niedziela, 22 listopada 2020

Podróż na Wschód. "Stambuł do zjedzenia" Bartek Kieżun

 Jestem spod Byka.

Nie jest to rzecz, która jakoś nadmiernie organizuje mi życie, bo nie wierzę w horoskopy, chociaż je, rzecz jasna, czytuję. I pewnie dlatego w nie nie wierzę, bo ileż można czytać o kobietach spod Byka, tych, nieprawdaż, pulchnych trzpiotkach z wybujałym biustem i dołeczkami tu i ówdzie, kochających domową krzątaninę, domową atmosferę oraz robione od linijki grządki w ogródku, zwłaszcza, gdy ma się lustro, jak również, ekhm, ogródek do obejrzenia starannie z okien tego, ekhm, tchnącego rodzinną atmosferą domu, i nijak nie można się w tym ogródku dopatrzyć choćby pół grządki. O takiej od linijki nawet nie wspominając. I jeszcze są, nieprawdaż, te Byki osobami ze szczęśliwą ręką do pieniędzy, głową do interesów, nader ceniące dobra materialne i gromadzące je z upodobaniem. Ekhm. Ekhm. Ekhm, ekhm, ekhm.

Lat trzeba było, żebym odkryła, że o dziwo dysponuję jedną cechą, która czyni ze mnie Byka pełną gębą, Byka stuprocentowego i rasowego, Byka z byczej krwi i byczych kości.

Otóż jem jak Byk.

Pisałam już o tym niejednokrotnie, na przykład tutaj, ale jeżeli ktoś nie ma ochoty ani siły przedzierać się przez moją logoreę (za co nie mogę nikogo winić), zacytuję sama siebie:

"Kocham jeść. Nie wyglądam, bo szybko się najadam, więc spożywam nieduże porcje, które chronią mnie przed otrzymaniem przydomka "obżartucha", ale kocham. Jestem jedzeniową sybarytką nie w kwestii subtelnego podawania pożywienia w postaci wyrafinowanego w formie kleksika spoczywającego na wykwintnym talerzyku, przybranego kandyzowaną wisienką spełniającą pod względem rozmiaru i koloru wszelkie, nawet najostrzejsze, normy światowe, oraz artystycznymi mazami z czekolady.

Jestem sybarytką w bardzo bliskowschodnim  stylu, ma być kolorowo i barwnie, ma pachnieć i te zapachy mają się mieszać, łaskotać w nos, pobudzać ślinianki i skłaniać do eksperymentów. Ma być dużo na dużej ilości talerzyków, żeby można wszystkiego spróbować i wszystko mieszać, a najlepiej, jeżeli to wszystko można jeść palcami albo "sztućcami" z chleba, tortilli czy pity. I NIE MA być szybko, ma być długo i z dużą ilością ludzi, posiłek ma być okazją do spotkania i rozmów, a jedzenie ma sprawiać przyjemność kolorystyczną, zapachową i towarzyską. Pod tym jednym, jedynym względem jestem rasową osobą spod Byka ;D!".

Napisałam to rok temu i upewniam, że nic się tym względem nie zmieniło.

Niestety, nie zmieniło się także to, że co prawda zodiakalne Byki podobno lubują się w gromadzeniu majątku i mają do tego wrodzony talent, ale ja, najwyraźniej ignorowane przez Dobre Gwiazdy bycze dziecię byłam, jestem i zapewne do śmierci pozostanę Prowincjonalno, Ubogo Nauczycielko Obarczono Licznem Potomstwem i Bez Grosza Przy Duszy, która wyjeżdża co najwyżej na Mazury, bo jej teściowa ma tam domek i odpada problem opłacania dachu nad głową. Moje bliskowschodnie uczty, moje podróże przez pachnące przyprawami targowiska, moje upajanie się woniami Arabii, kolorami Turcji i smakami Maghrebu odbywam tylko we własnej głowie i czasem we własnej kuchni, gdy przygotowuję coś, co Potomki nazywają "rodzinnym obiadem", czyli posiłek składający się z np. sześciu różnych potraw, stawianych na środku stołu, których każdy je tyle, ile chce, i po którym zazwyczaj, najedzona do wypęku, odsuwam się od stołu z (prostacko uogólniającym i spłaszczającym perspektywę): "Ach, muzułmanie to naprawdę POTRAFIĄ JEŚĆ!" na ustach.

Dla osób takich, jak ja

"Stambuł do zjedzenia" Bartka Kieżuna

jest po prostu darem od losu (i od Wydawnictwa Buchmann, któremu dziękuję za egzemplarz recenzencki i polecam się na przyszłość!!!).

"Jak zamierzasz zrecenzować książkę kucharską?" spytała moja mamusia, gdy, z błyskiem w oku i ślinotokiem, przeglądałam książkę.

No, nie wiem.

Kucharskiej bym pewnie nie umiała.

Ale "Stambuł do zjedzenia" nie jest książką kucharską.

W każdym razie NIE TYLKO książką kucharską.

Każdy przepis otwiera strona, na której autor ze swadą, wdziękiem i poczuciem humoru opisuje Stambuł, jego zaułki, jego malutkie, nieznane Przeciętnemu Turyście restauracyjki i kafejki, związane z nim anegdoty i opowieści historyczne, Stambuł wielu imion i wielu tradycji splecionych w jedyny w swoim rodzaju kobierzec, który możemy dziś podziwiać, a może nawet pokochać.

A potem opowiadana historia płynnie przechodzi w przepis, opisany przejrzyście - za te wszystkie "bulion warzywny można zastąpić także wodą" albo "powinniśmy użyć sera (tutaj bardzo dziwna nazwa, której nie umiem nawet napisać, o wymawianiu nie wspominając), ale mozzarella jest dobrym zamiennikiem" proszę przyjąć wyrazy dozgonnej wdzięczności i uwielbienia, Panie Bartku! (tu następuje dłuuugie spojrzenie oraz robienie wiatera rzęsyma) - i też z poczuciem humoru ("ciepłą masę po przestudzeniu formujemy w kulki wielkości orzechów włoskich i zjadamy, choć dobrze byłoby coś odłożyć również na talerz").

W dodatku spora część tych przepisów jest wege, albo da się "uwegetarianić", co w Domu w Dziczy jest rzeczą kluczową, i co wytrąca broń z ręki tym wszystkim szydercom, którzy nie raz i nie dwa rzucali w przestrzeń pozornie niezobowiązującą uwagę na temat daremnego uwielbienia dla kuchni Bliskiego Wschodu (i okolic), skoro ta kuchnia to głównie ryż z baraniną i rachatłukum, które jednakże trudno spożyć w charakterze głównego posiłku.

Z książki wypróbowane i przygarnięte do serca zostały już:

- bulgur pilavi, które sam autor nazywa nietypowym, bo pilaw to jednak z ryżu głównie bywa, ale bulgur jest ukochaną kaszą absolutnie każdego mieszkańca Domu w Dziczy, więc nietypowości nie odnotowano (nie, żebym nie radziła ociupinkę ograniczyć użycie papryki pul biber, nabyłam tę opisywaną jako średnio ostra - tu chwila na pośmianie się z głębi serca - i jeśli ona jest średnio ostra to ostrej wolałabym nie widzieć na oczy, po minucie konsumpcji ścierpło mi podniebienie i przestałam czuć smak, co przyjęłam z dużym rozżaleniem, bo był to smak wyśmienity),

- bazlama, turecki chleb z patelni, spełnienie marzeń tych z nas, którzy lubią używać pieczywa w charakterze sztućców,

- pide, nazwane przez moje dzieci, nie wykluczam, że w sposób absolutnie pozbawiony szacunku, Okiem Proroka, rzecz, którą w moim domu zjedli bez cienia protestu  ABSOLUTNIE WSZYSCY, a co to znaczy rozumieją chyba tylko ci z nas, którzy przygotowują posiłki dla licznych rodzin (jak sobie przypomnę, że kiedyś, czytając wspomnienia Małgorzaty Musierowicz, nie rozumiałam, czemu ona przygotowuje pierogi z czterema różnymi nadzieniami... no cóż, już rozumiem, chociaż może moje rozumienie robienia akurat pierogów nie obejmuje) i już zaczynamy kombinować z innymi nadzieniami,

jak również imam bayildi, lahmacun (acz bez farszu z wołowiną, więc nie wiem, czy się liczy), ciasteczka kokosowe, kuru fasulye...

I TO NIE JEST NASZE OSTATNIE SŁOWO.

W tym dziwnym czasie, gdy podróżować możemy jedynie w naszej wyobraźni, za sprawą książek, filmów, a także kuchennych doświadczeń, bardzo polecam każdemu.

Tym, którzy kiedyś, oby niedługo, będą mogli pojechać do Stambułu i sprawdzić, jak smakuje prawdziwe pide na prawdziwej, tureckiej ulicy.

I - może nawet bardziej - tym, którzy podobne podróże zawsze już odbywać będą tylko we własnej kuchni.

13 komentarzy:

  1. Robiłam redakcję/korektę, nie pomnę, jego książki o Portugalii. Też polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poważnie rozważam nabycie!

      Usuń
    2. Królowo Matko i Anonimowa Komentatorko, bardzo dziękuję za podsunięcie pomysłu na świąteczne prezenty dla mojej Mamy, wirtuozki kuchni! �� Żelaznego zdrowia i stalowych nerwów wszystkim życzę. ��

      Usuń
    3. Polecam! Dla wirtuozki kuchni nie może to być imho prezent nietrafiony :).

      Usuń
  2. Jaki ładny,apetyczny tekst.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  3. Och, dziękuję Ci, kochana, za ten wpis! Książki obyczajowo - kulinarno - podróżnicze okraszone poczuciem humoru kocham i uwielbiam! Mam więc prezent dla siebie na Mikołaja;) Nie wiem, czy znasz serię o Prowansji Petera Mayle'a - czytam przynajmniej raz w roku, i choć nie ma tam przepisów, to i tak pobudzają apetyt;)
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to jest doskonała książka dla ciebie w takim razie, bardzo dobrze napisana, z niewatpliwym wdziękiem. I jeszcze interesująca, to niemal zbyt wiele!

      Znam Petera Mayle, jakoś to równocześnie z "Pod słońcem Toskanii" czytała, tam też pachnie jedzeniem...

      Usuń
    2. Tak, tak:) Seria o Toskanii Frances Mayes stoi u mnie na półce obok wszystkich książek Petera o Prowansji - nie mogłabym ich nie mieć:))) Jednak ona pisze o Toskanii w poważniejszym stylu, niż Mayle o Prowansji. Ma to swój urok, robi dużo odniesień do historii, kultury, literatury, ale - podaje też przepisy;) I tak przy okazji, oglądałaś film "Pod słońcem Toskanii"? Nie spodziewałam się, że tak mało będzie przypominał książkę...

      Usuń
    3. Oglądałam! Zuełnie nie rozumiem tytułu, to przecież kompletnie inna historia.

      Usuń
  4. Super, tekst na zdjęciach czytelny! Akurat miałam pouczyć się gotowania.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dla mnie książka na czasie, gdyż oglądam teraz vlog z podróży do Turcji i jeden vlog dziewczyny, która tam mieszka. Wprawdzie oba nie dzieją się w Stambule ale pewnie część potraw jest obecna we wszystkich rejonach Turcji.
    Będzie czytane ( mam nadzieję, że może i ugotowane), mam już rezerwację w bibliotece :-) .
    Moimi ulubionymi książkami z gatunku kuchnia+ są : "Nie tylko o hamburgerze" M.Michałowskiej i "Książka poniekąd kucharska" J.Chmielewskiej. Obie pozycje czytałam wielokrotnie - nie dla przepisów ale całej reszty tam zawartej.
    sąsiadka z kl.c

    ps.recenzję przeczytałam od razu tzn.wieczorem. Była bardzo miłym akcentem kończącym tamten dzień (poniedziałek to aktualnie najgorszy pracowo dzień tygodnia) tylko do napisania komentarza trudno mi się ostatnio zebrać.

    OdpowiedzUsuń