowaty, urządzony nowocześnie, monochromatycznie, biała choinka, czarne bombki, turbot zamiast trywialnego karpia, "Cicha noc" puszczana w oryginale na sprzęcie światowej klasy, on - profesor uniwersytecki, ona - znienawidzona przez podwładnych, chłodna, rzeczowa dyrektorka (współwłaścicielka?) rozgłośni radiowej, ludzie, którzy mają wszystko. Jedno jedyne urwane zdanie (czy już wspominałam, że uważam to za mistrzowskie?), które ktoś nieuważny może bez trudu przegapić: "Dziś miałby...", by dostrzec, że pod tymi nieskazitelnymi, oszczędnymi formami, chłodną elegancją i klasą za wielkie pieniądze buzuje wciąż żywa rozpacz, a potem - ukryty w głębi stylowego domu pusty, dziecięcy pokoik. Tej właśnie parze przydarza się wigilijny cud, na który zbyt racjonalnie myślący widz musi przymknąć oko, ale większość przymyka, bo już zdążyła tych ludzi zrozumieć i im współczuć, i tak to się właśnie robi (czy twórcy trzeciej części mnie słyszą?).

Z drugiej części ""Listów do M" wiemy, że Małgorzata jest bardzo chora, w trzeciej dowiadujemy się, że nie żyje od jakiegoś czasu. Wojciecha widzimy pierwszy raz na cmentarzu, gdy stawia na grobie żony świąteczny prezent. Ich adoptowana córka jest w szkole i nie wróciła na święta, Wojciech jest sam, unika przyjaciół, znajomych, zaniedbuje obowiązki zawodowe. W domu ma pokój wypełniony pamiątkami po żonie, prezentami, które kupuje sobie od niej na wszystkie święta i rocznice, ma w nim też laptop, na którym przechowuje filmy i zdjęcia. Jest to pokój, do którego nikomu nie wolno wchodzić.

Słowem, widzimy człowieka w żałobie, w głębokiej depresji, obolałego i nieszczęśliwego. Człowiek ten ma gosposię, gosposia prowadzi mu dom i ma zakaz wchodzenia do pokoju z pamiątkami, którego to zakazu przestrzega. Ma też córkę, która zakazu nie przestrzega. Córki w ogóle nie powinno być w domu Wojciecha, ale mama nie ma jej z kim zostawić, więc zabiera ją ze sobą w ten jedyny dzień, a dzieciątko pierwsze, co robi, to odpala sobie na laptopie filmiki ze zmarłą żoną gospodarza i ogląda pamiątki. Drugą rzeczą, którą robi jest kradzież laptopa, gdy Wojciech odkrywszy, że mała buszowała sobie w jego pokoju, wyrzuca z domu ją i jej mamę (nie zgadzam się z opiniami, że ją zwalnia, mówi "Proszę stąd natychmiast wyjść", ja to odczytuję jako "Idźcie już sobie i zostawcie mnie w spokoju").

Gdy odkrywa, że laptop zniknął usiłuje skontaktować się z małym potworem, który najpierw nie odbiera telefonów, a potem oznajmia, że jest nieletnia i g... mi możesz zrobić, panie ładny (do wiadomości autorów scenariusza - no, niekoniecznie. Za szkody popełnione przez dziecko w miejscu pracy odpowiada rodzic i bardzo żałuję, że Wojciech, zdruzgotany i przerażony wizją utraty filmów i zdjęć, jej tego nie powiedział. Tak, kochana Dusiu, jesteś niepełnoletnia. Ale twoja mama już pełnoletnia jest. Złamała umowę, którą z nią zawarłem, przyprowadzając cię do pracy, a ty ukradłaś cenną rzecz. Tak, nikt cię nie wsadzi do więzienia. Ale zgadnij, co można zrobić z twoją mamą, a moją pracownicą. Laptop, nienaruszony, ma tu być za pół godziny. I odkładamy słuchawkę).

Następnie Dusia zaczyna eskalować żądania (masz przyjść tu, przynieść to, włożyć na siebie tamto, to są rysunki mojej mamy, masz wymyślić, co z nimi zrobić) a udręczony, przerażony Wojciech stara się je spełniać, scena, gdy błaga przyjaciela, wydawcę, by wydał rysunki matki Dusi, bo on musi odzyskać laptopa powoduje, że gardło mi się ściska, podobnie jak serce i pięści, z których chętnie zrobiłabym użytek. 

Łagodnie pytam twórców omawianego arcydzieła - czy wy nigdy nikogo nie straciliście? Nie wiecie, że dla osoby po stracie najgorszy, najbardziej wyniszczający jest okres świąt, gdy zewsząd otacza nas cudza radość, rodzinny nastrój, i cudze szczęście? Czy nie wiecie, czym dla człowieka w żałobie są pamiątki po drogim zmarłym? JPRDL, naprawdę? Co was skłoniło do napisania psychopatycznej dziewczynki (doprawdy, jej wyraz twarzy, gdy widzi na wyświetlaczu telefonu, że Wojciech próbuje się do niej dodzwonić i odrzuca połączenie z uśmiechem! Na rozpaczliwe: "To stary laptop, dam ci za niego pięć tysięcy, zależy mi tylko na zdjęciach", jej lodowate: "Po co one panu?". Chciałam napisać - zimny, nieruchomy wzrok jak u rekina, ale nawet rekin nie zasługuje na spostponowanie podobnym porównaniem) i uznanie, że widzowie ją polubią? Zrozumieją? Będą dopingować? Dlaczego nikt, ani razu, ani słowem nie zająknął się o tym, że to, co robi Dusia, jest złe? Dlaczego akcja jest poprowadzona tak, jakby to Wojciech był bohaterem negatywnym, tym złym, złym, zbyt pogrążonym w żalu człowiekiem? Dlaczego destrukcyjne, okrutne dręczenie głęboko nieszczęśliwego człowieka uchodzi małej na sucho? Moje najstarsze dziecko w połowie seansu spytało z nadzieją: "Ale ona pod koniec wpadnie pod tira?" i to zdanie dokładnie określa uczucia, jakie wywoływał mały wybryk natury w oglądających.

A może uznaliście, że jej opowieść o mamie w depresji, która najpierw była fiszą w banku, ale nie dawała rady, nawet na prochach, więc odeszła i rysowała, ale nikt nie chciał tych rysunków, w dodatku mąż od niej  odszedł, skruszy nasze kamienne serca, bo depresja to problem, a przy okazji nośny temat? W takim razie mam dla was wiadomość - jeżeli mamy zestawione dwie pogrążone w smutku osoby, jedną znaną nam, której historię śledzimy od dłuższego czasu, którą polubiliśmy, której współczujemy, i drugą, którą pierwszy raz widzimy na oczy, a której tkliwą historyjkę opowiada nam antypatyczne rude półdiablę, to szanse na to, że pochylimy się nad opowieścią półdiablęcia jest taka więcej zerowa. Serio, uważam, że BYĆ MOŻE historia gospodyni Wojciech warta byłaby uwagi. Ale nie możemy w tę historię wejść, bo stoi nam na drodze rudy, kudłaty mur, który najchętniej potraktowalibyśmy taką dużą, duuuużą metalową kulą na grubym łańcuchu*.

O tym, co myślę o (oczywiście łatwym do przewidzenia od pierwszej chwili, gdy słodka dziewusia pojawia się na ekranie) hapiendzie, o głębokiej żałobie i depresji, która robi "pyk!" i znika, o wigilijnym cudzie zaszłym pod wpływem... doprawdy, nie wiem czego, dziecięcego niewymuszonego wdzięku (buahahahaha)? Uczucia matki i córki, które ogarnęło też Wojciecha? Narracyjnego Imperatywu? małego Tima dwudziestego pierwszego wieku?... nie napiszę. Miłosiernie.

(za to, hej, ja też chcę, żeby ktoś załatwił mi wydanie moich rysunków w Wigilię, akurat w ten kwadrans, który upływa między łamaniem się opłatkiem a konsumpcją ryby po grecku! Proszę! Ja też umiem ładnie rysować i mogę pospoczywać smutno na kanapie, żeby kogoś skłonić do pomocy, serio!).

"Ale pomyślcie, że moglibyśmy 150 złotych zapłacić, żeby do kina iść i raz się zaśmiać na scenie z menelem!" - rzekł po projekcji filmu Potomek Starszy i to jest, doprawdy, najlepsze podsumowanie tego dzieła.

Ja zaś znalazłam zaletę pandemii - oto skutkiem szalejącego Covidu w listopadzie nie weszły do kin "Listy do M 4".

Po obejrzeniu Trójki mogę rzec tylko - uffff.

 

Jak się już zorientowali wszyscy, którzy dotarli aż tu, ja poleciałam wątkami  – jeśli macie ochotę lecieć jak Bogowie Filmu przykazali, zgodnie z fabułą, to zapraszam Was do genialnej recenzji Kawy z Cynamonem, z którą zrobiłyśmy sobie wspólne oglądanie, każda u siebie, i jednoczesne recenzowanie, też każda u siebie :D.


*UWAGA, nie piszę tu o aktorce! Piszę o postaci, czynię to zastrzeżenie, bo ktoś mógłby mnie opacznie rozumieć. Rudowłosa dziewczynka jest aktorsko bardzo dobra, zapewne dlatego tak bardzo nienawidzimy filmowej Dusi :).

czwartek, 14 stycznia 2021

Z nowym rokiem nowym... eee... wyzwaniem!

Nowy rok, nowe wyzwania, nowe walące się przy najlżejszym poruszeniu już nie Stosiki, ale Stosy wstydu, nowe noworoczne postanowienie, by nie kupować żadnych książek, dopóki nie zrobi się porządku ze starymi i nowe wbbingo

(i żeby nie było, trafiłam Wielkobukowe Bingo 2020, i to nawet trzy razy - raz po skosie, pionowo i poziomo, tylko coś mi się tak trochę z recenzjami zwlekało, zwlekało... aż się rok skończył. Nie znaczy to jednak, że niektóre z tych recenzji się nie pojawią, bo się pojawią, umieszczone pod nową, jakże stosowną dla tego bloga etykietką "Z refleksem szachisty").

W tym roku zdecydowałam się na wersję Bingo Okładkowego, po pierwsze pozostawia ono jeszcze szersze pole manewru niż zwykłe Bingo (które też do nazbyt ograniczających nie należy, i za to je lubimy), a poza tym wszystkie książki, zwalone na Stos Wstydu mają okładki i ja je sobie teraz trochę po nich pooceniam. Znaczy, podopasowywuję.

Na pierwszy ogień poszło

 "Niedaleko pada trup od denata" Iwony Banach, bo doszłam do wniosku, że niewiele jest okładek lepiej pasujących do kategorii "Okładka z konturem/zarysem postaci".

I, no cóż, okładka niewątpliwie odpowiada wyzwaniu. 

Cała reszta zaś... niestety, niestety.

Mówiąc szczerze i brutalnie - Piekarski na mękach to kuracjusz podczas relaksacyjnego pobytu w Ciechocinku w porównaniu ze mną czytającą tę książkę.

Chętnie testuję autorów, których nie znam, lubię komedie kryminalne, zawsze lubiłam, podchodzę do takich książek z przymrużeniem oka, bo, wiadomo, nie są to "poważne kryminały", pozostawiają spore (no - sporsze) pole manewru i nieco większy margines magicznego "dziania się" i szczęśliwych zbiegów okoliczności, ale, doprawdy, są granice.

Tytuł doskonały, przyciągający uwagę, pomysł z potencjałem (w małym miasteczku ktoś morduje pisarzy...) i... to by było na tyle w kwestii plusów.

Na treść składają się głównie chaos, bałagan, bicie po głowie i umazywanie się ohydnymi maziami w charakterze ulubionego zabiegu fabularnego (podobnie było w pierwszej poznanej przeze mnie powieści tej autorki), brak myśli... niech będzie, że przewodniej, moim zdaniem - jakiejkolwiek, bohaterowie, których nie da się ani polubić, ani zrozumieć, ani im dopingować, główna para zakochuje się w sobie mocą Imperatywu Narracyjnego, bo cienia chemii między nimi nie ma. Mikołaj - trulover, znaczy, z zawodu policjant -, opisywany jako drobiazgowy szczególarz jest irytującym kretynem, który co i rusz wpada na jakiś pomysł i huuuuzia! zmienia kierunek śledztwa, bo on teraz będzie ten pomysł traktował jako hipotezę dochodzeniową, w dodatku ten szczególarz, - podobnież tak szczegółowy, że panicznie boją się go podwładni, a własna matka unika kontaktów i obawia się posiadania wnuków, bo a nuż będą podobne do tatusia? - wpada na swoje olśniewające pomysły siedząc całymi godzinami na miejscu zbrodni wraz z podejrzano-ofiarą i konsumując posiłki, a drobiazgowości z lupą by się u niego nie znalazło, chyba, że chodzi o podejrzliwe oglądanie każdego kęsa serniczka z glonów czy tam innych wodorostów, przygotowywanych przez panią domu. Truloverka, a zarazem główna młoda bohaterka, Magda, ma - moim zdaniem - cechy psychopatyczne (przy którymś z kolei razie, gdy ucieszyła się, że ktoś został zamordowany, bo ona sobie chce obejrzeć nieboszczyka zaczęłam odczuwać pewien moralny dyskomfort, jej spokój w obliczu prawdopodobnego a nieodwracalnego  uszkodzenia byłego - no ja rozumiem, że były, uczucia jej wychłódły, w dodatku były jest  kretynem czystej wody, ale ŻEBY AŻ TAK?! I też kilkukrotnie? - był po prostu nienaturalny, w chwili, gdy znajduje się w ciemną burzową noc w nieznanym miejscu z czyimiś zwłokami i potencjalnym mordercą w okolicy przejmuje się tylko tym, że to miejsce to jest rozwalająca się chałupa, a powinien być elegancki dworek, i tak dalej, i tak dalej, większej części nie pamiętam, wyparłam), względnie jest po prostu głupia, w sumie po namyśle stwierdzam, że to niewykluczone, w końcu absolutnie wszyscy bohaterowie tej powieści dysponują, no cóż, inteligencją rozwielitek, i to w uwiądzie (na przykład - w trzy starsze panie z obsesją na temat demonów jestem w stanie uwierzyć, WSZYSCY bohaterowie, wykrzykujący w chwili paniki "Aaaaaa, demon, demon!!!" budzą, łagodnie rzecz ujmując, irytację).

W dodatku stereotyp stereotypem pogania, jak teściowa - to zakochana w synusiu psycholka, gotowa udusić synową za sam fakt zabrania jej dziubdziulka z domu rodzinnego, jak dziubdziulek, to bekający nad kotletem grubas z mięśniem piwnym i fryzurą na pożyczkę, jak jedzenie wegańskie - to koniecznie cuchnące, sraczkowate w kolorze, bezkształtne i powodujące niestrawność, jak ekscentryczna staruszka - to pełnoobjawowa kretynka, jak matka panny z dzieckiem - to gotowa wydać córkę za mąż dosłownie za kogokolwiek i dowolnymi metodami, bo inaczej będzie "nie po bożemu", jak mieszkańcy i mieszkanki małego miasteczka - to plotkarze z obsesją na temat cudzego prowadzenia się i pękający z zawiści w stosunku do wszystkiego i wszystkich. Nie wykluczam, że było to takie puszczanie oka do czytelnika, cóż, w moim wypadku kompletnie nie podziałało, że już nie wspomnę, że puszczać oko do czytelnika można co jakiś czas, a nie łopatologicznie, po siedem razy na stronę, waląc człowieka w łeb tym mruganiem jak łopatą z rykiem: "Oko do ciebie puszczam, widzisz?!" na ustach.

Prawdę mówiąc ani to komedia, ani kryminalna (rozwiązanie zagadki wywołało u mnie następującą reakcję: "Aleee... eee... że co?), moje drugie (i zdecydowane ostatnie) podejście do tej autorki, a pierwsze było równie... nieudane (i też tytuł był niezły! aż zazdroszczę, ja tak bardzo nie umiem w tytuły)... ale polszczyzna mnie nie bolała, jeśli pominiemy kilka powtórzeń czy niezręcznych sformułowań, (większej) krzywdy rzecz nie zrobi, i jako lektura kompletnie niezobowiązująca i do zapomnienia, ot, takie czytadło, gdy nie mamy czasu/siły/nastroju na nic lepszego może się u kogoś sprawdzić.

Tyle, że nie u mnie.