niedziela, 31 sierpnia 2014

Kończąc wakacje z przytupem

Rodzina Królowej Matki postanowiła rozjaśnić sobie koniec wakacji biorąc udział w Skyway Festival, czyli, mówiąc po ludzku, Festiwalu Świateł.

Pan Małżonek, który był świadkiem budowy tej imponującej instalacji

Źródło

zataił ten fakt przed Potomkami Starszymi, dzięki czemu mogły one doznać histerycznego entuzjazmu odkrywając nie tylko, że ulica Szeroka w ich rodzinnym mieście została efektownie przebudowana, ale że w dodatku przebudowa ta migocze, błyska, mieni się i jest po prostu porywająca,





a także, i owszem, ogłusza, bowiem podkład muzyczny do tego migotania powalał niby fala uderzeniowa bomby wodorowej. Doprawdy, tak się Królowa Matka zastanawiała usiłując uporządkować wszystkie rozedrgane komórki mózgowe, które wskutek wpadnięcia w rezonans znajdowały się nie w tych miejscach, w których powinny, czy to tak wolno? Wokół pełno zabytków klasy "0", powpisywanych na przeróżne listy z listą "Unesco" na czele, o mieszkańcach tych zabytków nie wspominając, a tu cegła zgrzyta o cegłę, meble w kamienicach się samoczynnie przesuwają, rodowa porcelana drży w licznych etażerkach, a rodowe sztućce z Ikei - w licznych szufladach, psy dostają herzklekotu, tynk się kruszy i tylko patrzeć jak zacznie spadać na głowy patrzących w górę na te wszystkie migotania (i te spadające migoczące sopelki, bardzo śliczne, rzekła z zadowoleniem sroka w Królowej Matce) zachwyconych torunian jeśli tylko komuś przyjdzie do głowy taka fantazja, by jeszcze ociupinkę podgłośnić ten cały Queen z Pavarottim na przemian.

Ale migotało prześlicznie (spadające sopelki, że się tak Królowa Matka powtórzy, cacuszko!), a malowidła światłem na kamienicach były wspaniałe, jak również Keanu Reeves zachęcający do zwiedzania województwa kujawsko-pomorskiego, chociaż tu Królowa Matka zgaduje, bo chociaż bardzo chciała usłyszeć, jak też on to "kujawsko-pomorskie" wymawia, nie usłyszała, bo co się Keanu pojawiał na ekranie ją zagarniał i niósł gdzieś tłum i musiała w tym tłumie łapać swoje dzieci, też zgarniane i niesione w jakąś migocząca światłami dal.

Nazajutrz zaś Pompon Młodszy postanowił spektakularnie uczcić koniec wakacji, spadając z fasonem z (czterech, ale intencje się liczą, no i czyniony przy okazji hałas!) schodów, a podkreślić należy, że schody w Domu w Dziczy są młynarskie, czyli takie bardziej strome, dopiero na samym dole tworzące podest, na którym Dziecię wyhamowało nim rąbnęło plecami o ścianę.

Pompon Młodszy już wcześniej umilił mamuni i tatusiowi (ale mamusi bardziej, bo to ona spędzała z nim 24 godziny na dobę) ostatnie dziesięć dni wakacji chorując na nie-wiadomo-co. Nie-wiadomo-co objawiało się tym, że Dzieciątko, nie tracąc apetytu ni doskonałego nastroju w dzień, w nocy przestało spać, a przez całą dobę - wypróżniać się. A ponieważ, jak Uważnemu Czytelnikowi wiadomo, mówimy o dziecku, które sprowokowało Królową Matkę do napisania jedynego w jej karierze postu o kupkach brak tychże był zjawiskiem alarmującym. Królowa Matka, która popełniła ten błąd, że udała się po diagnozę do internetu, chudła ze stresu, dopatrując się u Pompona przeróżnych straszliwych objawów przeróżnych straszliwych jednostek chorobowych oraz spała średnio dwie-trzy godziny na dobę w piętnastominutowych odcinkach, a Pompon Młodszy chudł jej do towarzystwa, zaś jedyne, co różniło go od mamuni to wilczy apetyt i różowiutki humorek. Zaordynowane przez specjalistę lekarstwo do picia przepływało przez niego nie czyniąc mu nijakiej szkody ani, i owszem, nie przynosząc korzyści, zaordynowany przez wyż. wym. specjalistę czopek jak najbardziej skutek przyniósł, ale tylko raz, do kolejnego zapodania bowiem potrzeba by było ze trzech silnych (i głuchych jak pnie) facetów, a w takich okolice Domu w Dziczy nie obfitują, zaordynowane przez Zrozpaczoną Matkę suszone śliwki okazały się, trzebaż trafu, jedynymi suszonymi owocami, których Pompon Młodszy nie lubi, jaki to, nieprawda, pech normalnie, za to Dziecię wyczuło pismo nosem i zaczęło stosować metodę "na gnącą się leliję" w celu zdobycia przeróżnych dóbr materialnych, jak to słodycze i te suszone owoce, które nie są śliwkami, oraz niematerialnych, jak na przykład masaż pleców i brzucha oraz spanie z rodzicami w ich łóżku.

Która to metoda przestała działać pewnego pięknego dnia, gdy Pan Małżonek, wróciwszy z pracy i ujrzawszy skulone na fotelu Wielkie Oczy Na Patyku, które kiedyś były Pomponem Młodszym porwany Ojcowskim Uczuciem chwycił w ramiona tę, nieprawdaż, delikatną i słodką Kruszynę z zamiarem przytulenia jej do wezbranego Emocją łona, na co Kruszyna warknęła głosem jak świst pejcza: "NOSIĆ MASZ, NIE TAK STAĆ!!!".

Zdekonspirowawszy się w ten sposób Pompon Młodszy przestał wymuszać na Rodzicach dodatkowe dobra i usługi, a nawet zaczął spać i w ogóle dochodzić do siebie, ale tycie jednak chwilę zajmuje i Pacholę, spadając ze schodów z łomotem, nadal było chude jak szkielecik obciągnięty skórą.

I gdy tak Królowa Matka siedziała na ziemi, z ryczącymi na trzy głosy: spadniętym Pomponem Młodszym, przerażonym Pomponem Starszym i przejętym Potomkiem Młodszym w objęciach to, przysięga, gdzieś jakąś częścią mózgu myślała, że jak pojedzie z Pomponem do szpitala i powie, że dziecko spadło ze schodów to nikt jej w to nie uwierzy, to jest klasyczna wymówka patologii, wielodzietnych i nie-wielodzietnych, tych, co przywożą na ostry dyżur dzieci pobite i zagłodzone, i wyglądające wypisz-wymaluj tak, jak Pompon Młodszy, z siniakami na plecach w miejscu, w którym kręgosłupem przejechał po schodku i z rozciętą powieką, z której się leje krew, i takie wychudzone, że strach patrzeć.

Do szpitala jednak nie pojechali, bo Pompon Młodszy na samo słowo "lekarz" dostał takiej histerii, że mu się rana na powiece otworzyła i zaczęła krwawić, Pompon rozmazywał sobie krew po twarzy przybierając wygląd Jokera z Batmana, nie dawał się obejrzeć ani dotknąć i Królowa Matka ma pytanie, bo może jest na sali lekarz, co się robi w szpitalach z dziećmi w stanie histerii? Bo ona miała takie przeczucie, że bardzo na nie krzyczy albo przytrzymuje za pomocą dwóch silnych pielęgniarzy, a wtedy, obawia się, sama zaczęłaby się zachowywać tak, że może nie wystarczyliby pielęgniarze, może by i policje trzeba było wezwać (to znaczy, o ile nie zostałaby już wcześniej wezwana na skutek podejrzenia o znęcanie się) i Królową Matkę wyrzucono by z sali, a zostawienia Pompona Młodszego samego to ona sobie nie wyobrażała. Więc obiecała Pomponowi, że nigdzie nie pojadą, na co Dziecię uspokoiło się natychmiast i spytało, pochlipując z rzadka: "A das mi tutejka? On pomaga!".

Podleczony "tutejkiem" Pompon Młodszy dał się obejrzeć, oględziny ujawniły rozcięcie na powiece i dwa siniaki na dwóch kręgach, poza tym chłopczyna zginał i prostował wszystkie kończyny bez protestów, dotykał nosa i mostka brodą, a kwadrans po upadku zrobił awanturę z wyzwiskami, bo zła Królowa Matka nie chciała go popychać na rowerku po drodze przed furtką, a wyłącznie w ogródku, więc Rodziciele uznali, że tym razem złego diabli nie wzięli, co nie zmieniło faktu, że spędzili upojną noc na bieganiu do łóżeczka Pompona przy każdym jego sapnięciu przez sen, i trzymaniu samochodu w pogotowiu na wypadek, gdyby do tego szpitala jednak trzeba było jechać.

Dziś rano Pompon wstał z łoża hoży jak młodopolskie dziewczę i z przepięknym limem niczym bohater kreskówek, i już się Królowa Matka nie może doczekać chwili, gdy go tak przyozdobionego ujrzy Kochająca Babcia.

Jutro.

Gdy wakacje się oficjalnie skończą.

Ufff.


środa, 20 sierpnia 2014

Odrobina kisielku dla ducha (Marta Kisiel, "Nomen omen")

Wychowałam się na cmentarzu.

Cmentarz leżał naprzeciwko małego bloku, w którym mieszkałam jako dziecko. W odległości nie większej niż dziesięć metrów w linii prostej jak strzelił znajdowała się malutka, ozdobnie kuta, choć mocno już przerdzewiała furteczka, nieznana tym, którzy odwiedzali groby swoich bliskich, stale za to użytkowana przeze mnie, moją Siostrę i liczne koleżanki i kolegów, którzy biegali na cmentarz pospacerować, a także, i owszem, pobawić się w chowanego, pogonić po alejkach, ale nade wszystko - nazbierać kasztanów.

W czasie owocowania kasztanowców pięcioletnia ja chodziłam na cmentarz z Tatą, który robił za Zrzucacza Kasztanowego. Tata potrząsał gałęziami drzew albo rzucał w nie kawałkami odłamanych konarów czy innym kamuszkiem, kasztany spadały, stukając o płyty nagrobne i wcale - w co do dziś niezłomnie wierzę - nie zakłócając wiecznego snu zmarłym, a ja buszowałam między nagrobkami i napychałam sobie kieszenie skarbami w lśniących, gładkich skórkach i kolczastych płaszczykach.

Jedynie ja i mój Tata chodziliśmy między tymi grobami. Nikt inny ich nie odwiedzał, nie kładł kwiatów, nie zapalał świeczek.

I wcale nie musiałam umieć czytać by wiedzieć, że te groby różnią się od pozostałych.

"Johann" - czytał mój Tata na głos napisy, rzeźbione dziwnymi literami z łukami i kątami w miejscach, gdzie żadnych kątów być nie powinno. "Henriette, geboren 11 April 1904". "Katharine, unsere liebe Mutter". "Wenn alles vergeht, die Liebe besteht." Nie dziwiłam się tym literom, tym imionom, temu językowi. Dzieci nigdy się nie dziwią zastanemu światu.

O tym, że moja Babcia była dwujęzyczna prawie od urodzenia Królowa wiedziałam chyba też prawie od urodzenia. Od czasu do czasu odwiedzały Babcię Koleżanki, starsze, dystyngowane panie, odziane z dyskretną elegancją. Dziwnie mówiły. "Jak nazywasz się ty? Oh, Anne-Marie, sehr, sehr schön!". Babcia rozmawiała z nimi w obcym, twardo brzmiącym języku, w tym samym, w którym rozmawiała ze swoimi jak najbardziej mówiącymi po polsku Przyjaciółkami, gdy nie chciały, żebym rozumiała.

W tym samym, w którym - o czym dowiedziałam się przypadkiem, gdy byłam już dorosła - moja własna Matka mówiła do czwartego roku życia, chociaż teraz nie pamięta z tego już ani jednego słowa.

W ojczystym języku mojego Dziadka i jego Rodziców, choć Matki niekoniecznie, ponieważ była ona Rosjanką. A może nie była, może była po prostu obywatelką rosyjską, zamieszkałą na terenie zaboru rosyjskiego, którego granica była przecież za miedzą. Nie wiem i nigdy się już nie dowiem, bo nie ma już nikogo, kogo by można o to spytać.

Mój Dziadek, liczni Przyjaciele i Znajomi mojej Babci pewnego dnia po prostu zniknęli. Zostały po nich mieszkania, meble, ubrania, książki, czasem zdjęcia. Nigdy się o nich nie mówiło. Zupełnie jakby te mieszkania, meble, książki ubrania i zdjęcia wzięły się znikąd, były zawsze, zawieszone w czasie i przestrzeni, czekając, aż ktoś je sobie weźmie.

Niektórzy, nieliczni z Przyjaciół i Znajomych zostali. O tym, dlaczego zostali i jaką zapłacili cenę za swoją decyzję także nigdy się nie mówiło.

Rosłam, uczyłam się i dojrzewałam, pisałam pracę magisterską o wydawcach polskich książek pod zaborem pruskim, dużo czytałam i starałam się mieć otwarty umysł, i ani się obejrzałam, jak przestałam mieć problem z narodowością takiego, na przykład, Kopernika, który na pomniku napisane ma: "Nicolaus Copernicus Thorunensis". Thorunensis. Toruńczyk. Jak mój Dziadek i jego Rodzice, jak moja Babcia i Mama, i Tata, jak ja sama i moje Dzieci.

I dlatego podjęłam decyzję, że uczynię rzecz bezsensowną, czyli zrecenzuję książkę już zrecenzowaną, przeczytaną i przeanalizowaną na wszystkie, zdałoby się, strony przez cały internet i okolice, a mianowicie

"Nomen Omen' Marty Kisiel

w chwili, gdy przeczytałam:

"- Jestem z Gdańska, pani Jadwigo - rzekł takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.
- Ach! Więc rozumiesz...
- Rozumiem",

ponieważ jestem z Torunia, i też rozumiem.

Spotkanie z "Nomen Omen' okazało się, tak na marginesie, dla mnie przeżyciem silnie surrealistycznym.

O książce czytałam (mam wrażenie, że wszędzie, na blogu, na wallu, na stronie) u Zacofanego w Lekturze - który ją reklamował (gdzie reklamował, jakie reklamował! lobbował na jej rzecz!) tak umiejętnie, że powinien przejść na zawodowstwo - oraz u Bazyla tak często, że problemu wybrania lektury na wakacje nie miałam żadnego, chyba pierwszy raz w życiu. Nabyłam powieść w drodze na Mazury, po dojechaniu, odbyciu koniecznych a niezbędnych czynności w rodzaju powitania Potomków Starszych, rozpakowania się, spożyciu jakiegoś posiłku zapadłam na leżaczku z książką w ręce i jakimś orzeźwiającym napojem pod ręką, zaś niedługą chwilę później ciszę mazurskich kniei i łąk rozdarł mój entuzjastyczny wrzask:

- Kiciputek!!!,

który to wrzask sprawił, że cała rodzina wzdrygnęła się nerwowo i spojrzała na mnie w solidarnym poczuciu troski o me zdrowie psychiczne, a którym po prostu oznajmiałam światu, że do tej pory jakoś udało mi się przeoczyć nazwisko ilustratorki dzieła, ale właśnie nadrobiłam niedopatrzenie.

 Reasumując:

Siedziałam w mazurskiej głuszy czytając powieść, do nabycia której metodą subtelnej perswazji skłonili mnie dwaj Panowie, których blogi chętnie czytuję, i którzy robią mi tę uprzejmość, że zaglądają w rewanżu do mnie, a którą to powieść ilustrowała Artystka zapewne nie czytająca mego bloga regularnie, ale na pewno czytująca go od czasu do czasu, a nawet linkująca u siebie to i owo, i napędzająca mi w ten sposób czytelnictwo; a wszystko to razem sprawiło, że poczułam się jak członkini wielkiej, szczęśliwej, choć nieco dziwacznej (ale która, w ostatecznym rozrachunku, dziwaczna nie jest?) rodziny, i z tego miejsca chcę bardzo przeprosić obie Panie i obu Panów za spoufalanie się, ale tak właśnie było.

Co uczyniwszy mogę przejść do omawiania treści dzieła.

Salomea Klementyna Przygoda, obdarzona przez nieopanowany w swej hojności Los wybujałymi kształtami, wybujałym wzrostem i wybujałą rodziną w postaci tantrycznie zafiksowanej, otwartej na erotykę mamusi, żyjącego wciąż w dziewiętnastym wieku tatusia i młodszego braciszka zwanego Niedasiem, osobnika o kolosalnym wdzięku i głębokim wewnętrznym przekonaniu o tym, że jest genialny i doskonały, a jeśli nie to i tak jakoś to będzie, dochodzi do wniosku, że ma tego wszystkiego dość i przenosi się do Wrocławia z zamiarem rozpoczęcia życia na własny rachunek z dala od szajbniętej rodzinki. Znajduje - nie bez trudu, bo wszyscy proszeni o wskazanie drogi pod podany adres wrocławianie, od przechodniów po taksówkarzy, doznają nagle ataku amnezji i wykręcają się jak mogą, w wypadku taksówkarzy rezygnując wręcz z zarobku - stancję w starym, rozpadającym się domu. Dom skrzypi i gada, jak najbardziej dosłownie, tajemnicze glosy szemrzą w radiu, szepczą w telefonie i trzeba je uciszać gromkim: "Cicho tam!!!" zanim się zacznie rozmowę, właścicielka domu cierpi na rozdwojenie jaźni, raz objawiając się jako kostyczna i zdecydowana starsza pani, typ - generał w spódnicy, a kiedy indziej - jako pląsający po kuchni skowroneczek obleczony w powiewne peniuary i barwne turbany, a po apartamentach spaceruje życzliwie nastawiona do świata papuga o imieniu Roy Keane i namiętności do wafelków, ale wszystko to wydaje się Salomei znacznie lepsze (i niewykluczone, że bardziej normalne) niż jej rodzinny dom.

Niestety, niestety. Raczej prędzej niż później Salomea, wracając wieczorem z pracy, zastaje w swoim pokoju Niedasia, który, nieco bełkocząc w alkoholowym upojeniu, oznajmia jej, że się wprowadza, jeśli nie do jej pokoju, to na pewno do tego domu.

I zaczyna się dziać. Właścicielka posesji zaczyna już nie dwoić się, ale troić, tajemnicze głosy nie tylko szepczą w telefonie, ale także objawiają się pełnym rozpaczy wołaniem "z głębokości do Ciebie, Panie!" na ekranie komputera, Niedaś z niezrozumiałych przyczyn wydaje się być opętany pragnieniem zamordowania kilku kobiet, w tym własnej siostry, oraz w dwóch postaciach włóczy się po mieście (względnie w jednej się włóczy, a w drugiej siedzi w areszcie), w sprawę wplątuje się jeszcze jeden filolog, jedna blondyneczka z temperamentem i w glanach, oraz jeden pradziadek, tajemnica, straszna i niezwykła unosi się w powietrzu i łączy czerwoną nitką stare Breslau ze współczesnym Wrocławiem, a nieszczęsna Salomea musi pogodzić się z faktem, że wymarzonego spokoju raczej nie zazna.

Będąc z natury osobą patologicznie obowiązkową (co podobno można leczyć, a nawet się powinno czasami, noale) zanim zaczęłam pisać własną recenzję poczytałam sobie sporo cudzych w internecie i odkryłam, że "Nomen Omen" określany jest jako "horror komediowy" czy też groteska z elementami fantasy. I wyznać muszę, że dla mnie nie jest to żaden horror i żadne fantasy, tylko powieść obyczajowa. No dobra, powieść obyczajowa z elementami fantastycznymi, w idealnych proporcjach - zdaniem mojej osoby, której poczucie rzeczywistości, jak wynika z powyższego, bywa poważnie zachwiane - aby te fantastyczne elementy nie przytłaczały.

Hermetyczności języka, na którą tu i owdzie narzekano, i elitarności aluzji literackich, które nie każdy zrozumie też nie dostrzegłam, może dlatego, że na ten przykład Psalm 130 z jego pełnym rozpaczy "De profundis clamavi ad te, Domine!" przemawia do mnie od zawsze i w związku z tym rozpoznałam cytat od pierwszego kopa, zaś nad nic do mnie nie mówiącymi wtrętami z World of Warcraft prześlizgiwałam się obojętnie z właściwym sobie wdziękiem, a przecież książkę zrozumiałam. Jak do kogoś przemawia World of Warcraft może się z wdziękiem prześlizgiwać nad Psalmem 130 (zwłaszcza, że autorka służy tłumaczeniem), jestem pewna, że tak też można.

Zgadzając się z dużą ilością recenzentów, że siłą tej powieści jest język, poczucie humoru z orzeźwiającą nutą inteligentnej złośliwości i barwna galeria pysznie opisanych bohaterów nie widzę żadnego podobieństwa z Joanną Chmielewską, a już zupełnie żadnego - z Małgorzatą Musierowicz, chyba, że komuś do znajdowania podobieństw wystarczy kolor włosów bohaterki oraz akcja powieści mocno osadzona w konkretnym mieście, no ale w takim wypadku śmiało można także dopatrywać się podobieństwa Salomei Przygody do Ani z Zielonego Wzgórza.

Nie ujmując niczego Joannie Chmielewskiej, której książki kocham i nad którymi prześmiałam wiele przyjemnych godzin, powieści jej są to po prostu pozycje stricte humorystyczne, których głównym, a wręcz jedynym celem jest zapewnienie czytelnikowi porcji nieskrępowanej niczym rozrywki. Podczas gdy "Nomen Omen" nie jest - choć może nie wynika to  z powyższego, nieudolnego streszczenia - książką o niczym, służącą rozśmieszaniu czytelnika, li i jedynie. To powieść o chęci wpływania na przeszłość i przyszłość, o braniu cudzego losu w swoje ręce, o podejmowaniu decyzji, których podejmować człowiekowi nie wolno. Opowieść o pokusie brania na siebie roli Nemezis, o tym, jakie to niesie niebezpieczeństwo, i o tym, jak daleko sięgają konsekwencje naszych wyborów. 

I epitafium dla umarłego miasta.

Zdumiewa mnie do głębi, jak niewiele osób zwróciło na to uwagę. Jak często w opisach "Nomen Omen" pojawiają się określenia "zabawnie, śmiesznie, antydepresyjnie, rozrywkowo", a jak (stosunkowo) rzadko - "refleksyjnie" czy "posępnie". W jak wielu recenzjach temat dawnego Breslau pominięto całkowicie. Jak wiele mówiących o tej książce osób przemyka się nad tym tematem, aby pochylić się (lub skrytykować) rysunek postaci, bogactwo charakterów, język, dla niektórych barwny i przezabawny, dla innych - rodem z gimnazjum.

A ja tymczasem wiem, że może, kiedyś, za jakiś czas zagubię w masie przeczytanych książek i nowo poznanych bohaterów Salkę Przygodę i jej rodziców. Że wylecą mi z pamięci teksty, nad którymi głośno się śmiałam, budząc Pana Małżonka w środku nocy. Może nawet - choć wydaje się to zgoła nieprawdopodobne - że w zatrze się w mojej pamięci postać Niedasia oraz jego barwna jak łuk tęczy na niebie osobowość.

Ale wiem, że obraz umierającego pod bombami Breslau się nie zatrze.

Obraz Breslau odzieranego z tożsamości, ociosywanego według jedynej właściwej wizji. Ten obraz, który - zdarzało się - bywał określany jako niepotrzebny w tej powieści, podczas gdy mnie wydaje sie najważniejszy.

Może dlatego, że jestem z Torunia i rozumiem.

A może dlatego, że bardzo lubię, jeśli książki dostarczają poza czystą rozrywką także materiału do myślenia (co prawda natychmiast umniejszę swoją pozycję jako Czytelnika Świadomego i Myślącego pisząc, że do myślenia to mi prawie wszystko daje, tylko wyciągane wnioski bywają nie z gatunku pożądanych przez niektórych autorów, patrz: połowa Wyzwania Czytelniczego z czerwca ;)).

Wszelkie - drobne - niedociągnięcia oraz - gigantyczne - rzeczy godne potępienia (jak to: wydawanie nowych książek raz na cztery lata oraz fakt, że "Dożywocia" nie sposób zdobyć i teraz nie wiem, nad jakim to zasmarkanym aniołkiem chichocze na swoich blogach rozkochany fandom) jestem w stanie wybaczyć Autorce przez wzgląd na wplecenie do rozrywkowej książki materiału do myślenia i wzruszeń.

Ale z następną pozycją mam jednak nadzieję zapoznać się wcześniej niż w roku 2018 :).

niedziela, 17 sierpnia 2014

To ostatnia niedziela...

Potomek Starszy znalazł był zdjęcie mamuni sprzed dziesięciu lat, obejrzał i rzekł: "Taaak, młodość jest piękna!".

Kochani Czytelnicy, jeśli dziś włączycie tefałen lub inny polsat, a na nim natraficie na dramatyczną informację: "Kolejna wstrząsająca tragedia rodzinna! Matka udusiła dziewięciolatka gołymi rękami w ataku szału!", wiedzcie, że ta wyprowadzana z domu przez postawnych, umundurowanych panów... eeee... kobiecina, tak, to jest właściwe słowo - kobiecina z czarnym paskiem na oczach to bedzie właśnie Królowa Matka.


Która tym samym żegna się z Wami, bo nie wiadomo, czy we więźniu pozwolą jej blogować (a nawet jeśli to trzeba będzie jakiegoś nowego bloga założyć, pod zupełnie innym tytułem - powiedzmy: "Królowa Matka i jej życie w kratkę" - bo ten stary stanie się wszak nieadekwatny do sytuacji), i idzie dusić.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Potomek Starszy znowu nadaje

Potomek Starszy - Ja jestem coraz lepszym starszym bratem, mamo, prawda? Już prawie nie wrzeszczę na Pompony, i nie mówię do nich niemiło, i nie warczę, i pozwalam im się bawić czasem w naszym pokoju, układam z nimi puzzle, oglądam bajeczki, nawet im poczytam... nie jestem agresywny ani brutalny, i ładnie się z nimi bawię, i jestem już prawie taki grzeczny, jak wtedy, gdy byłem malutki*!
Królowa Matka (w osłupieniu wysłuchawszy tej laudacji na własny temat, nieco ogłuszona) - Taaak...
Potomek Starszy (po chwili przyglądania jej się podejrzliwie) - Ach. Więc było to "tak" przesycone ironią!

Bardzo się Królowa Matka namęczyła, ale w końcu dał się przekonać, że nie było :).




* Malutki Potomek Starszy jest przedmiotem legend w Domu w Dziczy i Okolicach, zwłaszcza w zestawieniu z Młodszymi Braciszkami. Malutki Potomek Starszy nigdy w życiu nie zjadł niczego ani z psiej, ani z kociej miski, a miski te były ogólnie dostępne, bowiem w tamtych czasach Dom w Dziczy składał się ze ścian, tylko i wyłącznie. Malutki Potomek Starszy do trzeciego roku życia nie wszedł nawet na jeden schodek, bo mu mamusia i tatuś raz powiedzieli, że nie wolno. Nie wyrwał żadnego gniazdka, nie przegryzł sznura od radia, nie wykręcił wszystkich pokręteł w wyż.wym. radiu, nie rozebrał żadnego pilota na części pierwsze. Nie właził do śmietnika i nie wyrzucał jego zawartości na podłogę, nie grzebał w pudłach z mąką i cukrem, nie wysypywał nigdzie artykułów spożywczych, i to jest godne jak najwyższego podziwu oraz uwieczniania w Legendzie, a nawet Micie, bowiem w Domu w Dziczy podówczas nie było też większości mebli, które znaczna część cywilizowanych ludzi uznaje za minimum, jak to: szafki kuchennej, apteczki i szafki w łazience (która to łazienka - taka dygresja w dygresji będzie - składała się z gigantycznego pomieszczenia z sedesem, umywalką i wielką czerwoną miska, pełniącą rolę apteczki, szafki lub wanny w zależności od potrzeby, i chyba Królowa Matka napisze jednak tę książkę, do której napisania zachęca ją Pan Małżonek, zanim jej umysł ostatecznie wyprze wszystkie te koszmarne wspomnienia, koniec dygresji), tak więc dostęp do wszelkich makaronów, mąki, cukru i środków higieny oraz czystości miał na wyciągnięcie ręki, dosłownie, i Królowa Matka robi przerwę na pooddychanie do woreczka na samą myśl o tym, co w tej sytuacji zrobiłyby Kochane Pomponiki. W składającym się wyłącznie ze ścian Domu w Dziczy oprócz normalnych, dużych drzwi dla normalnych, dużych ludzi nie było też bramki zabezpieczającej dla dzieci, i nie była potrzebna, bo Potomek Starszy, uświadomiony przez mamusię i tatusia, że mu nie wolno wypełzać (a potem wychodzić) do przedsionka, nie wypełzał (i nie wychodził). Biżuteria rodowa Królowej Matki przez cały okres wczesnego dzieciństwa Potomka Starszego stała sobie w koszyczkach na bocznych półeczkach komody, najniższa półeczka na wysokości dziesięciu, a najwyższa - sześćdziesięciu centymetrów nad ziemią, i nawet jeden kolczyk nie zginął i nie został połknięty, jakie połknięty! - nawet nie wyjęty z koszyczków, bowiem mamusia i tatuś raz powiedzieli dziecku, że... patrz wyżej.

Potomek Starszy był absolutnie najgrzeczniejszym, najposłuszniejszym, wręcz nienormalnie ostrożnym dziecięciem świata, i aż trudno uwierzyć, że nie wyrósł na najgrzeczniejszego dziewięciolatka ;).

Musi w czasookresie między wczesnym dzieciństwem Potomka Starszego a chwilą obecną Królowa Matka i Pan Małżonek popełnili szereg niewybaczalnych (i bardzo prawdopodobne, że nieodwracalnych) błędów wychowawczych!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Wakacyjne prawo Murphy'ego

Wszyscy znają prawo Murphy'ego, prawda? Ale Królowa Matka jeszcze przypomni.

Prawo to brzmi mniej więcej tak: „Jeżeli coś może się nie udać, na pewno się nie uda”.

A jak się ma małe (i te trochę większe też) dzieci, i jeszcze czasem wyjeżdża się z nimi na wakacje, wtedy oho, ho, ho!

Wtedy Prawo Murphy'ego staje się czymś, co zdeterminuje życie człowieka na ten tydzień / dwa tygodnie/ miesiąc, czy tam ile czasu trwa wyczekiwany przez cały rok urlop.

I tak na przykład, jeśli dziecko trzeba będzie natychmiast przewinąć/ umyć/ przewinąć i umyć, na pewno nastąpi to w chwili, gdy wszyscy, spakowani i dygocący wskutek reisefieber, będą już tkwić w samochodzie. Względnie na autostradzie, dokładnie między tymi zatoczkami, w których wolno się zatrzymywać.

Ilość haftek, guziczków, zapięć, zatrzasków i tasiemek, które w celu przewinięcia i/lub umycia należy odpiąć i rozwiązać jest odwrotnie proporcjonalna do czasu, jaki można na to poświęcić (i poziomu reisefieber u osób, które cierpią na tę, nie tak znowu rzadką, przypadłość).

Prawdopodobieństwo, że przewiniętemu, umytemu i obwiązanemu tasiemkami/ pozapinanemu na zatrzaski i guziczki dziecku natychmiast się uleje – najczęściej także na odzież osoby przewijającej – wynosi jakieś 99% (i jeśli ktoś należy do tego 1%, powinien mieć świadomość, że ma wyjątkowe szczęście, a nie, że to zupełnie normalne. Lub też, że Karma się zaczaiła podstępnie, a jak się już człowiek ucieszy, odetchnie i wyluzuje, jak nie gruchnie!!!).

Częstotliwość karmień/postojów na siusiu jest wprost proporcjonalna do długości trasy, jaką musicie pokonać i do waszego zmęczenia.

Jeśli jedno z waszych dzieci cierpi na chorobę lokomocyjną, a wy, jako dobrzy rodzice, nie zapomnieliście napoić go napojem imbirowym i nakarmić Aviomarinem, na pewno pochoruje się to drugie, to, które nie budziło nawet przez chwilę waszego niepokoju, to, które do tej pory podróżowało z Sopotu w Bieszczady bez mrugnięcia okiem.

Małe dzieci podobno potrafią spać w nocy i trzy godziny pod rząd, a młode niemowlęta to i szesnaście godzin na dobę, dziwnym trafem jednakże zarówno te trzy, jak i szesnaście godzin przypada na inną porę doby niż tę, gdy padacie na łóżko po dojechaniu do celu i pobieżnym rozpakowaniu się, wykończeni podróżą.

Wasze najdroższe skarby, które w ciągu roku przedszkolnego/ szkolnego trzeba było w dni powszednie ściągać z łóżka stosując siłę, przemoc i groźby karalne, względnie uciekając się do matczynych łez jako środka szantażu, w pierwszy dzień waszego urlopu budzą się świeżutkie jak szczypiorek i płonące chęcią zabawy jak step latem o jakiejś nieludzkiej porze, o której wy nie wiecie zbyt dokładnie, jak macie na imię.

Jeśli wasze najdroższe bąbelki MIMO waszego urlopu nie obudziły was, nie płakały, nie chciały jeść/ natychmiast iść na plażę/ natychmiast iść w góry/ natychmiast iść sprawdzić, czy koledzy poznani rok temu też już przyjechali/ natychmiast popływać łódką/ i tak dalej - można ze stuprocentową pewnością założyć, że zajęły się jakąś nielegalną i absolutnie zabronioną czynnością (rozbieraniem waszych komórek na części pierwsze po wykonaniu na nich uprzednio szeregu telefonów do Hiszpanii oraz na numery zaczynające się na 007, wyżeraniem z lodówki zakazanych specyjałów, zabawą w wypróbowywanie wszystkich twoich kosmetyków, spożyciem całego balsamu do opalania, rozmontowaniem dekodera telewizji satelitarnej będącego na wyposażeniu wynajętego domku - true story, pozdrawiamy machaniem Pompona Młodszego; i tak dalej, i tym podobnie).

Jeśli dzieci – które, jak wiadomo wszystkim rodzicom – najchętniej chorują w weekendy postanowią skręcić nogę, dostać uczulenia na nie-wiadomo-co, różyczki, świnki albo gorączki niezidentyfikowanego pochodzenia na pewno dostaną tego wszystkiego nie tylko w weekend, ale w dodatku nocą, i najchętniej w takiej miejscowości wakacyjnej, w której jest tylko punkt medyczny czynny od poniedziałku do czwartku w godzinach 8-13, a jeśli  przypadkiem trafią akurat na tę chwilę gdy samochód nawali/ benzyny starczy akurat na tyle, by dotoczyć się z trudem do najbliższej stacji benzynowej i ani obrotu kołem dalej, to już w ogóle bajer!

Jeżeli unikniecie większości (bo wszystkich to się nie da) powyższych pułapek, dojdziecie do siebie po podróży i ucieszycie się myślą, że oto dzieci śpią, wy nie jesteście padnięci na twarze z kretesem i w dodatku właśnie jesteście sami – któreś z waszych dzieci się obudzi.

Jeśli nie obudzi się wtedy, obudzi się pół godziny później. W najmniej odpowiednim momencie.

Jeśli, świadomi, że dziecko się za chwilę obudzi, zrezygnujecie ze słodkiego tete-a-tete na rzecz rozwiązywanie krzyżówek/ czytania książek/ oglądania jakiegoś śmiertelnie nudnego teleturnieju na jednym z tych pięciu kanałów dostępnych w większości wakacyjnych apartamentów, dziecko będzie spało kamiennym snem do ósmej rano.

Bo jeśli zamiast śmiertelnie nudnego teleturnieju w TV zdecydujecie się na pasjonujący film na DVD, dziecko obudzi się precyzyjnie w połowie filmu (albo w dokładnie wybranym, najbardziej dramatycznym momencie).

Jeśli okaże się, że obudziło się, bo należy je w pilnym trybie przewinąć, a wy się łudziliście, że wytrwa w tej pieluszce do rana, bo odkryliście, że zapas wam się akurat wyczerpał, na pewno nastąpi to w chwili, gdy wszystkie okoliczne sklepy są właśnie zamykane, a od nieokolicznego, czynnego do 24, dzieli was 40 km.

Jeśli sądzicie, że dzieci są niezbędne, aby prawo Murphy'ego rozpostarło przed waszymi zachwyconymi oczyma barwny wachlarz swych możliwości, a bez dzieci nic wam nie grozi, Królowa Matka dorzuci świeżynkę, dosłownie gorącą bułeczkę normalnie, sprzed dwóch dni:

Jeśli, będąc w kompletnej dziczy, ale takiej kom-plet-nej, takiej, przy której Dom w Dziczy leży pośrodku ruchliwej metropolii będziecie mieli taką fanaberię, żeby utopić w jeziorze Nidzkim (co jest niekonieczne, Jezioro Śniardwy też może być, albo Jeziorak, albo i Zełwążek, jak się kto uprze, co będziemy jeziorom żałować!) telefon, to nie będzie to komóreczka Królowej Matki, prymitywny przyrząd służący wyłącznie do odbierania telefonów i pisania SMS-ów, w dodatku z guziczkami, bo Królowa Matka ma wstręt do smartfonów, nie komóreczka Potomka Starszego, cokolwiek obtłuczona i z klejącym się od lubych łapek ekranem, ale mega-hiper-wypasiony sprzęt z LTE i innymi GPS-ami, wskutek czego Rodzinie grozi, że podróż do domu, zajmująca normalnie około 4,5 godziny trwać będzie od ośmiu do dziesięciu skutkiem utykania w chaszczach, bocznych polnych dróżkach, które wyglądają wypisz-wymaluj tak, jak te dróżki, w które się skręcało zgodnie z GPS-em oraz w zupełnie obcych miasteczkach, których wcale nie powinno być tam, gdzie najwyraźniej jednak są (a mapy samochodowej się nie ma, bo po co, nieprawdaż).

Jeśli sądzicie, że powyższa lista stanowi szczegółowe opisanie problemu, przygotujcie się na niespodzianki.

Ale poza ty, o, poza tym będzie na pewno super!

W końcu to wakacje :)!


sobota, 2 sierpnia 2014

Nie

"Kończyliśmy trzecią klasę LO. Aby świętować początek wakacji zrobiliśmy sobie całą klasą imprezę świętojańską w domu koleżanki, która mieszkała w domku na przedmieściach. Późną nocą, gdy już skończyliśmy jeść, pić, palić ognisko, puszczać wianki i bawić się w podchody zalegliśmy w pokoju koleżanki wokół misek z chrupkami i dmuchanym ryżem i zaczęły się długie nocne Polaków rozmowy.

Nie pamiętam, jakimi meandrami te rozmowy podążyły, nim doszły do następującego wyznania:

- Mam nadzieję, że nie pomyślisz, że jestem głupi albo co – powiedział mój wówczas siedemnastoletni kolega – ale ja czasem tak żałuję, że nie urodziłem się podczas wojny. Wtedy mógłbym coś naprawdę zrobić dla ojczyzny! - a ja, siedemnastoletnia, pokiwałam głową z pełnym zrozumieniem, bo czułam tak samo, jak ja im zazdrościłam, że mieli ten przywilej i zginęli za Polskę, że pokazali, jak ją bardzo kochają i do czego są dla niej zdolni, i jeszcze, że się w Warszawie urodzili, a nie na jakiejś prowincji, w Warszawie, w samym centrum, tam, gdzie się naprawdę ginęło i walczyło. Oni, Powstańcy.

Cztery lata później czytałam Rougon-Macquartów. Dziewiętnasty tom. „Klęska”. Nie-polskiego pisarza, nie dwudziestowiecznego, nie o Powstaniu. A mimo to doznałam skojarzenia i pomyślałam sobie, że każdy, komu marzy się wojna z jej chwałą i glorią powinien obejrzeć prawdziwy polowy szpital, brudny, pełen krwi i wycia rannych, którym nie można pomóc, bo nie ma się bandaży ani leków, ani środków przeciwbólowych - może przestałby roić o wielkich zwycięstwach i bohaterskich czynach.

Kolejne parę lat później, po dziesiątkach książek, dziesiątkach programów, dziesiątkach wywiadów – program wspominkowy, przejmujące wypowiedzi, przerażające wspomnienia. Danuta Szaflarska (wydaje mi się, że to była ona) mówi: „ Nie mieliśmy wody, nie mieliśmy co jeść, siedzieliśmy w piwnicy, nad nami ostrzał. Była z nami matka z dzieckiem, miał może pół roku, błagała, żeby mu coś dać, umierał z głodu, a my nic nie mieliśmy. I umarł, ten Andrzejek. Pamiętam, jak ona strasznie płakała”. Nie miałam wtedy dzieci, ale moja wyobraźnia nie umiała przestać pracować, i nie umiałam wyrzucić z niej wizji sześciomiesięcznego dziecka umierającego z głodu. Pośród brudu, gorąca, nieustannego huku, przy matce, która nie była w stanie mu pomóc.

Jego twarz, chociaż jej nie znam, jest dla mnie od tamtej chwili twarzą Powstania Warszawskiego.

I dlatego całą sobą, do głębi, tak bardzo,że nie potrafię tego wypowiedzieć, odczuwam zdecydowany sprzeciw wobec popowej wersji świętowania, która staje się powoli obowiązująca, przeciw temu kolorowaniu i umajaniu rzeczywistości, pudrowaniu jej i wygładzaniu, temu, że wojna jest w nim śliczna, kolorowa i wszyscy się uśmiechają, tym przebierankom, tym rekonstrukcjom, tym grom planszowym czy wręcz komputerowym, komiksom, temu Pokojowi Małego Powstańca w Muzeum Powstania, gdzie można strzelić sobie fotkę w hełmie wpadającym na oczy, wykleić białego orła z kawałków papieru i pobawić się w szpital polowy z rannymi misiami („Kto lepiej opatrzy misia”), na koniec przejść suchym i ciepłym, czyściutkim kanałem, a po opuszczeniu Muzeum rozejrzeć się za jakąś poręczną barykadą i kilkoma Szkopami do rozwalenia, bowiem odczuło się gwałtowny przypływ patriotycznych uczuć i chęci, by dać im wyraz.

Nieodmiennie mam w takich wypadkach ochotę kazać takiej wzruszonej własnym patriotyzmem osobie pobrodzić w moim szambie. Po kolana. A gdy już pobrodzi w ściekach, wyjdzie, weźmie wielogodzinny prysznic, spali ubłocone ubranie i strzeli sobie kielicha, by łatwiej wyrzucić z głowy poczucie obrzydzenia, powiedzieć jej, że to, czego doznała to był malutki pikuś oraz lajcik. Albowiem weszła do szamba o wybranej przez siebie godzinie, wypoczęta i świeża jak stokrotka, a wyszła, kiedy miała dość. Bo weszła nakarmiona, nawodniona, a gdy wyszła, mogła się wykąpać. Bo weszła zdrowa i silna, i nie musiała ciągnąć za sobą rannego przyjaciela. Bo wiedziała, że jak wyjdzie to nie ujrzy wycelowanej w swoją twarz lufy pistoletu. I nade wszystko – że ani przez sekundę nie towarzyszyło jej poczucie zagrożenia. ŻE SIĘ NIE BAŁA. Ani tego, że zabłądzi, ani tego, że nie uda jej się znaleźć wyjścia, ani tego, że umrze tam, pod ziemią. Bo to dla niej nie było żadne „być albo nie być”, tylko zabawa. I tym bardziej tylko zabawą jest przejście przez kanał w Muzeum, a te łzy w oczach i pochylanie się nad swoim patriotyzmem i tym, jak, och, wspaniale odczuliśmy jedność z Powstańcami - to tylko łaskotanie się po „ego”.

Bo wojna to nie jest gra, no, kur... czę, nie. To nie jest rzut kostką, wypadło trzy, cudownie, otrzymujesz dodatkową butelkę benzyny, rozwalasz Tygrysa i przedzierasz się do Śródmieścia, wypadło pięć, doświadczasz zbiorowego gwałtu w ruinach zakończonego strzałem w brzuch i wracasz na początek planszy, cholera, znów mnie zabili, będę musiał zacząć grać od nowa, ale się zdenerwowałem, muszę sobie herbaty zaparzyć. To nie jest namalowana na twarzy rana i ramię na temblaku umazanym czerwona farbą, i twarz pobrudzona, aby uzyskać stosowny efekt artystyczny. To nie jest zabawa dla małych i trochę większych chłopców i dziewczynek, w której wszyscy są bezpieczni i się uśmiechają, przebierają w panterki i hełmy, pozują do zdjęć i zostają bohaterami. I, oczywiście, przeżywają.

Wojna NIE jest śliczna, NIE jest kolorowa, jest straszna i smutna, boli, cuchnie krwią i palącymi się ciałami, niegojącymi się ranami i rozkładającymi zwłokami, i jest niewyobrażalnie brutalna. Jest brudna, niesie ze sobą cierpienie, głód, okrucieństwo. Niszczy i zabija. Nie ma w niej nic pięknego i nic wzniosłego. Nic ładnego, nic dobrego, nic wartego przeżycia. Ma bohaterów, ale nade wszystko ma ofiary – zagwałcone na śmierć dziewczyny, umierające z głodu dzieci, przypadkowo zastrzelonych, spalonych żywcem, torturowanych za nic, umierających w niewyobrażalnym cierpieniu z rozerwanymi wnętrznościami, którym nikt nie był w stanie udzielić pomocy – ofiary, które nie doczekają się zdjęć w podręcznikach historii, a tylko suchych wzmianek z podaną liczbą, która na nikim nie robi wrażenia. Niesie ze sobą pożogę, zniszczenie i śmierć, gruzy miast i gruzy indywidualnych losów, traumy i rany, których się nie da wyleczyć.

Jestem osobą, która uważa, że Powstanie Warszawskie nie tyle miało sens, co – że odniosło skutek. Podzielam zdanie Adama Krzemińskiego, że największym zwycięstwem Powstania było nauczenie nas, że NIE ZAWSZE WARTO. Że zawsze płaci się za patriotyczne zrywy, ale czasem PŁACI SIĘ ZA DUŻO. To jest, moim zdaniem, ta lekcja, którą Powstaniu Warszawskiemu zawdzięczamy wszyscy.

Pudrowanie go, posypywanie confetti, upupianie i kolorowanie, czyszczenie, ubieranie w odprasowane mundury i robienie z niego rodzinnej zabawy „narysuj na mapce, jaką drogą najlepiej dostarczyć pocztę polową” to jest robienie hurrapatriotycznej szopki z lekcji, że są rzeczy, do których nie wolno dopuszczać, aby nikt już nigdy nie pozwolił się przekonać, że prawdziwy patriotyzm to dać się zabić dla swojego kraju, a nie dla niego żyć.

Dlatego nigdy nie pozwolę ubrać żadnego z moich synów w hełm i panterkę, i żadnemu nie kupię komiksu o małych powstańcach ani gdy planszowej. Wiem, że prawdopodobnie i tak nie ominie ich okres myślenia „och, jakże chciałbym umrzeć za Polskę”, tak, jak i mnie nie ominął, ale nade wszystko chciałabym, żeby wiedzieli, choćby teoretycznie, że za Polskę nie tylko się umiera. Żeby mieli się czego uchwycić w chwili, gdy zaczną z umierania za Polskę wyrastać, a dorastać – do życia i pracowania dla niej.

I, tak, będę im mówić, pokazywać i uczyć, co znaczy naprawdę wojna, i czym się okupuje umieranie za Polskę.

Co roku 1 sierpnia o 17, gdy wyją syreny, zatrzymuję się na minutę w milczeniu.

Co roku w tej chwili myślę o małym Andrzeju, umarłym z głodu w ruinach.

Pewnie nikt inny go już nie wspomina. Nie wiem, czy żyje jego matka, nie wiem, czy miał braci i siostry, a jeśli miał – czy przeżyli. Wspominam go za nich wszystkich. Widzę jego twarz w twarzach moich dzieci, które miały szczęście urodzić się w szczęśliwych, bezpiecznych czasach.

Jego pamięci poświęcam ten tekst.

Jego – i pamięci tego, kim mógłby się stać, gdyby miał szansę dorosnąć.

Obrazą tej pamięci (i pamięci 200 tys. cywilnych mieszkańców Warszawy, którzy być może wcale nie sądzili, że słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę, ale nikt ich nie spytał o zdanie nim obrócił w perzynę ich los, los ich rodzin, ich domy i ich miasto) byłoby dla mnie przerobienie jego śmierci na komiks albo rekonstrukcję historyczną".


To jest tekst, który rok temu Królowa Matka napisała dla Grupy Desantowej  (robiąc przykrość akurat tym osobom, których tekst w ogóle nie dotyczy, i o których Królowa Matka, pisząc, myślała jako o przykładach na tezę przeciwną do tej o "głaskaniu się po ego", ale takie chyba jest zawsze ryzyko podobnych tekstów, niestety). Nie linkowała go na blogu, chyba nawet nie linkowała go na Facebooku, znają go zatem tylko ci Czytelnicy jej bloga, którzy czytywali również Desantową.

Odkąd zaś Desantowa zniknęła z internetów tekst kurzył się w wirtualnej szufladzie i Królowa Matka była pewna, że nigdy go z niej nie wyciągnie.

Oto, dlaczego zmieniła zdanie:


(zdjęcie wrzucone na FB przez osobę, która takiej, ekhm, dekoracji kawy nie zamawiała, dostała ją w niespodziewanym i jakoś nic a nic jej nie zachwycającym pakiecie wczoraj w kawiarni na Nowym Świecie),


("do każdej koszulki opaska", jak głosi reklama),


(czy każdy zauważył uśmiechniętego hitlerowca w gratisie?)

a nade wszystko i przede wszystkim

to, umajone hasłem "Czy wiesz, co robiły dzieci w czasie Powstania Warszawskiego?":



Drodzy Organizatorzy, genialne Głowy z Muzeum Powstania Warszawskiego, zwraca się do Was Królowa Matka w krótkich, żołnierskich słowach, pytając grzecznie (a nawet, zważywszy okoliczności, bardzo grzecznie):

CZY WAS JUŻ TOTALNIE PORĄBĄŁO?

Tak, Królowa Matka wie, co robiły dzieci w czasie Powstania.

Dzieci w czasie Powstania ginęły, masowo. Głodowały. Traciły rodziców i rodzeństwo, niejednokrotnie będąc świadkami ich śmierci. Chorowały i zostawały ranne, i nikt nie mógł im przynieść pomocy. Bały się.

 (UWAGA! Osoby o wrażliwości innej niż kierownictwo Muzeum nie powinny klikać w ten link. Nie powinny czytać tego artykułu, zwłaszcza przed snem. Niech im wystarczą poniższe cytaty. I zapewnienie, że wcale nie są najgorsze i najstraszliwsze).

"Wysadziliśmy drzwi, chyba do szkoły.   Dzieci stały w holu i na schodach. Dużo dzieci. Rączki w górze. Patrzyliśmy na nie kilka chwil, zanim wpadł Dirlewanger. Kazał zabić. Rozstrzelali je, a potem po nich chodzili i rozbijali główki kolbami. Krew ciekła po tych schodach. Tam w pobliżu jest teraz tablica, że zginęło 350 dzieci. Myślę, że było ich więcej, z 500.

A tamta dziewuszka, która wyszła nagle z piwnicy, była chuda i niewysoka, jakieś 12 lat. Ubranko podarte, włosy rozczochrane. Z jednej strony my, z drugiej Polacy. Stała pod ścianą, nie wiedziała, gdzie uciec. Podniosła rączki, powiedziała: "Niś partizani". Machnąłem do niej, żeby się nie bała, żeby podeszła. Szła z rączkami do góry. W jednej coś ściskała. Była już blisko, padł strzał, główka jej odskoczyła. Z ręki wypadł kawałek chleba.

Naszą maskotką był kaleki chłopiec, też ze 12 lat. Stracił nogę, ale potrafił bardzo szybko skakać na drugiej. Był z tego bardzo dumny. Zawsze skakał wokół żołnierzy, w tą i z powrotem. Mówiliśmy, że to na szczęście. Trochę pomagał. Któregoś dnia zawołali go esesmani. Skoczył do nich chętnie. Śmiali się, kazali mu skakać w stronę drzew. Widziałem z daleka, jak wsuwają mu dwa granaty do torby. Nie zauważył. Skakał, a oni się śmiali: "Schneller, schneller!" (szybciej, szybciej). Wyleciał w powietrze".

To właśnie robiły dzieci w czasie Powstania.

A teraz, czego Królowa Matka nie wie.

Nie wie, jak ma wyjaśnić swoim dzieciom, co naprawdę robiły dzieci w czasie Powstania, skoro Muzeum Powstania Warszawskiego, powołane wszak do pochylania się nad zbiorową duszą Polaków, organizuje z okazji rocznicy radosną imprezę plenerową, a z reklamującego ją plakatu wyraźnie wynika, że dzieci w czasie Powstania świetnie się bawiły, przyjmując zrzuty, gasząc pożary i strzelając sobie selfie na tle namiotów z balonikami. 

Nie wie, jak ma je uczyć, że wojna jest potworna, straszna i nigdy nie wynika z niej nic dobrego, że nie wolno się bawić w wojnę, bo wojna nie ma w sobie nic z zabawy, skoro instytucja, czująca się bardzo dobrze w roli depozytariusza Jedynego Właściwego Wzorca Patriotyzmu Polaków robi z okazji 70-tej rocznicy Powstania rodzinny piknik.

Skoro w sklepach stoją sobie klocki z uśmiechniętym powstańcem w płonącym domu i z uśmiechniętym niemieckim żołnierzem z podniesionymi rękami.

Królowa Matka spodziewała się wysypu inicjatyw w jej odbiorze obraźliwych przy okazji okrągłej rocznicy Powstania już rok temu. I już rok temu obiecała sobie, że się nie odezwie. I nie wie, czemu się odzywa, naprawdę. Zupełnie co innego chciała napisać, post miał dotyczyć raczej różnych dróg do budowania tożsamości narodowej i, co ciekawe, miał być właśnie na kontrze do  tezy, której MPW wydaje się być zaprzysięgłym propagatorem, że jest tylko jeden obowiązkowy wzór patriotyzmu, tylko jedna droga do tożsamości, tylko jedna, właściwa postawa, ta, którą MPW strzeże i hołubi; podczas gdy ona sama uważa (a wręcz jest na to żywym przykładem), że otóż niekoniecznie.

I o tym miało być, że Królowa Matka naprawdę rozumie warszawiaków, serio, bo to jest ich powstanie i ich ukształtowało, a nie jest to wydarzenie, które mogłoby się NIE odcisnąć i NIE ukształtować, nawet Królowa Matka, torunianka z dziada pradziada i babci prababci, ma w rodzinie ofiarę powstania, choć jej związki z Warszawą są więcej niż luźne, więc co dopiero ci, co całe rodziny w stolicy mieli, jak mieliby się uwolnić od traumy utraty rodzin i domów, i rodzinnego miasta w zaledwie siedemdziesiąt lat.

Ale jest w niej olbrzymi sprzeciw wobec uogólniania tego doświadczenia na resztę narodu, w dodatku (rodowici warszawiacy mogą tego tak nie widzieć, ale tak jest, Królowa Matka to mówi jako doświadczona mieszkanka prowincji) wartościowania z pozycji "lepszości" - ""warszawiacy są lepsi, bo dali sobie w imię miłości ojczyzny wyburzyć stolicę, a ci krakowiacy... ci torunianie... co to za wojna była, to tylko Gubernia (autentyczny argument przeczytany w jednej dyskusji, żeby nie było)... tylko Kresy... tylko Mazury... tylko Śląsk... Mazury i Śląsk to w ogóle nie wiadomo, czy Polacy... i stoją ich miasta? Stoją, znaczy, ich doświadczenie się nie liczy".

I jeszcze o tym, że fakt, że się inne doświadczenia zaczynają przebijać do dyskursu Królowa Matka uważa za wielkie osiągnięcie, naprawdę, najwyższy już czas, chociaż od czasu wspomnianych w powyższym linku do "Polityki" kolonii Adama Krzemińskiego ("jakie to powstanie lokalne") do czasu kolonii Królowej Matki ("jak oni mieli dobrze, ci w Warszawie, mogli zginąć w powstaniu!") wiele uczyniono, by był to dyskurs niezwykle wręcz trudny.


O tym miało być.

Ale nie będzie.

Bo jakoś Królowej Matce witki opadły, i chęć dyskusji sklęsła, a wewnątrz ma niesmak i smutek, i poczucie, że i tak nikt, nikt jej nie zrozumie. 


PS.

Królowa Matka poczuła się w obowiązku dokonania peesu, korespondencja z Czytelnikami bowiem uświadomiła jej, że pewne kwestie w jej wpisie są niejasne.

Post NIE JEST próbą oceny Powstania Warszawskiego. Oceniać Powstańców w życiu by się nie ośmieliła, do oceny dowódców nie ma ani kwalifikacji, ani powołania, ani, owszem, odwagi.

Post jest wyrazem sprzeciwu wobec robienia z Powstania radosnego rodzinnego pikniku, sprzedawania go na koszulkach, i robienia z niego komercyjnych oraz niejednokrotnie rozrywkowych przedsięwzięć przy jednoczesnej skłonności do oceniania osób (oraz ich rodziców, dziadków i pradziadków, do siódmego pokolenia), których idea czczenia Powstania za pomocą wypicia latte z kotwicą, wytatuowania sobie Małego Powstańca i/lub wrzucenia na Facebooka selfie z imprezy "Podwórkowi Powstańcy" nie porywa, gorszy albo oburza, jako "nieprawdziwych Polaków" i nie-patriotów oraz obcy element, który plwa na polskość.