wtorek, 9 października 2012

... jarzębinę w koszu niesie...

... czyli ogołacania Łona Natury ciąg dalszy.

Niestety, urodzaju na jarzębinę w tym roku nie ma. No, może jest gdzieś w Polsce (lub też poza jej granicami), ale tu, gdzie pomieszkuje Królowa Matka - nie. Rok temu, dwa lata temu okoliczne drzewka uginały się od czerwonych i pomarańczowych korali, w tym roku otóż korali tak wiecej niet. Czasem, gdzieś tam zwisają smutno w postaci jednej-dwóch kiści, ale co to jest, jak ma się w planie zrobienie galaretki jarzębinowej, do której wersji podstawowej potrzeba kilograma owoców (a Królowa Matka wersji podstawowej nie robi nigdy, zawsze mnoży ja przez dwa)! Ale nic to. Dla chcącego...

Chcąca Królowa Matka jakoś dała radę zerwać ten kilogram jagód jarzębiny, umyła je i wykonała najłatwiejszą część procesu przyrządzania galaretki, czyli wraziła jarzębinę do zamrażalnika. Nie zmrożona jarzębina jest gorzka w smaku, a ponadto zawiera trujący (a już na pewno szkodliwy) kwas parasorbinowy, który znika, jeśli owoce się zamrozi lub podda działaniu wysokiej temperatury, a wtedy zostają już same korzyści, jak na przykład wysoka, porównywalna do tej znajdującej się w cytrusach, zawartość witaminy C, więcej karotenu niż w marchwi, witaminy A, E i K, i insze inszości.

Mrozić jarzębinę wystarczy jedną dobę, ale Królowa Matka zazwyczaj o niej zapomina/ nie ma czasu na robienie przetworów/ nie ma czasu na babranie się z galaretkami, wskutek czego owoce leżą sobie w zamrażalniku i tydzień. Jak dotąd nie zaobserwowano, by im to w jakiś szczególny sposób zaszkodziło.

Po dobie, paru dniach czy tygodniu, Królowa Matka wyciąga jarzębinę z zamrażalnika, myje ją (gdyż niekoniecznie pamięta, czy umyła ja już wcześniej, a nawet jeśli, to co z tego, dwukrotne mycie jeszcze nikomu nie zaszkodziło), odmraża i rozgniata w garnku o grubym dnie. Zalew całość szklanką wody, dodaje sok wyciśnięty z dwóch cytryn i otartą z nich skórkę, po czym gotuje wszystko pół godziny.

Ugotowaną pulpę cedzi przez gazę (to znaczy, Królowa Matka cedzi przez tetrową pieluszkę, ale jak ktoś ma gazę, to jak najbardziej nie powinien się wahać, i jej użyć), do soku dodaje pół kilo cukru i gotuje całość, starannie zbierając szumy, do momentu, gdy kropla galaretki wylana na chłodny talerzyk nie rozmywa się (co nie trwa tak długo, jak mogłoby się wydawać).

Gotową galaretkę Królowa Matka przekłada do wyparzonych i (dla pewności) wymytych spirytusem słoików, zakręca mocno i odstawia do spiżarni.


Galaretka ma interesujący, nieco cierpki posmak, który ładnie przełamuje kwaśność cytryny (dlatego można jej dodać więcej, ale to już kwestia indywidualnych gustów, oraz sprawdzania metodą prób i błędów), zapewne nie zasmakuje każdemu, ale jeśli ktoś lubi/ kiedykolwiek lubił owoce jarzębiny w czekoladzie na pewno zasmakuje i w galaretce :). Potomki Królowej Matki pożerają ją na chlebie w charakterze dżemu, na łyżce w charakterze deseru, oraz też na łyżce w charakterze lekarstwa, bo to przetwór natychmiastowo pomagający na biegunkę, niech się wszystkie Stoperany świata schowają, tak jak działa ta galaretka to nie działa NIC, Królowa Matka wie, co mówi, bo Potomek Starszy miał we wczesnym dzieciństwie bardzo wrażliwy żołądek i kurowała go w ten sposób dość często.

A, wytłoczek jarzębinowych nie trzeba wyrzucać, zwłaszcza, jeśli nie zostały wyciśnięte do imentu, można je potraktować tak, jak wytłoczki owoców bzu, przesmażyć z cukrem (ilość do smaku), zapakować w słoiczki, i zimą leczyć za pomocą tego nietypowego dżemu przeziębienia, biegunkę i kamicę nerkową :).

PS. Królowa Matka z dumą donosi też, że jej galaretka z jabłek wreszcie uległa i się ścięła, a oto dowód, że rzeczywiście można kroić ją w sześcianiki. No, w piramidki ;D.


10 komentarzy:

  1. Ooooch. Nie robię przetworów z jarzębiny, to chociaż sobie smakowicie poczytam:)
    No bo w zasadzie taka miejska całkiem jarzębina ma pewnie różne dodatkowe atrakcje w sobie...

    OdpowiedzUsuń
  2. hm u mnie jarzębiny niet - ale pocieszyłaś mnie królowo z tą galaretką jabłkową - poczekam jeszcze, szczególnie, że u mnie w kuchni ciepełko, a nie mam spiżarni. Najwyżej będzie na "kompocik" pół słoika jest akurat na dzbanek pysznego picia do obiadku - niech się Tymbarki chowają ;)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówię ci, przegotuj z połowa "Żelfixu"! Tak potrktowalam kiedys jakąś galaretkę, nie pamiętam jaką - z czarnego bzu? - jak mnie wkurzyla tym, że sie nie ścięła. Jeszcze tego samego dnia zgestniała jak trzeba!.

      Usuń
  3. a u nas duużo jest, naprawdę! może u nas nikt nie wie, że jadalne to :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny przepis :) a jak cudownie napisany :)
    O, ja mam kamicę nerkową, zawsze to dobrze wiedzieć.
    Może kiedyś mi się uda, bo w tym roku już raczej nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobno można aż do przymrozkow jarzębinę zbierać, chociaz nigdy nie próbowalam :). Po przymrozkach nawet do zamrażalnika nie trzeba pchać. Tak więc można próbowac jeszcze w tym roku :).

      Usuń
    2. dziś wyjeżdżam w leśne ostępy to może znajdę jakąś jarzębinę ;)

      Usuń
  5. Kobieto. Czy Ty mozesz pzrestac mnie zawstydzac:):):):) ?????
    Ja nie, ze nie jadlam nigdy takiej galaretki, nie, ze takiej nie przyrzadzalam nigdy.
    Ja o takiej nigdy nawet nie slyszalam !!!!!! I to jej dzialanie takie dla mnie istotne (biegunka i te sprawy:):))haha
    Ledwie sie pozbieralam po Twoim soku z owocow czarnego bzu a tu prosze z jarzebiny galaretka!!!!
    Czy Ty wiesz, ze ja marze, zeby sprobowac tych pysznosci Twoich???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No juz kogo jak kogo, ale ciebie zawstydzac nie ma najmniejszego powodu. Zdaje się, że ty z tych samych matek - pichcących, szyjacych i piszących. Jesteśmy jak siostry, że sobie pochlebię :).

      Co do smakowania, to kto wie? Życie się plecie tak dziwnie, moze kiedys...? Ale obawiam się, że moglabys się rozczarować, i co ja bym wtedy zrobiła???

      Usuń