piątek, 29 czerwca 2018

Chwila, w której skończyły się pomysły na tytuł posta


Potomek Starszy (dzielnie brnie przez "Pana Tadeusza").

Pompon Młodszy i Starszy biegaja po werandzie obok Braciszka, bohatersko ignorujacego ich igrce.

Pompon Mlodszy (zatrzymując się w pędzie i rzucając okiem na okładkę, na  której pyszni się portret Autora; radośnie) - O, pan alkoholik, widzę! (odbieża w radosnych podskokach pozostawiając resztę rodziny na próżno usiłującą znaleźć na to jakiś rzeczowy komentarz).

I to by było na tyle w kwestii Szacunku dla Wieszcza.

niedziela, 24 czerwca 2018

Tonąc (Marta Kisiel, "Toń")

W zasadzie Królowa Matka spodziewała się, że ta chwila kiedyś nadejdzie.

Chwila, gdy nie będzie umiała zrecenzować jakiejś książki, (najpewniej takiej, która jej się spodobała i/albo zrobiła zamęt w głowie, bo że Ta Chwila trafi na gniota lub rzecz całkowicie Królowej Matce nie podchodzącą jakoś się nie obawiała. Ciekawe, jak o wiele łatwiej jest pisać o tych negatywnych emocjach).

Padło na

"Toń" Marty Kisiel.

Jak co dokładniejsi Czytelnicy tego bloga może pamiętają, przygoda Królowej Matki powieściami Marty Kisiel zaczęła się od "Nomen Omen", jako że debiutanckie "Dożywocie" było w księgarniach niedostępne, a na Allegro osiągało kwoty niebotyczne.

I bardzo sobie Królowa Matka chwali tę kolejność, dzięki niej bowiem nie została tknięta tym, co sobie roboczo nazwała "klątwą Licha" (o której jeszcze będzie poniżej). Dzięki temu właśnie nie zrobiły na niej żadnego wrażenia wydawnicze zapowiedzi ("Rodzinne sekrety, podróże w czasie, ukryte skarby i krwawa historia Dolnego Śląska... Czyli Marta Kisiel, tym razem serio"), ponieważ dla niej Marta Kisiel zawsze była "tym razem serio", a że przy jej powieściach można było się uśmiechnąć, albo i głośno śmiać? A kto powiedział, że o poważnych sprawach można pisać wyłącznie poważnie, a wybuch śmiechu podczas lektury dyskwalifikuje książkę jako mającą wartość inną niż rozrywkowa? Bo że nie Królowa Matka to pewne.

W związku z powyższym Królowa Matka przystąpiła do lektury bez obaw, acz z pewnymi oczekiwaniami, co oczywiste, a także z nastawieniem, że przeczyta, przemyśli i chwilę potem napisze recenzję, bo w końcu otrzymanie egzemplarza recenzenckiego zobowiązuje.

Po czym przeczytała...

I utknęła.

Napisać, że utknęła, uwięziona przez myśli, niby bohaterowie w rzece, że zatonęła, że została wciągnięta przez wir myśli i wrażeń byłoby tak tanie i żałosne, że ojejciu, tym niemniej coś podobnego właśnie się stało. Królowa Matka usiłowała coś z siebie wydusić, a słowa cofały się jej do gardła, tłoczyły w głowie, pchały wszystkie naraz w nieskoordynowany sposób i za nic nie chciały się układać w logiczne zdania. Znacie uczucie, gdy człowiek idzie pod wiatr w czasie naprawdę silnej wichury, chce coś powiedzieć, otwiera usta, a wiatr wpycha mu słowa z powrotem do gardła, napełnia powietrzem, nie pozwala wydobyć z siebie dźwięku, choć chciałby się krzyczeć? No. To było dokładnie takie uczucie.

A zatem jeśli ktoś pożąda rzetelnej i zgodnej z zasadami gatunku recenzji, niech lepiej porzuci ten wpis, gdyż tu będzie SUBIEKTYWNIE. I emocjonalnie będzie, i pewnie spoilery się trafią, chociaż będzie się Królowa Matka starała, ile sił, by ich uniknąć.

Treść "Toni" zna już cały internet, który pławi się od ponad miesiąca w recenzjach, przedpremierowych (tak, Królowa Matka też mogła taką popełnić. Nie, nie zdziwi się, jeśli Uroboros nigdy w życiu nie podeśle jej już egzemplarza do recenzji, skoro musi czekać na nią dwa miesiące. Ekhm) i popremierowych, więc Królowa Matka tylko napomknie od niechcenia, gwoli recenzenckiemu obowiązkowi, a jak któryś z Czytelników poczuje niedosyt, może udać się do innych, bardziej obowiązkowych Recenzentów, albo (najlepiej) przeczytać książkę.

Dżusi Stern wraca do rodzinnego Wrocławia.. Wraca pod przymusem, niechętnie i na chwilę, do mieszkania, w którym przeżyła wraz ze starszą siostrą dzieciństwo pod opieką ciotki. Od której to ciotki obie uciekły, każda na swój własny sposób - Dżusi fizycznie, przenosząc się do Opola i starając się ile sił nie poświęcać cioci, siostrze, Wrocławiowi, kamienicy na Lompy i ogólnie prawie dwudziestu latom swego życia więcej uwagi niż jest to niezbędnie konieczne, a Eleonora - psychicznie, obudowując się rytuałami, perfekcjonizmem, milczeniem, z których buduje mur, za który nie ma wstępu nikt.

Wychowująca je po tajemniczym zniknięciu rodziców (a w zasadzie podejmująca heroiczny wysiłek, by je wychować i zapewnić im bezpieczeństwo) ciocia Klara też jest zresztą zamknięta, odgrodzona ścianą despotyzmu, nigdy nie wykrzyczanej złości, gniewu i żalu od bratanic, które co prawda wychowała, ale którym - zamiast ciepła i poczucia bezpieczeństwa - umiała dać jedynie dach nad głową, trzy posiłki dziennie i gorset zasad, w którym je zamknęła na trzy spusty, zatrzasnęła, unieruchomiła.

Nigdy nie wpuszczaj nikogo za próg.
Nigdy nie zostawiaj pustego mieszkania.
Nigdy nie wspominaj, co się stało z rodzicami.

W cieniu tych właśnie zasad upłynęło całe dzieciństwo i lata nastoletnie sióstr Stern, od nich uciekła Dżusi, a teraz wraca na trzy tygodnie - wściekła, kolorowa, hałaśliwa, wypełniona buntem jak balonik helem, niemal unosząca się nad ziemią - ponieważ ciocia wyjechała, Eleonora pracuje, a mieszkania nie wolno zostawić samego. Druga zasada, Nigdy. No przecież.

Wraca i natychmiast łamie zasadę pierwszą, wpuszczając za próg tajemniczego mężczyznę o hipnotycznym głosie, który przedstawia się jako antykwariusz i twierdzi, że ciotka dziewcząt zleciła mu poszukiwania pewnego przedmiotu, a zapłatą za odnalezienie go miał być inny przedmiot, którego, co za nieszczęsny traf, ciocia nie zdążyła mu dostarczyć przed swoim wyjazdem. Więc czy on nie mógłby wejść na chwilę i się rozejrzeć? Niczego nie będzie ruszał. Weźmie, co jego i zniknie, jakby go tu nigdy nie było.

I rzeczywiście, wchodzi, zabiera, znika, i zaczyna się dziać. Rodzinne tajemnice wypływają na powierzchnię, zwykli ludzie okazują się nie być wcale tacy zwyczajni, rozpoczyna się gra z czasem i próba rozwiązania zagadki sprzed szesnastu lat. Dżusi, trafiając przypadkiem na trop hipnotycznego antykwariusza, kradnie zabraną przez niego paczuszkę, wskutek czego w życiu obu sióstr pojawia się tajemniczy zegarmistrz-grawer, każda kolejna zdobycz, każde kolejne znalezisko, każda kolejna pojawiająca się postać zamiast dostarczać odpowiedzi powoduje mnożenie pytań, w tle rodzinne więzi, podróż do przeszłości i tragiczna historia Wrocławia, a całość sprawiała na Królowej Matce wrażenie mistrzowskiego tkania - tu nić, tam druga, przeplatają się niby nieskładnie, niby plączą i nie pasują do siebie, a gdy spojrzeć z daleka tworzą barwną, mieniącą się całość - i wywoływała (bezinteresowną! żeby nie było!) zazdrość, bo Królowa Matka też chciałaby umieć tak pięknie tkać słowami, a nie umie.

Jak wszystkie powieści Marty Kisiel, tak i "Toń" bohaterami stoi, i teraz będzie to coś subiektywne i osobiste, co to Królowa Matka wspominała, że będzie - otóż  Marta Kisiel robi Królowej Matce w główkę to samo, co robiła jej Małgorzata Musierowicz, gdy Królowa Matka była niewinnym dziewczątkiem (i NIE, Królowa Matka NIE UWAŻA, że pisarstwo Marty Kisiel i Małgorzaty Musierowicz wywodzi się z jakiegoś wspólnego pnia czy ma jakieś wspólne cechy, swoją opinię na ten temat wyłożyła w recenzji "Nomen Omen" i od tamtego czasu jej nie zmieniła, a jeśli już to raczej w stronę jeszcze silniejszego zdziwienia, że ktokolwiek może ten wspólny mianownik widzieć). Oto w trakcie lektury książek Małgorzaty Musierowicz na mózg Królowej Matki padał czar. Tajemnicza mgła spowijała świat, wytłumiając wszystko, jak na przykład jeżdżące pod kamienicą na Roosevelta tramwaje, hałas, niedobory PRL-owskich sklepów, biedę, szarość i brzydotę osiedli lat 70-tych. Tajemnicze światło zaś opromieniało bohaterów. Chciało się ich znać. Przyglądać z bliska. Słuchać. Uczestniczyć w ich życiu. Nawet smarowanie chleba pastą twarogową miało nieodparty czar. Nieważne, co się stało i z tymi bohaterami, i z panią Musierowicz później, nieważne, jakie postawy przezierały spod ich słów i postępków. Dwunastoletnia Królowa Matka widziała ich zawsze spowitych czarowną mgłą.

Identycznie to samo ma Królowa Matka ze światami Marty Kisiel. Fizycznie zazdrości bohaterom, że mogą w nich być. Nieważne, jak niebezpieczne to światy i jak niebezpieczni bohaterowie, nieistotne, jak wiele niosą w sobie rozpaczy, gniewu, jak bardzo są obolali, zamknięci, jak bardzo poplątane są ich uczucia, i że wiele czasu trzeba, by je uładzić. Królowa Matka chciałaby ich wszystkich znać osobiście. Dzieje się coś całkiem zwykłego, na przykład Eleonora wchodzi do domu i zdejmuje klapki, a Królowa Matka chciałaby wejść z nią, zasiąść przy stole w kuchni, pogłaskać kota, czasem odczuwa tę chęć aż boleśnie. Magia, Panie i Panowie, czysta magia.

Jest w "Toni" i ten inny, bardziej typowy rodzaj magii, takiej, którą Królowa Matka wysoko ceni, chyba najwyżej - magii codziennej, współdziejącej się obok nas, niemagicznych szaraczków, niejako "nałożonej" na nasz świat, magii, w której nosicielami mogą być najzwyklejsi na pierwszy rzut oka ludzie i nikt nie może być pewien, czy ich sąsiad, spokojny pan w płaszczu w jodełkę, albo kuzynka, hałaśliwa, mocno wymalowana i trwałą ondulacją, nie są tak naprawdę magiem, psychopompem (człowiekiem potrafiącym podróżować w czasie), odwiecznym potworem z głębin czasu czy Mojrą, a nie szarym i nudnym obywatelem lub znoszonym z trudem członkiem rodziny, na którego wygląda.

Jest i magia potężna, prastara, przemożna siła, nie zabawka dla ciekawskich, jest trochę taka, jaką Królowa Matka znalazła w "Demonie Luster" (choć oczywiście zupełnie innego rodzaju). Taka, do której nawet fachowcy muszą podejść z szacunkiem, bojaźnią i pełną świadomością, że coś może pójść źle, a wtedy nie ma zmiłuj. Moment, w którym jednej z bardzo fachowych, bardzo mądrych i bardzo zaprawionych w pracy z Magią, Czasem i Losem osób coś idzie nie tak jest jednym z najbardziej wstrząsających w powieści, Królowa Matka ma ciarki na samo wspomnienie, a jej egzemplarz książki sam się otwiera na stronie z opisem, tak często był on czytany.

Jeśli chodzi o podróże w czasie to jest Królowa Matka przekonana, że jeśli będą kiedykolwiek możliwe, to tak właśnie. Bez żadnych maszyn, żadnych wehikułów, nie w poziomie. Ale w pionie. Krok po kroku coraz niżej, coraz głębiej, w coraz ciemniejszą ciemność, coraz gęstszą gęstość, aż wreszcie nie będzie już można zaczerpnąć tchu i zrobić ruchu. Genialne.

Ale przede wszystkim "Toń" z całym swym miejsko-fantastycznym wykreowanym światem  jest opowieścią o okaleczonej rodzinie (o kilku rodzinach, tak naprawdę), o skomplikowanych związkach w jej łonie i o tym, jak stare naleciałości, narzucone powinności i nierozwiązane konflikty potrafią wpływać na kolejne pokolenia. O tym jak bardzo trudno jest się z sieci tych powiązań wyplątać i jak łatwo wciągnąć w nie innych. I tu wracamy do "klątwy Licha", o której Królowa Matka wspomniała na początku swego słowotoku.

Otóż pierwszą myślą Królowej Matki po skończeniu książki było: "No, to to się wieeelu nie spodoba!".

Nie wie Królowa Matka, czy tak było, bo odkąd zaczęła trochę więcej recenzować porzuciła zwyczaj czytania cudzych recenzji, nim popełni własną. Zakłada, że ślepo można liczyć na fandom Marty Kisiel, który swoją Ałtorkę kocha i wielbi każde słowo, które wyszło spod jej pióra. Podejrzewa, że jest sporo osób, dla których "Toń" była pierwszym spotkaniem z autorką, i tym osobom "Toń" się spodobała albo nie, w końcu ile ludzi tyle opinii i nie ma obowiązku lubić wszystkiego.

Ale jest przekonana, że istnieje grupa czytelników, dla których Marta Kisiel jest przede wszystkim autorką książek lekkich i do pośmiania się, taką  Chmielewską urban fantasy. Grupa, która oczekuje od Marty Kisiel WYŁĄCZNIE porcji rozrywki. Która oddycha z ulgą, gdy natrafi w powieści na jakiś zabawny językowy wygibas czy z rozmachem napisaną zabawną scenkę, bo nareszcie ma to, czego chciała - Martę Kisiel, humorystkę (gdyby jeszcze tylko było więcej Licha, to już w ogóle). A że pod tą scenką aż kipi od gniewnej rozpaczy, że opisywani bohaterowie są tak naprawdę - wszyscy jak jeden - bohaterami wręcz tragicznymi, że łączy ich tyle skomplikowanych, trudnych, bolesnych więzów, że każdy niesie na plecach ciężar nie do uniesienia* - to wszystko nic nie szkodzi, tego wszystkiego nie widać, bo język powieści jest lekki i szybko się czyta.

Trochę to przypomina Królowej Matce wstrząsające - jej zdaniem - opinie o Terrym Pratchettcie, który "napisał na początku kilka dobrych, śmiesznych książek, a potem odcinał od tego kupony", albo wyrażone gdzieś w czeluściach internetu zdanie, że "Siła niższa" Marty Kisiel jest zbiorem przezabawnych gagów, choć jej zdaniem "Siła niższa" aż drży od wewnętrznego smutku.

Wyzna Królowa Matka, że bardzo szanuje fakt, że Marta Kisiel "klątwie Licha" nie ulega. Chyba (choć tego Królowa Matka nie jest pewna) Ałtorce byłoby łatwiej trzasnąć kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt książeczek ze śmiesznymi bohaterami, którzy robią śmieszne rzeczy, zamiast pulsującej podskórnym bólem opowieści o dogłębnie samotnych ludziach, którzy zostali zranieni przez tych, którym ufali, i ze strony których mieli prawo spodziewać się wsparcia i opieki, i próbują z tym bólem jakoś żyć, bo nie potrafią sami go uleczyć, a nie mają nikogo, kto mógłby im pomóc.

Dla Królowej Matki napisanie takiej właśnie powieści, i to napisanie jej językiem lekkim, skrzącym się od żartów i, tak, potrafiącym przysłonić tę bolesną treść woalem dowcipu, to jest dopiero sztuka. Milion razy woli Królowa Matka to właśnie. No, ale ona uważała (i napisała to w swojej recenzji, a jak), że "Dożywocie" jest rodzajem zbiorem opowiadań, ponad które zawsze stawiała "Nomen Omen", choć JUŻ w "Dożywociu" potrafiła odkryć poważniejsze nuty.

Dobrze, że Marta Kisiel jest oficjalnie "bardziej serio". Czasem musi być serio. Czasem najlepiej być serio. Czasem tak trzeba, a nawet należy.

Królowa Matka kocha Licho, czyta o nim ze wzruszeniem, wykonała jego portret szydełkowy i rozumie osoby, które chcą o nim czytać. Licho i jego słodycz jest potrzebne w życiu każdego. Czasem.

Ale czasem jest potrzebne swędzenie w mózg.

Na przykład takie, jakie Królowej Matce zapewniła stara Bimbowa. Od pierwszego zdania, od pierwszej strony, od pierwszego momentu, w którym się pojawiła. Niewidzialna, niesłyszalna, dziwaczna staruszka, siedząca w oknie całymi dniami, sąsiadka, która zawsze jest, więc jej nie widać, do której rozpaczliwych okrzyków "Pamiętam! Ja pamiętam! Nie zapomniałam! Ja pamiętam!" się przywykło, więc jej nie słychać. Dziwaczna staruszka, każdy taką zna. Ile takich starych Bimbowych spotkała w życiu, zastanowiła się Królowa Matka.

Ile zignorowała.

Przed iloma nie zatrzymała się, by powiedzieć: "Jestem tu. Słucham. Powiedz mi, co pamiętasz".

A przecież dla nas, pozbawionych magicznych mocy, stare Bimbowe tego świata to jedyna szansa, by utonąć w czasie. Tylko tak potrafimy.

Za tę lekcję również jest Królowa Matka Marcie Kisiel wdzięczna.

I prosi o więcej**.





*Królowa Matka czuje się jednakże w obowiązku napisać, że jej ulubionym bohaterem "Toń" jest jedyna osoba nie obarczona ciężarem, nie niosąca w sobie wewnętrznego żalu i nie tkwiąca w okowach niejawnej, niewidocznej na pierwszy ani nawet drugi rzut oka rozpaczy, czyli narzeczony Dżusi, Karolek, postać, która w dwóch na trzy przeczytanych przez Królowa Matkę recenzji została określona jako "nijaka" i "niezupełnie pasująca". Tak, Karolek jest łagodny, dobry, pochodzi z kochającej się rodziny i nie ma żadnych niezwykłych mocy. Poza umiejętnością czekania, gdy trzeba czekać, wspierania, gdy trzeba wesprzeć, trwania niezłomnie przy boku, mówienia "idź, musisz,tak trzeba, będę tu, gdy wrócisz" oraz trzymania za rękę i powtarzania "dasz radę, jestem przy tobie, nie bój się, dasz radę". Jest tym, kim Sam Gamgee dla Froda i Ron dla Harry Pottera. Kimś, kto nie jest superbohaterem, ale bez którego żaden superbohater nie miałby szans zabłysnąć swoim superbohaterstwem, bo nie przeszedłby pierwszej próby/ załamał się/ upadł i nie wstał/ zwątpił/ przestraszyłby się i cofnął. Jest tym, czego najbardziej potrzeba światu. Świat potrzebuje Karolków. Nieustannie.

**Ale nie naciska. Poczeka tyle, ile będzie trzeba.