czwartek, 28 lutego 2019

Trójka e-pik, podsumowanie, LUTY

Luty dobiega końca, wyzwanie Trójka e-pik na luty też, czas na podsumowanie.

Kategorie lutowe - regionalne klimaty, walentynkowe motywy  i zimowy tytuł - w pierwszej chwili spowodowały u mnie uwiąd wszystkiego, z czytelniczą inwencją na czele. W drugiej jednak, dosłownie po dokonaniu jednego rzutu oka na moje Stosiki Wstydu odkryłam, nie bez zdziwienia, że trzy gotowce leżą niemal na wierzchu i tylko czekają, by wziąć je w ręce. Tym samym ze skompletowaniem lutowej lektury uporałam się znacznie szybciej, niż styczniowej, a przy okazji uszczupliłam Stosiki o trzy pozycje, normalnie układ win-win.

A zatem do rzeczy:



1) regionalne klimaty - "Ritterowie" Patrycja Pelica

"Ritterowie" to książka, którą dostałam od wydawnictwa Muza dwa lata temu <wstydzi się tak bardzo>, odłożyłam ją na Stosik z najszczerszym zamiarem zrecenzowania <wstydzi się jeszcze bardziej>, po czym natychmiast na moją głowę, rodzinę i Dom w Dziczy wraz z okolicami spadły przeróżne klęski, choroby, kłopoty i insze inszości, na czytanie, nawet bez recenzowania, sił nie miałam, ale jednak ci "Ritterowie" byli mi jak cierń, uwierali i przypominali, że nie dotrzymałam słowa, a to bardzo, bardzo nieładnie. Co spojrzałam na Stosik to o nich okiem zahaczałam, podjęłam nawet dwie czy trzy próby przeczytania, które spaliły na panewce i właściwie powinnam wysłać Zuzannie z "Książek Sardegny" bukiet kwiecia z podziękowaniem, że mnie wreszcie skłoniła do pozbycia się wyrzutu sumienia (a wydawnictwo Muza raz jeszcze przeprosić).

Tak do końca "Ritterowie" nie odpowiadają pojęciu "regionu" z wyzwania, powinien to być bowiem MÓJ region, ale ponieważ opisywana rzecz dzieje się na Mazurach oraz - jak zapewniał wydawca w materiałach promocyjnych - w Gdańsku i Toruniu, a to są trzy miejsca, które kocham najbardziej na świecie (że o tym, iż stanowią część niegdysiejszego zaboru pruskiego, którego dumną córką jestem, nie wspomnę) uznałam, że się nadaje. Toruń i Gdańsk występują w powieści w dawkach homeopatycznych, tym niemniej są, więc pozwoliłam sobie uznać, że zmieściłam się w założonych ramach tematycznych.

"Ritterowie. Rzecz o mazurskiej duszy" opowiada o czterech pokoleniach rodu Ritterów, których losy związane są z niewielkim miasteczkiem położonym na Mazurach, gdzieś na uboczu świata i jego wielkich spraw (co niestety nie oznacza, że ten świat i te sprawy nie upomną się pewnego dnia o mieszkańców miasteczka - Polaków, Żydów, Niemców).

Akcja powieści toczy się w dwóch równoległych przestrzeniach czasowych: współcześnie, gdy na Mazury przyjeżdża prawnuczka niegdyś mieszkającego tu protestanckiego pastora, i w przeszłości, gdy Martin, pradziadek Anny, pastor, przybywa do miasteczka wraz z młodą żoną i nadzieją na długie, szczęśliwe, pracowite i spokojne życie w swoim miejscu na ziemi. Po wielu latach, po tym, jak ciężką pracą, uczciwą służbą i dobrym życiem zasłużył na szacunek miejscowej społeczności sielankę przerywa wybuch wojny, która komplikuje los rodziny Ritterów w sposób szczególny, jako, że odtąd utożsamiani są z niemieckim najeźdźcą.

Prawnuczka Martina, Anna, bada fragmenty przeszłości z uwagą i ostrożnością archeologa, zgaduje, dopowiada sobie, skleja w całość (bardzo dziurawą, bardzo niepełną) strzępy historii, wyrywanych z ust opornych, niechętnych "tej Niemce" miejscowych, ze starych listów, zdjęć, obrazów i zachowanych książek, a choć obie płaszczyzny - przeszłość i współczesność - są od siebie wyraźnie oddzielone odpowiednim podtytułem, to jednak przenikają się i zaczynają na siebie coraz bardziej oddziaływać.

"Ritterowie" to jest niełatwa książka, która mi się spodobała, acz z dużym prawdopodobieństwem zakładam, że nie spodoba się wszystkim, a to ze względu na język, którym jest napisana. Autorka  pisze bardzo metaforycznie i poetycko, tworzy zdania czasem jakby zawieszone w powietrzu, niedopowiedziane, które wymagają większego skupienia przy czytaniu. Nie jest to język, do którego przyzwyczaiły nas zwykłe powieści, jest nieoczywisty i naprawdę trudny w odbiorze, co sprawia, że lektura "Ritterów" to raczej nie jest rzecz na dwa-trzy wieczory i już, można zabrać się za następną książkę, to trochę wiersz, rozciągnięty do 500 stron, trochę proza w stylu realizmu magicznego, a trochę malowanie słowami mgły i cieni, tego, co trudno zobaczyć i czego nie da się dotknąć. Acz gdy już się przywyknie do tego nietypowego, malarskiego sposobu wyrażania się - ja przywykłam - można uznać, że język, jakim jest pisana dodatkowo buduje i podkreśla atmosferę całej historii, która (całkiem prawdopodobnie) byłaby gorsza, gdyby opowiedziano ją inaczej.

Polecam do posmakowania :). Zresztą, jest to chyba rzecz, którą da się wyłącznie smakować, połknąć jej jednym kęsem nie sposób.


2. walentynkowe motywy - "Miłość w chłodnym klimacie" Nancy Mitford

Spotkanie z Nancy Mitford zawdzięczam Padmie z Miasta Książek, ja jej, tak między nami, zawdzięczam chyba z połowę swoich Stosików i tak się czasem zastanawiam, czy rzucać się z podziękowaniami do stóp, czy też, przeciwnie, gniewnie warczeć na widok każdego kolejnego wpisu na jej blogu. Chwilowo wybieram rzucanie się z podziękowaniami, warczeć zawsze jeszcze zdążę.

Nancy Mitford była najstarszą z sześciu sióstr Mitford, żyjących w Anglii celebrytek, by użyć dwudziestopierwszowiecznego słowa, z lat 30-tych XX wieku, arystokratek i niezwykle barwnych osobowości. 

Nancy akurat zapisała się w historii z tej przyjemniejszej strony, jako utalentowana pisarka (chociaż w sumie jedna z jej sióstr, zagorzała faszystka, brała ślub w domu Goebbelsa, więc chyba niewiele było trzeba, by się korzystnie wyróżnić na tle), autorka cyklu "Radlett i Montdore", którego "Miłość w chłodnym klimacie" jest drugą częścią, i od razu napiszę, że 

a) w moim mniemaniu lepszą od pierwszej 



b) taką, którą można spokojnie czytać jako osobną powieść, jako, że z częścią pierwszą łączy ją tylko postać narratorki i kilka pobocznych postaci. Chociaż ja, jako purystka, zaczęłam grzecznie i jak Bóg Literatury przykazał, po kolei, i sobie chwalę.

"Miłość w chłodnym klimacie" jest  opowieścią o życiu osób z kręgów arystokratycznych. Takich, rozumiecie, co w życiu nie przepracowały nawet jednego dnia, gdy nadchodzi kryzys finansowy kupują sobie nowy samochód (i nic dziwnego, w ich wypadku "kryzys finansowy" oznacza co najwyżej ograniczenie się do uczestnictwa w mniejszej ilości spotkań towarzyskich) oraz posiadają wiedzę tak zwaną "ogólną" porównywalną z wiedzą przeciętnego szóstoklasisty z polskiej szkoły po reformie (mówię o mężczyznach, kobiety potrafią tylko pisać, czytać i mówić po francusku, niekoniecznie dobrze), ale to nic nie szkodzi, BO MOGĄ. 

O życiu i perypetiach mieszkańców dworów w Alconleigh i Hampton dowiadujemy się z opowiadań głównej bohaterki-narratorki, czyli Fanny (jedynej młodej damy na stronach obu powieści, która odebrała jakieś wykształcenie matematyczne, podejrzewam, że zna tabliczkę mnożenia i potrafi liczyć pola figur, co i tak czyni ją na tle innych dziewcząt z jej sfery istnym Einsteinem w spódnicy). 

Fanny i jej przyjaciółki oraz kuzynki wchodzą właśnie w wiek, kiedy to trzeba znaleźć sobie męża, a z procesem znajdowania męża łączy się, co oczywiste, odbywanie "debiutu", uczestniczenie w balach, przyjęciach i rautach, jak przystało na członkinie rodów hrabiowskich, oraz szeroko pojęte "bywanie", które przynajmniej uwalnia panny od "cierpienia". "Cierpieniem" nazywają panienki bezbrzeżną nudę, w której wiodły swe dni między chwilą, gdy porzuciły... no, powiedzieć "próby pozyskania jakiegoś wykształcenia" byłoby nadużyciem, skoro kuzynki Fanny nigdy nie uczęszczały do szkoły i nie miały nauczycieli, więc może - od chwili, gdy rodzice uznali, że dziewczęta nie potrzebują już niani, a debiutem w towarzystwie.

Opowiadana w "Miłości w chłodnym klimacie" historia dotyczy Polly, młodego dziewczęcia... co mówię, młodej kobiety, olśniewającej urodą kobiety w wieku stosownym do zamęścia, która powinna niecierpliwie czekać na swoją kolej do wejścia w uświęcony związek małżeński, ale nie czeka. Ku rozpaczy matki nie wykazuje żadnych matrymonialnych ciągot, ale gdy lady Montdore (doskonale napisany typ!) jest już-już o kroczek od popadnięcia w rozpacz na myśl, że jej jedyne dziecię zostanie - w dwudziestej wiośnie życia!!! - starą panną (cóż, że najbogatszą i najlepiej urodzoną w Anglii, i jeszcze w ramach bonusa od losu najpiękniejszą), Polly dokonuje wyboru, w obliczu którego staropanieństwo wydawać się może wyśnioną i wymodloną perspektywą. 

W dodatku jako, że Polly - kobieta - według prawa majoratu nie może odziedziczyć rodzinnej siedziby i tytułu, do Anglii przyjeżdża daleki kuzyn (nieokrzesany dzikus z jakiegoś zamorskiego kraju, według oczekiwań wyrafinowanych i rasowych jak... no... jak... no jak po prostu nie wiem co brytyjskich arystokratów), i zaczyna się dziać.

"Miłość w chłodnym klimacie" napisana jest po mistrzowsku, acz czytelnik oczekujący pościgów, gwałtownych porywów serca, dzikiej namiętności i zawrotnej akcji raczej się zawiedzie. No, chyba że - mimo braku zwrotów akcji na co drugiej stronie - doceni język i styl, taki, o którym powinno się pisać "wyborny" i "pyszny", w "ania-z-zielonego-wzgórza-style", bo też jest to książka napisana właśnie przewybornie, uroczo i przepysznie, z przymrużeniem oka i szczyptą ironii, a nie zawsze (wręcz, rzekłabym, nigdy) nie piszę podobnych rzeczy o książkach, których bohaterów tak szczerze i dogłębnie nie znosiłam. Począwszy od Chłoptasia Dougdale ("Chłoptasia"!!! Ja jestem co prawda małą szarą myszką, której zdania  Pany Arystochraty nie tylko nie wzięliby pod uwagę, ale nawet nie raczyli zauważyć, tym niemniej pozwolę sobie napomknąć, że nie ma w moim języku słów wystarczająco obelżywych i nie potrafię wyartykułować zdań ociekających ironią wystarczająco zjadliwą, by wyrazić, jak żałośnie pretensjonalne jest moim zdaniem nadawanie ludziom z towarzystwa tych wszystkich dziwacznych przezwisk, tych Tolly, Minnie, Pixie, tych Dziunia, Bejbiś, Buba, a już mówienie "Chłoptaś" o podstarzałym, lubieżnym typie ze skłonnością do obmacywania małych dziewczynek budzi mój dziki opór), przez Polly, wuja Matthew po lady Montdore (i jeszcze Linda, choć ona co prawda zadawała szyku głównie  w pierwszym tomie; cierpiałam męki za każdym  jej pojawieniem się, niech fakt, że mówimy o głównej bohaterce dobitnie ukaże, w jak beznadziejnej i emocjonalnie wyniszczającej sytuacji się znajdowałam!), z szerokim wyborem pomniejszych postaci pomiędzy nimi, wszyscy oni budzili we mnie prawdziwie mordercze myśli. Zwłaszcza wuj Matthew powodował, że zrywała się we mnie dusza wojującego socjalisty, rycząca na cały głos: "Na barykady, ludu roboczy!!!" czy inne: "Debout, les damnés de la terre!!!", i tylko doskonałe wychowanie, które odebrałam w dzieciństwie nie pozwala mi sprecyzować, gdzie przy tym miałam wujamatthewowy rodowód, jego dziesięć tysięcy funtów rocznego dochodu oraz Posiadłość Po Przodkach, w każdym razie zapewniam, że nawet najdokładniej wykonana kolonoskopia nie potrafiłaby tego namierzyć.

Naprawdę szczerze polecam i nie mogę doczekać się trzeciej części :))).


3. zimowy tytuł - "Wielki chłód" Sabine Hofmann, Rosa Ribas

Kolejna pozycja, która jest częścią trylogii, kolejna, która jest drugą częścią i kolejna, którą można śmiało czytać z pominięciem pierwszej.

I kolejna, która jest w moim odbiorze od tej pierwszej lepsza.

Bohaterką trylogii jest Ana Marti, młoda, ambitna dziennikarka, pochodząca z zamożnej, barcelońskiej rodziny z intelektualnymi tradycjami - bardzo znanymi dziennikarzami byli także jej ojciec i dziadek. 

Tyle tylko, że są lata 50-te we frankistowskiej Hiszpanii, Ana jest kobietą i jako taka może liczyć co najwyżej na popełnianie notek o kreacjach barcelońskiej society bawiącej się na balach i charytatywnych rautach, a dziadek i ojciec jako ci, co byli "po niewłaściwej stronie" zostali odsunięci na boczny tor (bezwzględnie i całkowicie, rodzina traci mieszkanie, dochody i możliwość zatrudnienia). Ja zaś odkryłam, jak mało... jak nic nie wiem o tym okresie hiszpańskiej historii. A jeśli nawet coś wiem, to jest to wiedza ściśle podręcznikowa.

Tymczasem w tej powieści (w obu) znakomite, by nie rzecz najlepsze jest przedstawienie ponurej, przepełnionej strachem i terrorem atmosfery rządów Franco. Jest rok 1952 - środek epoki dyktatury w Państwie Hiszpańskim. Ludzie żyją na wdechu i przysięgam, że to w tej książce czuć. Nieustannie miałam wrażenie, że czytam o osobie, która żyje chodząc po cienkim lodzie z pełną świadomością, że w każdej sekundzie tafla może się pod nią załamać, a wtedy nie będzie ratunku. Nikt jej nie pomoże, nic nie będzie można dla niej zrobić. To kolejna czytana przeze mnie rzecz, która rozkręca się powoli, ale moim zdaniem to powolne tempo jest konieczne, by jak najdokładniej wyczuć to drżenie, to napięcie, wejść w ten świat, gdzie oficjalnie (!!!) zabronione jest używanie słowa "czerwony", a dziennikarz musi cenzurować własny tekst o skazanym gwałcicielu trzyletniej dziewczynki pod kątem "używania nieobyczajnych słów i nawiązywania do ludzkiej cielesności".

W tomie drugim mamy luty 1956 roku - w Hiszpanii nastaje najmroźniejsza od dziesięciu lat zima. Ana, obecnie reporterka (pisząca, jakże by inaczej, pod męskim pseudonimem, a nawet kilkoma) popularnego tygodnika „El caso”, w którym relacjonowane są najbardziej przerażające wydarzenia z całego kraju, zostaje wysłana przez swojego szefa do zagubionej na końcu świata górskiej wioski, by napisać artykuł o dziewczynce, rzekomo obdarzonej stygmatami. 

Na miejscu dziennikarkę (z względnym zadowoleniem, spodziewali się bowiem mężczyzny, najlepiej redaktora naczelnego "El caso") witają proboszcz i alkad. Obaj - a każdy z innego powodu - liczą na to, że prasa rozsławi „małą świętą” w całym kraju. Jednak większość mieszkańców wioski, w tym wpływowy bogacz don Julián, nie darzy przybywającej z miasta obcej osoby sympatią. Anę otacza mur nieufności, milczenia, mur nieruchomych twarzy i ciszy, która czasem pęka tylko w tych wypadkach, gdy miejscowi podejrzewają, że dziennikarka może żywić podejrzenia co do autentyczności dziejącego się w wiosce cudu. Sojuszników  znajduje Ana jedynie w osobach miejscowego głupka Mauricia, nieco dziwnej, acz bardzo bystrej dziewczynki Eugenii oraz milczącej, niosącej swój wielki ciężar i swoją tajemnicę właścicielki gospody, w której mieszka. 

Wkrótce jasne staje się, że sprawa małej stygmatyczki nie jest jedyną dziwną historią, jaka rozgrywa się w Las Torres, Ana zaś, uwięziona w wiosce za sprawą śniegu, który odcina miejscowość od świata decyduje się iść za swoim dziennikarskim instynktem wbrew coraz wyraźniejszej świadomości, że może jej grozić prawdziwe niebezpieczeństwo.

Cóż rzec, ja byłam pod wrażeniem. Tak się powinno pisać kryminały (i nie tylko kryminały). Począwszy od zagadki po opis ludzkich typów, od klaustrofobicznej atmosfery miasteczka po klaustrofobiczną atmosferę panującą w całym kraju, od hermetycznego środowiska wzburzonego pojawieniem się osoby z zewnątrz po subtelne środki użyte, by podkreślić życie na wdechu i stąpanie po tafli lodu, wszystko opisane po prostu doskonale. Stopniowane napięcie rosnące do granic wytrzymałości, poczucie zagrożenia, ani na chwilę nie znikające, bezradność wobec fanatyzmu, a wszystko narastające powoli, powoli, jak zwały śniegu, bezlitośnie padającego z nieba i odcinającego bohaterce nie tylko drogę ucieczki, ale nawet uniemożliwiającego telefoniczne czy telegraficzne porozumienie się ze światem leżącym poza wioską... naprawdę, czytałam z zapartym tchem i polecam wszystkim szczerze i gorąco.

A sama niecierpliwie (na szczęście już niedługo :)) czekam na marzec i kolejne kategorie. 



niedziela, 24 lutego 2019

"Oczy uroczne", Marta Kisiel, czyli post, którego miało nie być...

... ale okazało się, że być musi.

No więc przede wszystkim miałam tej książki nie przeczytać. To znaczy przeczytać, oczywiście, ale nie teraz, nie zaraz, a niewykluczone, że nie w tym roku, albowiem - jak Kochani Czytelnicy na pewno pamiętają -  obiecałam sobie w ramach postanowienia noworocznego, że nie kupię w tym roku żadnej książki. Dopóki nie pozbędę się swoich Stosików Wstydu, nieprawdaż (co oznaczać może, że mi się postanowienie noworoczne przeciągnie na rok 2020, ale nie popadajmy w nadmierne czarnowidztwo).

I jeszcze (żeby dobić zapewne), że nie będę brać egzemplarzy recenzenckich też sobie obiecałam, bogatsza w doświadczenia ostatniego roku, który wiele mnie nauczył w kwestii rzetelności recenzji dotyczących książek, których otrzymanie zawdzięczamy wydawnictwu.

Podsumowując, na początku lutego mieliśmy:

- mnie, nie kupującą nowych książek,
- mnie, nie biorącą egzemplarzy recenzenckich

oraz

- premierę

 "Oczu urocznych" Marty Kisiel,

zbliżającą się wielkimi krokami i coraz śmielej zagarniającą przestrzeń na Facebooku, Instagramie i w rozmowach podekscytowanych blogerów oraz gryzących palce z niecierpliwości wielbicieli.

Ach, no i jeszcze mnie, starającą się (z mniejszym lub większym, ale zazwyczaj mniejszym, powodzeniem) przechodzić nad  przeróżnymi Premierami z Dumom i Godnościom Osobistom, oraz bez Żebrzących Spojrzeń.

Na szczęście znalazła się Dobra Dusza, która się tych Żebrzących Spojrzeń, skrytych pod Godnościom i Dumom sama domyśliła i wspaniałomyślnie zaproponowała pożyczkę (i której to Szlachetnej Jednostce nieustannie i z głębi serca dziękuję). 

I tak, na skutek z entuzjazmem przyjętej propozycji, ku własnemu szczeremu zdumieniu dziś w nocy, a właściwie nad ranem, o godzinie 2.30 ujrzałam się skuloną pod kołdrą, z wypiekami na twarzy, z przeczytaną od deski do deski powieścią, wypełnioną Emocją oraz Potrzebą, by dać jej ujście, słowem - stojącą u progu zrobienia tego, czego z serca nie znoszę, a mianowicie napisania recenzji z książki, której prawie nikt jeszcze nie czytał. Co a tym idzie - napisania jej tak, by niczego nie zdradzić, podsycić ciekawość, ale nie za dużo ujawniać, krótko mówiąc - popełnienia czegoś, co jest jak najdalsze od gatunku recenzji, w której się specjalizuję i lubuję, a mianowicie spoilercenzji.

No, ewentualnie mogłam jeszcze nic nie robić, tylko sobie przeżywać do wewnątrz, ale zważywszy, że natychmiast po ukończeniu Dzieła wystosowałam sążnistego i bełkotliwego maila do Ałtorki (tak! o 2.45 nad ranem, podziwiajcie stopień mego psychofaństwa!) rozwiązanie to wydawało się nawet mi, osobie (zazwyczaj) opanowanej i całkiem nieźle umiejącej w przeżywanie do wewnątrz dość mało prawdopodobne.

Zobaczmy więc, co potrafię wykrzesać z siebie w kwestii recenzji bez spoilerów, w której nie mogę "popłynąć" tak, jak płynę zazwyczaj.

Odę Kręciszewską, Bazyla i Rocha dane nam było poznać za sprawą Szaławiły, opowiadania, za które Marta Kisiel otrzymała w ubiegłym roku nagrodę Zajdla.

I oto spotykamy ich ponownie,  w domku zbudowanym przez Odę na miejscu, gdzie niegdyś stała Lichotka, w środku lasu - wiłę, płanetnika, małego czorta i trzynogiego psa, a wszystko to w chwili, gdy nadchodzi zima, a konkretnie - zimowe przesilenie.

Wraz z zimowym przesileniem, zbliżającym się w tumanach śniegu, w powiewach lodowatego wiatru, wśród kłującego jak igłami mrozu i ogarniającej świat ciemności, nadciągają również niespodziewane kłopoty. Ktoś (lub coś) grasuje po okolicy, atakując przypadkowe osoby. Już nie wyjście, ale nawet zbliżenie się do lasu staje się śmiertelnie niebezpieczne. Tymczasem Bazyl wyraźnie coś knuje (czy trzeba dodawać, że knucie to doprowadza go nader często w okolice lasu właśnie?), i wygląda na to, że coś knuje także Roch, nie rozstający się ze swoją siekierą nawet w czasie wypraw do przychodni w miasteczku. Przyjaźń Ody z Rochem zostaje wystawiona na poważną próbę, co pozostaje w niejakim związku z faktem, że zasłona między tym, co widzialne a tym, co niewidzialne staje się cieńsza i coraz łatwiej przekroczyć ją istotom, które zazwyczaj czają się w mroku, za granicą widzialnego świata, a niektóre z nich mają, eufemistycznie rzecz ujmując, niezbyt dobre zamiary.

Jeśli dodamy do tego jeszcze tajemnice sprzed wielu lat, jakie skrywa pobliski cmentarz i niewielki staw w samym sercu ciemnego lasu, prorocze sny, których nikt nie rozumie do chwili, gdy zaczynają się spełniać i jest już za późno, nowych znajomych, przyjaciół, sprzymierzeńców, wrogów i pomocników, przy czym nie wiadomo, kto jest kim, jeśli to wszystko zmieszamy i wstrząśniemy to mamy...


Cóż, napisać, że mamy książkę specjalnie dla mnie byłoby popadnięciem w pychę nadającą się do umieszczenia w Sevres jako modelowy wzór zadufania, ale jednak w jakiś sposób, na poziomie głęboko emocjonalnym, jest to książka dla mnie, od wielu lat bowiem lubię... nie, "lubię" nie jest tu odpowiednim słowem, raczej "poważam" czas Zimowego Przesilenia. Od Dziadów aż do Trzech Króli - bo w okolicach Trzech Króli zauważam gołym okiem, bez dokonywania pomiarów i sprawdzania danych metoerologicznych, że dzień staje się odrobinę dłuższy, i wtedy zaczynam się wewnętrznie prostować i głębiej oddychać, - otóż w całym tym okresie bardzo staram się, no cóż, uważać (tak, jeśli ktoś sądził, że Królowa Matka jest wcieleniem rozsądku, trzeźwego spojrzenia oraz racjonalizmu może zacząć przeżywać napad rozczarowania i odlubiać stronę).

Być może związane jest to z miejscem, w którym mieszkam, bo zapewniam, że doskonale wykształcony i racjonalny człowiek dwudziestego pierwszego wieku robi się błyskawicznie mniej wykształcony i racjonalny, gdy wychodząc listopadową nocą z psem ma wybór - albo iść wzdłuż milczącej ściany lasu, albo ścieżką prowadzącą prosto w las. Więc od Dziadów aż do Trzech Króli po zmroku nie wchodzę do lasu, i robię mnóstwo innych rzeczy, zapewne niefachowo, ale je robię, bo rytuały są ważne, głęboko w to wierzę - obudowuję się światłem, palę świece dla dusz bliskich, zostawiam uchylone drzwi i jedzenie na piecu w Samhain, dmucham na krzesło w Wigilię, a w noc przesilenia nie pozwalam nikomu wyjść z domu po zmroku, i zapewne dla wszystkich jest już jasne, że moje Dzieciomtka nie mogą być normalne, skoro wiedzą, że w najkrótszą noc w roku nie wychodzi się z domu po zapadnięciu ciemności, albowiem Dziki Gon.

Tak więc w pewnym sensie nic mnie w "Oczach urocznych" nie zaskoczyło, a przynajmniej nic jeśli chodzi o atmosferę.

Co nie znaczy, że mnie do głębi nie zachwyciło.

Marta Kisiel umie w światy, i w ten realny, którym robi mi w główkę to, co niegdyś robiła Małgorzata Musierowicz, i wiem, że o tym już pisałam, ale jeszcze powtórzę, drukowanymi literami i z pogrubieniem, bo zawsze ktoś źle rozumie i się dziwi - ja naprawdę, naprawdę, NAPRAWDĘ NIE UWAŻAM, że Marta Kisiel pisze jak Małgorzata Musierowicz, tylko tak NA MNIE działa jak działała MM, gdy miałam 12 lat. Tak samo fizycznie, sensualnie odbieram opisywaną rzeczywistość, smaki, kolory, zapachy, faktury, ciepło, zimno. Czuję woń herbaty z pomarańczami, mróz wciska mi się kłującymi igiełkami za kołnierz, ogień na piecu ogrzewa mi policzki, czuję smak placków ziemniaczanych, których nie lubię, ale nie szkodzi. Nie szkodzi, bo i tak chciałabym wejść w ten świat, owszem, tu jakaś ciemna siła pragnie wyrwać się na zewnątrz z głębi twojej własnej piwnicy, tam i ówdzie poniewierają się jacyś poharatani ludzie, na brzegu lasu w ciemnościach majaczy groza, a ja i tak bym chciała tam być, odczuwam normalnie fizyczną tęsknotę.

I w te nierealne światy Marta Kisiel też umie, a może nie tyle nierealne, co równoległe, czasem myślę, że w te umie nawet lepiej, a może tylko ja to tak odbieram z powodu (tu - patrz powyższe, kompromitujące dwudziestopierwszowiecznego człowieka wyznania w temacie Dziadów i Dzikiego Gonu).

I jeszcze potrafi wpleść w te światy - i realny, i nierealny - aktualny, boleśnie wręcz aktualny temat, i - o bogowie! - jakie to jest niezwykłe, zachować równowagę, gdy użyło się tak, jak by to ująć, karkołomnej przenośni... nie, nie przenośni, raczej drogi do celu. Przyznam szczerze i bez bicia, że w pewnej chwili czytałam książkę z rosnącym zdumieniem, z "O rany, co to jest?!" w głowie, to nie była Marta Kisiel, którą znałam i ceniłam, takie to, co czytałam było łopatologiczne, takie...uproszczone, jak z czytanki dla dziesięciolatków... a potem pięknie, jak po sznurku, zostałam doprowadzona tam, gdzie Ałtorka chciała, spacerkiem na cienkiej linie nad przepaścią, a przecież lekko i z finezją, jak chcąc, proszę Państwa!

Za to, że zgadłam, kim jest jedna z nowych postaci przyznałam sama sobie 5 punktów w rankingu Modelowych Czytelników Marty Kisiel (w którym - zakładam optymistycznie i jakże skromnie - gdzieś tam jestem), ale to akurat złożyć należy na karb faktu, że byłam oczytanym dzieckiem z zamiłowaniem do makabry ;).

I na zakończenie podkreślę jeszcze może z naciskiem w ramach koniecznego doprecyzowania, że "Oczy uroczne" to nie jest, zdecydowanie NIE JEST książka zabawna. Naprawdę, fakt, że raz obudziłam Pana Małżonka śmiechem w czasie lektury (a poza tym też zdarzyło mi się zaśmiać tu, ówdzie i gdzieniegdzie oraz niekiedy) nie oznacza, że to jest książka głównie do pośmiania się. 

Oczywiście, można i tak, można się przede wszystkim pośmiać, w końcu mówimy o utworze literackim, w którum jest Bazyl z jego "ja jesztem czortem, a ty jesztesz beszfolnym narzendżem f mych czortofskich łapach, mjentkom czasztolinom, ż której lepje i fyczynam fedle uznanja fantażyjne kształty" i innymi takimi, można przeoczyć fakt, że pod płaszczykiem przyjemnej historii z pogranicza rzeczywistości magicznej i fantastyki Marta Kisiel przekazuje rozważania o całkiem poważnych sprawach tego świata (i innych światów też). Moim zdaniem jednakże książki Marty Kisiel - każda kolejna bardziej - są głównie do myślenia. Zadawania pytań, niekoniecznie łatwych. Szukania i znajdowania odpowiedzi, niekoniecznie wygodnych.

Za możliwość zadania nowych pytań i prób znalezienia nowych odpowiedzi bardzo Ałtorce dziękuję.

I równie bardzo raz jeszcze dziękuję Dobrej Duszy, która mi użyczyła swego egzemplarza. Dopiero po przeczytaniu widzę bowiem z pełną jasnością, jak bardzo, bardzo CHCIAŁAM to przeczytać :).



sobota, 23 lutego 2019

Bycie Panem Małżonkiem nie jest fajne, dowód nr 567

Pan Małżonek i Królowa Matka (w samochodzie, wracając z zakupów, rzewnie wspominają wzloty, upadki, góry, doły i wądoły królewskomatczynej drogi blogowej).

Królowa Matka (pogrążona we wspomnieniach) - ...ale to było już później, po tym, jak pojechałam na spotkanie blogerów książkowych, wiesz, w Agorze...

Pan Małżonek - Pamiętam. Z Lisem.

Królowa Matka (delikatnie) - Szczygłem...

Pan Małżonek - Właśnie.  Tomaszem.

Królowa Matka (cichutko) - Mariuszem...

Pan Małżonek  (tonem będącym odpowiednikiem machnięcia ręką) - Ojej, no tak. Prawie trafiłem!

Po chwili ciszy nabrzmiałej treścią.

Królowa Matka (w ramach koniecznego doprecyzowania) - Wiesz, że to będzie dziś na blogu, prawda?

Pan Małżonek  (również w ramach koniecznego doprecyzowania, acz niezupełnie tego samego wątku) - Ojtam, ojtam. (po chwili) Ale wiesz, że tak niezupełnie cię lubię, prawda?

...

Królowa Matka jednak zaryzykuje, korzystając z faktu, że  niezupełnie ;).



niedziela, 17 lutego 2019

Oświadczenie

Pompon Młodszy (nie odrywając się ni na sekundę od układania puzzelków z serii: "Star Wars, 500 kawałków, nie załączamy lupy do zestawu"; rzuca w przestrzeń tonem niezobowiązujacej pogawędki) - A tak w ogóle to muszę wyznać, że brzydzę się przemocą.

Tak tutaj Państwa z tym niedzielnie zostawię,  jako i my zostaliśmy zestawieni - zastygnięci w oszołomieniu, próbujący opanować galopadę myśli, bezradnie starający się jakoś odnaleźć w labiryncie skojarzeń Dzieciomtka, acz z całego serca, rzecz jasna, przyklaskujący kształtującemu się na naszych (oszołomionych) oczach Profilowi Moralnemu...

niedziela, 10 lutego 2019

Bo któż nie tęsknił za reklamami...


... no któż?

Na pewno każdyż, kto bywa na tym bloguniu od jakiegoś czasu, możliwe, że nieco dłuższego, jako, że w krótszym o reklamach nie pisałam (co nie znaczy, że ich nie kocham). Na swój wyrafinowany, nieco patologiczny i trudny do wytłumaczenia Normalnym Ludziom sposób.

Było za czym zatęsknić, jednym słowem.

Wiecie, jak ktoś kocha reklamy tak długo jak ja to po jakimś czasie coraz trudniej go zadowolić. Reklama jest jak narkotyk, naprawdę. Najpierw się człowiek ekscytuje bezbrzeżną głupotą gospodyń domowych doznających orgazmicznej ekstazy na widok wywabionych plam albo kuchenki, doprowadzonej za sprawą magicznego Mleczka Do Czyszczenia do błysku, przy którym wybuch supernowej jest niczym pełgająca żarówka 25-watowa, po jakimś czasie zaś popada stopniowo w apatię i nie ekscytuje go nawet odkrywcze użycie imiesłowów w reklamie T-mobile, głoszącej, że "tylko w piątki darmowa dostawa płacąc Blikiem".

Na szczęście wciąż zdarzają się copywriterzy, na gejzery twórczości których można liczyć jak na Zawiszę, i którzy Znają Się Na Młodzieży, w związku z czym, bezbłędnie celując w Target, wypuszczają w świat reklamę batonów Wanted.

Bohaterem - nie tak odkrywczych, jak się kopyrajterom wydaje, tak tylko mówię - spotów telewizyjnych jest Hoży Młodzian. Hoży Młodzian wchodzi otóż do swojego pokoju, do pokoju jak bombonierka, pokoju lśniącego czystością i tchnącego pedantyzmem, pokoju, w którym na żadnym złożu dwutygodniowych skarpet żadne drobnoustroje nie wynajdują właśnie koła celem popchnięcia w przód rozwoju swej cywilizacji, żadne pochowane po kątach resztki jedzenia nie pączkują, nie mnożą się w sposób nieopanowany i nie kładą podwalin pod pionierską hodowlę pleśni całkiem nowego rodzaju, w którym od drzwi do biurka można przejść nie slalomem alpejskim z dużymi szansami na tragiczny zgon na zakręcie, ale po prostu w linii prostej, słowem - do pokoju, który posprzątała mamusia. "Mamo! - zgłasza słuszną pretensję Młodzian. - Znów posprzątałaś mój pokój!", po czym zmienia się w goryla (symbolizującego w reklamie, jak zapewnia producent, wolność, zabawę i życie poza regułami, żeby nie było, że ordynarne prostactwo i kompletny brak szacunku dla, no nie wiem, cudzego wysiłku, pracy własnej matki i norm społecznych, co to to nie), rozpizgrza pokój w drobny mak, po czym siada między górami wywalonych na środku pokoju ubrań, zrzuconych z półek książek i zniszczonych przyborów szkolnych, by w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku cieszyć się życiem poza regułami i smakiem batona Wanted.

Oto, jak staniał bunt.

Jako osoba o czarującym i łagodnym usposobieniu cierpię musząc uświadomić producentowi wspomnianych batonów, że chyba przeinwestował płacąc kopyrajterom za ten jedyny w swoim rodzaju dowód znajomości Dusz Młodzieży. Cztery potencjalne Targety obejrzały tę reklamę stojąc w domu Babci przed telewizornią z otwartymi usty, a to, co odbijało się w ich oczętach nie było, niestety, niestety, wyrazem podziwu dla sposobu realizacji Życia Poza Regułami przez Młodziana z Batonem. Gdy otóż reklama dobiegła słowa z ust Najbardziej Targetowych (czyli Najstarszych) Targetów padło jednocześnie: "Co za gnój!' (Potomek Młodszy) oraz "Co za debil!" (Potomek Starszy, a nuta podziwu w jego głosie dotyczyła poziomu debilizmu Młodzieńca, a nie prezentowanego przezeń Ducha Wolności). Młodzian usłyszał następnie parę zwięzłych zdań na temat swojego poziomu intelektualnego, prezentowanego przezeń poszanowania cudzej pracy oraz własnej matki, a żadna z tych uwag w niczym nie przypominała superlatyw oraz nie nadaje się do cytowania na ogólnodostępnym blogu, na który zajrzeć może przypadkiem jakieś niewinne pacholę.

Aha, argument, że Potomki mówić Mamusi będą jedno, ale co kupią to kupią, hehehe oraz puszczamy oczko do publisi, można uznać za chybiony, jako, że żaden z Targetów nie zapamiętał nazwy batona. Musiałam sobie tę nazwę wyguglać na potrzeby tej notki i zaprawdę powiadam ci, copywriterze, nie chciałbyś wiedzieć, co wpisałam w gugla, żeby ją znaleźć.

I owszem, spoglądając na Hożego Młodziana przekonanego, że obala System, ponieważ kopie we własną szafę i wyrzuca na środek pokoju własne rzeczy pozwoliłam sobie na nieśmiałe podejrzenia, że jesteśmy już całkiem blisko dna, od którego można się jedynie odbić.

Niestety, w okolicach świąt Bożego Narodzenia zostałam zaatakowana czymś, co uświadomiło mi, że nie jesteśmy nawet w połowie drogi.

Oto w okolicach świąt Bożego Narodzenia na ekranie telewizora ujrzałam TO.

Ujrzałam jednorożce robiące kupę na nocnik.

W charakterze reklamowanego prezentu pod choinkę dla naszych milusińskich.

Najpierw tego nie ujrzałam, tylko usłyszałam, a mózg w desperackiej próbie ochrony szarych komórek przed gwałtownym unicestwianiem porównywalnym z wymieraniem dinozaurów po wejściu w bliski kontakt z pewną asteroidą usiłował nie przyjąć faktów do wiadomości. Niestety, niestety, człowiek ma dzieci, dzieci mają Gumballa i Młodych Tytanów, Gumball i Młodzi Tytani mają przerwy reklamowe, a w przerwach reklamowych - każdej, co do jednej - radosna pioseneczka o treści "ach, nakarm jednorożca i zobacz, co zrobi na nocniczek" oraz jednorożec produkujący kupkę w pastelowym kolorze (albo i kilku) przekonywała mnie, że oto dotarłam do końca wszystkiego.

"Za każdym razem, gdy je karmisz i siadają na nocniku, tworzą niespodziewaną, kolekcjonowalną kupkę jednorożca! - wykrzykiwał entuzjastyczny głos z ekranu - Przy odrobinie magii i blasku, możesz przekształcać ją wiele razy! - dodawał euforycznie - Kiedy musisz gdzieś iść, możesz zabrać ją ze sobą! - kusił. - UWAGA!!! - ostrzegał lojalnie. - Jest to niespodzianka, więc nie wiadomo na jaką kupkę trafisz" - by po chwili zachęcać z uczuciem - Zbierz je wszystkie!", a ja w popłochu zastanawiałam się, co było w jogurcie, który zjadłam rano, może był wiekowy, wytworzył sporą ilość jakiegoś czegoś, czego wpływ na organizm ludzki przypomina oddziaływanie alkoholu, i to nie jakiegoś tam winka bynajmniej, i oto mamy skutki, takie wincyj opłakane.

I w dodatku srają... znaczy, defekujące jednorożce nazywały się "poopsie", co sobie radośnie przetłumaczyłam na "srajtusie", a kto by nie chciał chodzić gdzieś mając przy sobie zawsze kupę jednorożca, no przecież, że każdy, sami Państwo przyznają, i tylko ten głosik, co go miałam w głowie (nieco przytłoczony nadmiarem bodźców, ale jeszcze aktywny) popiskiwał nieśmiało, że to wszystko nie może być prawdą.

No chyba, że może, bo gdyby nie było, i gdyby w dodatku nie przeszło z triumfem przez sklepy, internety i inne allegra, i to pomimo, że zestaw kosztuje 350 złotych polskich, to producenci ze wstydem ukryliby się w kąciku licząc straty, a nie wymyślali kolejne wypróżniające się istoty, jak na przykład niejakie Pooparoos.

Pooparoos to - jak zapewnia producent, a nie mamy powodów, by mu nie wierzyć - "niezwykle urocze, zabawkowe toalety pełne niespodzianek, które sprawiają, że zabawa przynosi mnóstwo radości".

By nurzać się w tej radości otwieramy toaletę, która jest częścią zestawu.

Toaletę, Państwo wią.

Sedes znaczy. Kibelek. Klozecik. Wucecik. Muszlę klozetową. W pastelowych kolorach i z brokatem. Sprawdzamy, które z mięciutkich, słodkich stworzonek Pooparoos Surpriseroos ukrywa się w środku (a istnieje wiele możliwości, od jednorożca po króliczka, albo i smoka!). Następnie  wyciągamy z opakowania trzy magiczne pakunki, wlewamy wodę do sedesu, wrzucamy papierowy pakunek , mieszamy, papier rozpuszcza się i oto jest! Jedzonko dla naszego pupila! I proszę nie pytać, dlaczego to jedzonko należy rozpuszczać w sedesie, a nie w zwykłej miseczce, może producent ma psa z upodobaniem chłepczącego wodę z toalety i poszedł w naturalizm.

I to jak poszedł! Bo oto stworzonko Pooparoos, nakarmione wyjętym z sedesu jedzonkiem, należy posadzić na toalecie i ściskać, ściskać, ściskać... "a jedzonko - ekscytuje się producent - znów znajdzie się w sedesie! Ta zabawa nigdy się nie kończy (jak w życiu normalnie, dopisek, którego poczynieniu nie mogłam się oprzeć, mój). Możesz karmić swoje zwierzątko i ściskać je wielokrotnie, bez końca, pomagając mu pozbyć się jedzonka!", no czy ktoś widział coś podobnego!

Po czym, gdy już myślałam, że mogę zacząć wypierać to, co widziały me oczy, zapominać to, co słyszały me uszy i wykreślać w kalendarzu dni dzielące mnie od pełnoletności Ukochanych Maleństw, a co za tym idzie - od wyrzucenia z zestawu programów telewizyjnych tych przeznaczonych dla dzieci, wspomniane Maleństwa dostarczyły kolejnej uciechy.

A mianowicie dostarczyły Mamuni reklamę - nie szkodzi, że nie telewizyjną - gry "Kupa śmiechu".

"Kupa śmiechu", zagajała zachęcająco reklama, to gra zręcznościowa. Składa się z toalety ze spłuczką, przepychacza z gumową końcówką, kostki, żetonów oraz radosnej, szeroko uśmiechniętej kupy. Gra polega na przepychaniu zatkanej toalety i przygotowaniu się na złapanie wyskakujące ze spłuczki kupy, która wypada z niej bez ostrzeżenia. "Musisz nacisnąć przepychacz tyle razy, ile wskaże kostka do gry - informuje producent. - Gdy kupa wyskoczy z toalety, postaraj się złapać ją przed innymi graczami. Jeśli złapiesz ją W POWIETRZU, zdobędziesz dwa żetony!" - dodaje zachęcająco, a temu to już naprawdę nie sposób się oprzeć.

Któż z was, Kochani Czytelnicy, nie ma teraz przed oczyma duszy scenki, pełnej rodzinnego ciepła i niewymuszonego wdzięku? Oto Rodzina, zgromadzona wokół stołu, żartobliwe uwagi i śmiechy przelatują nad stołem z lekkością konfetti, domowe ciepło buzuje jak rozpalony w styczniowy, mroźny dzień kominek, a na stole nie jakieś tam trywialne scrabble, monopole czy - nie daj bogi - szachy czy inne warcaby, ale sedes, z którego co jakiś czas z impetem wyskakuje kupa, Rodzina zaś rzuca się, by - wśród niewinnych żarcików i przepychanek - złapać ją w locie. Bo któż dałby radę zwalczyć pragnienie posiadania dodatkowych żetonów.

Założę się, że każdy ją ma. Tę scenkę. Przed oczami.

I każdy wie już teraz chyba, dlaczego kocham reklamy.

Gdyby nie one nie ubogaciłabym się na przykład oglądaniem kupy jednorożca. A nawet wielu kup, w licznych, intensywnych barwach. I to całkiem za darmo, a nie w cenie 350 złotych za cały komplet, a 70 za sam sedes ze stworkiem, jak ci, którzy dali się porwać dźwigni handlu i nabyli wspomniane rzeczy drogą kupna.

Nie cieszyłabym się myślą, że ominęła mnie niewątpliwa przyjemność łapania kupy w locie (i płacenia za to!), nieistotne, uśmiechniętej czy nie i zupełnie nieistotne, ile mogłabym za to zyskać żetonów.

Nie wiedziałabym, jak nisko może upaść przemysł zabawkarski.

Nie myśl jednak, Luby Czytelniku, że ubogacają mnie wyłącznie reklamy dla Naszych Milusińskich.

Reklamy dla dorosłych też kocham, i też mam swoje powody, i też o nich napiszę.

Już wkrótce.