poniedziałek, 3 września 2012

Z nowym rokiem szkolnym...

Może żaden normalny człowiek w to nie uwierzy, ale były takie lata w życiu Królowej Matki, gdy dzień pierwszy września był jej ulubionym dniem w roku (uściślając - jako pierwszy dzień roku szkolnego, a nie rocznica hitlerowskiej napaści na naszą i tak nazbyt doświadczaną ojczyznę). Prawdopodobnie nie istnieje jednostka chorobowa, opisująca ten fenomen zbyt rzadki, by mógł liczyć na uwagę utytułowanych profesorów pochylających się nad aberracjami umysłu ludzkiego, może także dlatego, że jest on całkowicie uleczalny, bo wszak chwila, gdy pierwszy września nie będzie początkiem roku szkolnego dla większości ludzi kiedyś nadejść musi. Cóż, różne są na świecie zboczenia, Królowa Matka cierpi na kilka, akurat tym najchętniej ogłusza swoich słuchaczy... a, jeszcze wspomnieniem dnia, gdy płakała jak bóbr w związku z początkiem wakacji. Wróciła ze szkoły, siedziała w pokoju i zalewała się łzami (na swoje usprawiedliwienie ma tylko to, że nie dalej jak parę godzin wcześniej towarzyszyła jej w tym dzielnie cała klasa, opłakująca odejście ze szkoły ulubionej anglistki, z tym, że klasa pewnie zdołała już jakoś dojść do siebie), było to jak obszył 24 czerwca, czyli w samiuśkie imieniny Tatusia Królowej Matki, na chrzcie obdarzonego imieniem Jan. W domu szykowała się impreza, a Tatuś miał podrzucić Mamusi Królowej Matki kilogram rewelacyjnego sera białego prosto od chłopa, z którego - sera, nie chłopa - Mamusia Królowej Matki planowała przyrządzić sernik. Tatuś podjechał pode chatę z fantazją, bo ciężarówką, podwieziony razem z serem przez znajomego, Królowa Matka, zaryczana i spuchnięta, ser przejęła i, pociągając nosem, zawróciła w stronę klatki schodowej.

-Co - spytał ze współczuciem kierowca ciężarówki, - biedactwo płacze, pewnie musi powtarzać klasę?
- A skąd! - odparł Tatuś Królowej Matki radośnie. - Płacze, bo się wakacje zaczęły!

Bardzo jest Królowa Matka ciekawa, czy znajomy Tatusia uwierzył.

Po wakacjach zaś, w które Królowa Matka weszła z takim entuzjazmem wróciła ona do szkoły cztery dni wcześniej niż reszta szkolnej braci na skutek rozpaczliwego telefonu swej rusycystki ("Aniu, ratuj!!! Zapowiadają nam tu niezapowiedzianą wizytację, a my mamy nieaktualne dekoracje!!! Sprzed wakacji!!! Czy ty masz jeszcze jakieś plany wyjazdowe? Nie? A czy mogłabyś przyjść i trochę tu pomóc???") bardzo z tego powodu uszczęśliwiona, bowiem niewyobrażalnie tęskniła za szkołą.

I potem co roku uśmiechała się pierwszego września ciepło, z nostalgią, popatrując mniej lub bardziej zazdrośnie na idące do swoich szkół dzieci i młódź.

Aż do czasu, gdy do szkoły poszło jej Najstarsze Dziecko.

Królowa Matka nie jest matką typu kwoka, serio. Gdy Starszy szedł dwa lata temu do zerówki, a Młodszy rok temu do przedszkola Królowa Matka była jedyną osobą w rodzinie, której nie chciało się płakać na przemian ze wznoszeniem okrzyków: "Jaki on już jest duży, jak ten czas leci, za chwileczkę studia skończy!!!". Uznawała ona, że oto nadszedł kolejny etap w życiu, że doholowała swoje pisklęta do etapu, gdy trzeba je wypuścić  w świat, najpierw niedaleko, niedaleczko, tylko na chwilę, na tyle jednak daleko, by pisklęta zaczęły na własną rękę żyć w swoim własnym świecie, w tym świecie, do którego dopuszczą Królową Matkę tylko tak daleko, jak same będą chciały.

A jednak.

A jednak dziś, gdy patrzyła na swoje dziecko siedzące w ławce, kręcące się i robiące miny do kolegów poczuła skurcz serca. W dodatku obejrzała niedawno przypadkiem (aczkolwiek po raz kolejny) "Wszyscy mają się dobrze" Giuseppe Tornatore* (widział ktoś z Drogich Czytelników?). Bardzo smutny, bardzo gorzki, a przecież bardzo piękny film o starszym panu, który postanawia zrobić niespodziankę pięciorgu swoim dzieciom i je odwiedzić, nie zapowiedziany (i odkrywa w czasie tej podróży całą górę trupów, które jego dzieci mają poupychane w swoich szafach - wskutek zapoznania się dziełem Królowa Matka wie, że NIGDY podobnej niespodzianki nie zrobi własnym dzieciom, w żadnym wypadku). Podróżuje więc przez cale Włochy, od jednego dziecka do drugiego, a każde z dzieci widzi w ten sposób:

http://www.youtube.com/watch?v=3bKJ9Yd5q08

A potem Królowa Matka przypomniała sobie scenę z "Pasji" Mela Gibsona, filmu, którego nie lubi i o którym ma raczej złe zdanie, o całym, oprócz jednej sceny - tej, w której Jezus upada pod krzyżem, a Jego Matka rzuca się, by Mu pomóc, jak dawno, dawno temu, gdy był małym chłopczykiem, przywrócił się na kamienistej ścieżce i płakał, a Ona posadziła go na kolanach i ocierała Mu łzy, i mogła to zrobić, i wiedziała, że to wystarczy.

I Królowa Matka poczuła, że tak strasznie, strasznie chciałaby zatrzymać czas, gdy mogła trzymać się tego kojącego jej strach złudzenia, że ma w rękach szczęście swojego dziecka. Że jest jedyną osobą, która może zrobić mu krzywdę - a przecież zrobienie krzywdy dziecku jest czymś niewyobrażalnym, a zatem miała kojąca świadomość, że jej dziecko krzywdy nie dozna. Że może je chronić, pilnować, by nie upadło, ocierać łzy, gdy upadnie, koić ból, gdy się zrani, rozpędzać strach, gdy obudzi się z krzykiem w nocy.

Na razie, na razie jej mali chłopcy to ciągle mali chłopcy, z wielkimi oczami, z lepkimi (jakim cudem oni się tak bez przerwy lepią?) łapkami, którymi ją obejmują, z buziakami, z którymi pchają się wszyscy na raz, przekrzykujący się, by opowiedzieć o wszystkim, co ich cieszy, boli, przeraża, zasypujący pytaniami, nie umiejący kłamać, nie umiejący nic ukryć. A przecież już są krok dalej, już się wymykają, już mają ten swój kawałek świata, którego Królowa Matka nie zna, już nie może ich chronić przed zranieniem, już nie jest zawsze na wyciągnięcie ręki, by ich podnieść, gdy upadną.

I chociaż wie, że ten świat niesie także radość, małe i duże zwycięstwa, chwile szczęścia, że życie jest jak wielki prezent, który trzeba odpakować osobiście, którym można się zachłysnąć z zachwytu - wie już także to, że jest rzeczą bardzo trudną pozbyć się strachu przed pozwoleniem im na odejście. Cieszyć się, że odeszły do swoich radości, swoich zachwytów, swojej godziny próby, swoich wzlotów i swoich upadków. Że znalazły swoją własną, najlepszą dla nich drogę. I uwierzyć, że ta droga to właśnie najlepsza droga.

I nie spowalniać ich w ich własnej podróży, pozwolić się wyprzedzić, patrzeć, jak odchodzą, i powstrzymać się od tego, by ich zatrzymać.

Umieć pozwolić im się wybrać, a nie narzucać na siłę.

I mieć nadzieję, że - czasem - zechcą cię wybrać nawet wtedy, gdy nie będą musieli, bo będą mieli cały świat do wyboru.



* Istnieje amerykańska wersja tego filmu z Robertem De Niro w roli Marcello Mastroianniego ;), przyzwoita, ale jednak - skromnym zdaniem Królowej Matki - spłaszczona, pozbawiona magii oryginału i "niepotrzebnych" scen (co jest typowe dla amerykańskich remarke'ów, w których oczywiście oszczędza się każdą minutę), takich, jak na przykład ta, ukochana scena Królowej Matki, znajdująca się w ścisłej czołówce jej ukochanych scen filmowych (od minuty 7 i 30 sek. do minuty 8 i 15 sek.).

7 komentarzy:

  1. ale Cię naszło, siostro...!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zauważyłam, że nachodzi wiele mam w okolicach początku roku szkolnego :).

      Usuń
  2. Witaj:)
    Poczytałam sobie o bandzie i Twej Królewskości, i wpadłam jak śliwka:)))
    Co prawda dzieci mam tylko (albo aż) dwoje, ale jedno z nich robi za czworo, więc jakby mi blisko do Twoich królewsko matkowych doznań :)))) Pozdrawiam ciepło:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Dwoje dzieci wystarczy, by ubarwić życie, sama to jeszcze pamietam :).

      Usuń
  3. A ja właśnie teraz przeżywam taki okres - syn idzie na studia, wyprowadzi się, córka też ma zamiar od września, ech i cao ja zrobię z dwoma dodatkowymi pokojami?

    OdpowiedzUsuń