czwartek, 29 marca 2012

Pokrzepiająco :).

Królowa Matka (po rozpaczliwym dokonaniu podsumowania swojego życia, talentów, przyszłości zawodowej, obranej jakiś czas temu - idiotycznej - drogi zawodowej, tak, Królowa Matka wie, że takie ulewanie powinno się hamować w towarzystwie dzieci, które można wybuchem niekontrolowanej rozpaczy przestraszyć, ale czasem jednak rzeczywistość człowieka przerasta) - To wszystko to jest kompletne dno, beznadzieja... a ja, ja jestem najbardziej beznadziejna!
Potomek Młodszy (serdecznie i z przekonaniem) - Mama, nie, no co ty! Ty jesteś ZNADZIEJNA!!!

I od razu Królowa Matka czuje się... mniej beznadziejna :).

Szału ciąg dalszy. Tym razem muffinkowo :).


Królowa Matka wczoraj weszła do domu. Udała się do kuchni. I zaczęła natychmiast przygotowywać produkty i rozgrzewać piekarnik. Migusiem wymieszała 300 g mąki, pół szklanki cukru i półtora łyżeczki proszku do pieczenia w jednej misce, szklankę śmietany osiemnastoprocentowej, 1/3 szklanki oleju, dwa jajka i parę kropli aromatu waniliowego w drugiej, połączyła obie mieszaniny, dosypując hojnie płatków migdałowych. Po czym napełniła natłuszczone foremki do muffinek ciastem do wysokości 2/3, posypała każdą cukrem cynamonowym, wstawiła rzecz do nagrzanego do 180 stopni piekarnika na 25 minut, a gdy po domu zaczęły rozchodzić się upojne wonie wanilii ze śmietaną prawie się popłakała, bowiem dotarło do niej, że właśnie skończyła się mąka. W związku z czym nie będzie mogła upiec ciasteczek sezamowych...

Dotarło do niej też, że ma problem, skoro na brak mąki w domu reaguje jak zaawansowany heroinista odcięty od ulubionego proszku. I bałaby naprawdę wdzięczna, gdyby ktoś jej wyjaśnił, co się dzieje, bo gdyby to tylko jeden przypadek był, no to ot, przesilenie hormonalne, które skutkuje depresją w związku z brakiem mąki, ale nie, to jest ciąg dalszy szału, w którym Królowa Matka tkwi już czas jakiś.

Natychmiast po złożeniu tej obietnicy Królowa Matka zagłębiła się (wiedząc od razu, że to błąd) w swojej ulubionej książeczce pt. "Czekolada" Wydawnictwa Olesiejuk, gdzie natrafiła na przepis na muffinki z czekoladą i, nie zwlekając, przystąpiła do ich produkowania.W misce utarła 100 g margaryny z 225 g cukru na puszystą masę. Wbiła 2 duże jajka, wlała 150 ml naturalnego jogurtu i 5 łyżek mleka, i wymieszała całość na gładką masę, do której następnie przesiała 275 g mąki i jedną łyżkę sody oczyszczonej. W ramach końca wieńczącego dzieło wystąpiło 150 g czekolady deserowej, posiekanej dość drobno i delikatnie wmieszanej w masę (w oryginalnym przepisie było to 175 g groszków z czekolady deserowej), po czym Królowa Matka nałożyła ciasta do wysokości 2/3 natłuszczonych foremek do muffinek, które następnie wjechały na 25 minut do piekarnika nagrzanego do 190 stopni. Wyszły bardzo dobre (i bardzo urosły, przepis głosi, że jest to porcja na 12 muffinek, ale zdaniem Królowej Matki wyszłoby z niego i piętnaście, a czternaście to już z pewnością), wilgotne i mięciutkie, którą to miękkość Królowa Matka przypisała jogurtowi (to były jej pierwsze muffinki z jogurtem, lecz, jak trafnie zgadujesz, Luby Czytelniku, nie ostatnie).

Następne muffinki wykonała na  życzenie Pana Małżonka, który zażyczył sobie czegoś z rodzynkami. Aby zadowolić wszystkich (to znaczy siebie i Pana Małżonka, bo Potomkom i tak jest wszystko jedno, czym zapychają paszcze) Królowa Matka wyszperała przepis na muffinki z cynamonem i rodzynkami, który pozmieniała (czyli wsio normalno, nieprawdaż), zostawiając jednakże niezmienny trzon przepisu, bardzo prostego zresztą i bardzo przyjemnego w skutkach :). A więc Królowa Matka zmieszała 2 szklanki mąki, 2 łyżeczki proszku do pieczenia, szczyptę soli, pół szklanki białego cukru i 1/4 brązowego (niewiadomego rodzaju, to znaczy wiadomego, ale Królowej Matce się nie chce sprawdzać, jakiego, muscavado to nie było, to jest pewne). Zignorowawszy polecenie dodania esencji waniliowej Królowa Matka dolała do składników suchych 75 g roztopionego i ostudzonego masła, jedno rozbełtane jajko, 200 ml mleka i hojnie sypnęła rodzynek. Przełożone do foremek ciasto posypała z wierzchu cukrem cynamonowym i piekła w piekarniku nagrzanym do 190 stopni przez około 25 minut. Po czym wyraźnie poczuła, że dojrzała do stworzenia własnego przepisu na muffinki.

Królowa Matka jest pewna, że tort Sachera czy inny torcik Pavlowa to nie jest, tym niemniej - może oto zaprezentować muffinki upieczone według jej oryginalnego przepisu tworzonego metodą "wrzucamy w muffinki wszystko, co nam smakuje i zobaczymy, co z tego wyjdzie". Aby delektować się Muffinkami Królowej Matki, Drogi Czytelniku, powinieneś w misce wymieszać 270 g mąki, 220 g cukru, po pól łyżeczki sody oczyszczonej i proszku do pieczenia, jedną dużą łyżkę kakao i jedną dużą łyżkę kawy rozpuszczalnej. Do składników suchych dodać powinieneś mokre, a to - 120 g roztopionego i przestudzonego masła, dwa rozbełtane jajka, 1-2 łyżki mleka i 150 ml jogurtu naturalnego. Następnie jak zwykle - napełnij, Luby Czytelniku, foremki do 2/3 wysokości (teoretycznie 12, ale Krolowa Matka ocenia ilość ciasta na więcej), i, nim umieścisz je w piekarniku nagrzanym do 190 stopni, posyp je grubym cukrem, najlepiej brązowym. Możesz też wykonać polewę z cukru pudru, wody i łyżeczki-dwóch kawy rozpuszczalnej, którą poleje się muffinki po upieczeniu ich (co powinno nastąpić w ciągu 25 minut) i wystudzeniu. W obu wersjach są, że Królowa Matka nieskromnie wyzna, bardzo dobre, a według Pana Małżonka wręcz najlepsze, jakie piekła (a trzeba podkreślić, że nie wiedział, co je, Królowa Matka zataiła bowiem przed nim podstawowe fakty :)).

Następnie chęcią przyrządzenia muffinek zapłonął Potomek Młodszy, zainspirowany przeczytaną gdzieś przez Królową Matkę informacją, że muffinki to ciastka, które uczy się piec jako pierwsze każde amerykańskie dziecko, które to dziecko piecze je często na śniadanie - by zaraz po upieczeniu pożreć na ciepło w towarzystwie szklanki mleka lub kakao. On też tak chciał. Przyklaskująca chęci Królowa Matka znalazła przepis najłatwiejszy z łatwych (chociaż umówmy się, że żaden przepis na muffinki raczej nie przypomina przepisu na tort Dobos) na muffinki z jagodami i w pewien sobotni poranek uszczęśliwiony Potomek Młodszy wymieszał dwie szklanki mąki, dwie łyżeczki proszku do pieczenia, szczyptę soli i 3/4 szklanki cukru, do której to mieszanki wlał szklankę mleka oraz 1/3 szklanki oleju, i wbił jedno jajko. Całość mieszał z uczuciem, a potem nakładał łyżką do natłuszczonych foremek, w każdej umieszczając garść (dosłownie :)) odsączonych z zalewy jagód. Udział mamuni w przedsięwzięciu ograniczał się do czytania przepisu, natłuszczenia foremek i wkładania ich (wraz z zawartością) do piekarnika nagrzanego do 200 stopni oraz wyjmowania ich po 25 minutach. Oraz tłumienia jęków na widok radośnie sianych na prawo i lewo jagód, które następnie ścierała i zmywała z podłogi, blatu kuchennego oraz pękającego z dumy Potomka Młodszego.

Zmotywowany sukcesem Potomka Młodszego Potomek Starszy zapragnął przygotować  kolację, wskutek czego mieliśmy jedną sobotę prawie całkiem słodką :). Bazę pod debiut cukierniczy Potomka Starszego stanowił powyżej podany przepis na muffinki z cynamonem, tyle, że bez rodzynek tym razem, za to z posiekanymi orzechami włoskimi zmieszanymi z dwiema łyżkami grubego ciemnego cukru w charakterze posypki (skromnym zdaniem Królowej Matki tak smakowały lepiej, ale to już kwestia indywidualnego gustu).

Oraz Królowa Matka oznajmia, że, brutalnie wręcz, tak, brutalnie to właściwe słowo, wyśmiana przez Pana Małżonka w kwestii szału na pieczenie oraz w związku z jej wyraźną depresją wywołaną brakiem mąki w domu, strzeliła ona focha-giganta i, obrażona, odmówiła dalszego udzielania się w kuchni na czas nieokreślony. A idzie Wielkanoc. Ciekawe, kto się będzie śmiał ostatni, jak jej foch obejmie także odmowę upieczenia legendarnego mazurka, tego samego, który kiedyś zaszkodził Matce Pana Małżonka, która, nie mogąc mu się oprzeć, pochłonęła całego na jedno posiedzenie (tu Królowa Matka oddala się w bezkuchenną dal, mrocznie i złowrogo rechocząc)...

wtorek, 27 marca 2012

Zdezorientowanie ;)

Pan Małżonek (żałobliwie) - Zeżarłaś "Teatralnego". Sama. I nawet nie spytałaś, czy może chcę gryza...
Królowa Matka (celem upewnienia się) - "Teatralnego". Mojego "Teatralnego". Z naciskiem na "mojego". Tak?
Pan Małżonek (nie mniej żałobliwie) - Tak.
Królowa Matka (jeszcze bardziej się upewniając) - Tego samego "Teatralnego", którego kupiłeś mi dwa egzemplarze, bo biedna żona ma apetyt na słodkie i musi utyć, i ty jej życie umilisz, po czym zeżarłeś jeden, odkupiłeś, i znowu zeżarłeś?
Pan Małżonek (bardzo, bardzo smutno) - Tak, właśnie tego...

Aha.


piątek, 23 marca 2012

Królowa Matka popada w szał...

... kulinarny. Już nawet i Pan Małżonek zaczął się czuć skonsternowany (a do tej pory Królowa Matka była pewna, że żadna ilość jadalnych słodyczy w domu nie jest go w stanie skonsternować). Już i Czytelnicy (no dobra, Czytelniczki ;)) zaczęły werbalizować przeróżne negatywne uczucia typu "nienawidzę cię", apelować do dobrego serca Królowej Matki i sugerować zamieszczanie przepisów zawierających włącznie trudno dostępne produkty, które to przepisy zniechęcałyby do natychmiastowego wypróbowania, oraz zastanawiać się, czy nie uznać tego bloga za blog kulinarny. Ba! Już i Królowa Matka zaczęła z rezygnacją myśleć o tym, że faktycznie, niejako mimochodem pisze ona bloga kulinarnego (nie, żeby miała coś przeciw blogom kulinarnym, przeciwnie, uwielbia je, ale siebie o tendencje do pisania takowego nie podejrzewała).

Tyle, że z szałem nie ma co walczyć.

Przedwczoraj Królowa Matka poczuła wieczorem imperatyw, by rzucić się na coś słodkiego. Niczego słodkiego w jej domu nie było, co jej jakoś specjalnie nie zmartwiło. Wieczór był późny i pomyślała sobie optymistycznie: "Trudno, wytrzymię do jutra i coś sobie kupię rano".

I otóż, gdy rano, pchana tym samym imperatywem, weszła do sklepu okazało się, że nie ma w nim nic, literalnie NIC, na co miałaby ochotę. Nic. Rien. Nicziewo. Nothing. Null. Jakoś przeżyła dzień pracy Pana Małżonka, poodprowadzała i poprzyprowadzała Dziatwę do i z przedszkoli i szkół, a natychmiast po powrocie w Dzicz przystąpiła z zaciętym wyrazem twarzy do mieszenia ciasta pod zdumionym spojrzeniem Pana Małżonka i przy wtórze entuzjastycznych okrzyków Potomstwa.

W dodatku poza kawowymi ciasteczkami z Brazylii zrobiła także ciasteczka czekoladowe (do których zamieszcza linka, jak nakazuje dobry obyczaj, ale które tak przerobiła, że powątpiewa, by je rozpoznał twórca przepisu).

A zatem Królowa Matka rozpuściła w kąpieli wodnej 200 g czekolady gorzkiej (w przepisie jest 300, ale ona miała tylko 200, a pchana szałem nie dała się ograniczać przez jakieś głupie 10 deko!) i ostudziła je. W misce wymieszała 220 g mąki, szczyptę soli, dwie duże łyżki kakao i jedną płaską łyżeczkę sody. Osobno utarła bardzo miękkie masło z 100 g cukru (białego, w przepisie był brązowy, ale - patrz wyżej). I, otóż, masła w przepisie oficjalnym było 200 g (i powinno być nie ucierane, ale miksowane przez około 3 minuty, ale nie czepiajmy się szczegółów, nieprawdaż), z tym, że Królowej Matce, tworzącej w szale, pomyliły się przepisy i dodała go zaledwie 70 g. Zorientowała się, gdy ciasteczka się już piekły i na wszelkie interwencje było ździebko późno, ale mimo to ciasteczka się udały. Taki - nieoczekiwany - bonusik dla oszczędnych ;). Stopniowo do tego utartego z cukrem masła dodawała roztopioną czekoladę, a potem, po kolei, dwa jajka. Starannie wszystko wymieszała (cóż Państwo chcecie, awarie miksera zdarzają się w najlepszych rodzinach), po czym dosypała masę mączno-kakaowo-sodową. Znów wszystko wymieszała (z niejakim trudem, ale wciąż starannie) i dodała 10 deko posiekanej czekolady (pozbywszy się w ten sposób ostatnich Gwiazdorków, w końcu idzie Wielkanoc, prawda?). Posiekanych orzechów nie dodawała (bo - i tu szok, że szok normalnie - nie miała), ale następnym razem doda.

Następnie ułożyła na blasze uformowane z ciasta placuszki (tworzone metodą "rozpłaszczamy kulkę wielkości orzecha włoskiego, trzeba je kulać i rozpłaszczać mając zwilżone dłonie, bo ciasto się bardzo klei) i wsunęła blachę do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na jakieś 15 minut (po 10 minutach bardzo pilnowała czasu, chociaż nie aż tak paranoicznie jak w wypadku ciasteczek Nigelli).

A następnie pożerała je na ciepło, gdyż, naprawdę Królowej Matce przykro, ale jak ciasteczka Nigelli były bardzo dobre, tak te są doskonałe. Nie za kruche, nie za miękkie. Cudownie pachną. Mają w środku kawałki czekolady. No i w ogóle. Królowa Matka, co będzie ściemniać, poleca.

I musi, musi, no musi zrobić wpis o muffinkach. Wpis jest w trakcie tworzenia, zdjęcia porobione, przecież żal by skasować, prawda? No. To go Królowa Matka poczyni. A potem postara się opanować i popisze o czym innym.

W końcu o reklamach na ten przykład coś dawno nie było ;)...


środa, 21 marca 2012

Przy wiośnie o uczuciach :).

Potomek Młodszy - Mamo, czy ty wiesz, że się niektórzy ludzie w przedszkolu zakochają?
Królowa Matka (żywo zainteresowana) - Tak? Ty też?
Potomek Młodszy (pobłażliwie) - Mama, no pewnie!
Królowa Matka (zainteresowana znacznie żywiej) - A w kim? Powiesz mi?
Potomek Młodszy - Na szczęście w Julce. (chwila namysłu) I jeszcze w Nadii... (druga chwila namysłu)... i w Mai...
Królowa Matka (oszołomiona nadmiarem potencjalnych synowych) - Jak to?! We wszystkich???
Potomek Młodszy - No, one wszystkie.
Królowa Matka (nieco zbita z tropu) - Ale co, one wszystkie?
Potomek Młodszy (zniecierpliwiony tępotą Rodzicielki) - No, one się we mnie zakochują!


Królowa Matka - A skąd o tym wiesz?
Potomek Młodszy (tonem osoby, której zniecierpliwienie sięga zenitu) - No bo mi przecież powiedziały!!!
Królowa Matka - A ty w nich też?
Potomek Młodszy - No, też.
Królowa Matka (z niezdrową ciekawością) - We wszystkich trzech po równo, czy może w jakiejś jednej bardziej?
Potomek Młodszy (powoli i łagodnie, jak do osoby opóźnionej w rozwoju) - Przecież w Julce. I w Mai. I w Nadii... (po baaaardzo dojrzałym namyśle) ... i jeszcze Alan by się przydał. Jego też bardzo lubię. O, i Mateusz...

Oto, co się zyskuje posyłając dziecko do przedszkola, które ma je rzekomo uspołecznić! KOMUNĘ jakąś!!!

Potomek Młodszy - ... ale w ogóle tak najbardziej to ja by się zakochałem w tobie, mamusiu.

No.

 ;D

poniedziałek, 19 marca 2012

Urodzinowo :).

Potomek Starszy - Jedziemy do domu, tam jest tort!!!
Pan Małżonek (kategorycznie) - Tort jest mój!
Potomek Starszy - No to chociaż sobie pogramy!
Pan Małżonek - To są moje urodziny, tylko ja będę grał, cały czas, w co tylko chcę!
Potomek Młodszy (poirytowanym tonem) - No, nie, grać będziesz ty przez wszystkie godziny, cały tort twój...
Potomek Starszy (podpowiada usłużnie) - ... i laurki...
Potomek Młodszy -O, i jeszcze laurki! Nie masz ty za dobrze w te urodziny?!

Innymi słowy, wszyscy wierni Czytelnicy bloga wiedzą już, że nadeszła chwila, gdy Królowa Matka, nakarmiwszy Solenizanta i Rodzinę tortem, czuje się uwolniona od nałożonej sama na się anatemy w kwestii zamieszczania przepisów kulinarnych i powraca do tej zgubnej dla licznych talii (włączając w to jej własną) praktyki. Zaczynając od tego - to jest od ciasta, które raczej udaje tort, niż nim jest, ale za to ma mnóstwo czekolady, mnóstwo masy, i znowu mnóstwo czekolady, czyli to wszystko, czego życzył sobie Solenizant, a w dodatku jest proste jak konstrukcja cepa, co może nie jest porównaniem eleganckim, ale za to trafnym :). Słowem - jest tym wszystkim, co kochamy w przepisach Nigelli, a nawet więcej (o czym też będzie mowa).

By zatem sporządzić Ciasto Prawie Jak Tort Z Dużą Ilością Czekolady Królowa Matka przygotowała półtorej szklanki mąki, szklankę cukru pudru, łyżeczkę proszku do pieczenia i pół łyżeczki  sody oczyszczonej, około 1/3 szklanki dobrego kakao, dwa duże jajka, 3/4 kostki (około 175 g) bardzo miękkiego masła, 2/3 szklanki kwaśnej śmietany i łyżeczkę esencji waniliowej. Po czym, używszy li tylko drewnianej łyżki (podczas gdy osoby bardziej nowoczesne mogą użyć miksera), zmieszała wszystko na jednolitą masę (już wiemy, za co wszyscy kochają Nigellę, prawda?). Mieszanie było dość pracochłonne, bo w masie nie powinno być żadnych grudek, ale od tyrania w kopalni na przodku jednak znacząco się różniło.

Masę Królowa Matka podzieliła na dwie części i, przełożywszy jedną do natłuszczonej i wysypanej bułką tarta tortownicy o średnicy 23 cm (powinna do mniejszej, na przykład o średnicy 20 cm, ale takiej nie posiada i regularnie zapomina kupić), tortownicę włożyła do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 25-30 minut i przystąpiła do przygotowywania masy czekoladowej, podczas gdy druga połowa ciasta spokojnie sobie czekała na swoją kolej do pieczenia.

Aby przygotować masę, Królowa Matka rozpuściła w kąpieli wodnej (prawie) dwie tabliczki gorzkiej czekolady (po 100 g tabliczka) i 3/4 kostki masła. Do miski przesiała (po to, by uniknąć grudek) 300 g cukru pudru (co daje jakieś dwie szklanki), dodała pół szklanki kwaśnej śmietany i łyżeczkę esencji waniliowej, oraz łyżkę miodu (zamiast podanego w przepisie syropu) i - po wystudzeniu - rozpuszczoną czekoladę. Mieszała całość starannie podczas, gdy druga połowa ciasta piekła się spokojnie, zaś pierwsza - stygła na kratce (i nie popękała, chociaż autorka przepisu uprzedzała, że ciasto podczas pieczenia może popękać, czym nie należy się wszakże przejmować, gdyż masa czekoladowa pokryje wszelkie niedoskonałości).

Po upieczeniu i wystudzeniu obu krążków ciasta Królowa Matka, podążając ślepo za instrukcją, posmarowała jeden krążek 1/3 masy, położyła na to drugi krążek, który tez posmarowała 1/3 masy, a pozostałą 1/3 masy posmarowała brzegi ciasta. Po czym udekorowała całość, hojnie używając posypek różnego rodzaju, i schłodziła całość w lodówce (gdyż ciasto musiało poczekać na skonsumowanie przez Solenizanta cały jeden dzień), nie jest to jednak obowiązkowe, ponieważ ciasto nie schłodzone też jest apetyczne, wilgotne i bardzo, bardzo smaczne.

Ale.

Jest jedno "ale" - jest bardzo, bardzo, BARDZO słodkie. Uzależniające (po jednym kawałku człowiek myśli, że nie da rady więcej, absolutnie nie, ani okruszka, zaś po kwadransie sięga po drugi kawałek :)), ale bardzo słodkie, a jak Rodzina Królowej Matki twierdzi, że coś jest za słodkie, to bez próbowania można przyjąć na wiarę, że jest. W związku z tym Królowa Matka w przyszłości (bo na pewno upiecze to ciasto jeszcze nie raz) nie zamierza dodawać do ciasta podanej w przepisie ilości cukru - ograniczy go o połowę. Albo i więcej niż o połowę. Co wszystkim radzi.

Smacznego mimo to, i proszę się nastawić psychicznie na muffinkowy wpis jutro :D.
 

niedziela, 18 marca 2012

O trudnościach w osiągnięciu porozumienia w małżenstwie.

Pan Małżonek spędził cały weekend na (kolejnym, że Królowa Matka posępnie podkreśli) zlocie kendo, sędziując na egzaminach. Szczęśliwie tym razem zlot miał (a nawet nadal ma) miejsce w Rodzinnym Grodzie, co oznacza, że Pan Małżonek był pod ręką w razie jakiegoś czegoś. Do domu Królowej Matki zjechała jej Matka, która, zgodnie z umową, miała być w niedzielę rano odwieziona do własnego Domostwa przez Pana Małżonka około godziny ósmej. Świadoma roztargnienia Pana Małżonka, tej, nieprawdaż, cechy wielkich umysłów, Królowa Matka wczoraj wieczorem wysłała mu SMS następującej treści:

"Pamiętaj, że masz przyjechać po moją mamę jutro o ósmej rano",

na co uzyskała następującą odpowiedź:

"Będę nawet wcześniej, przygotuj mi proszę na jutro jakiś zielony obrus".

Królowa Matka bystrym swym umysłem natychmiast odgadła, po co Panu Małżonkowi zielony obrus (egzaminy się odbyły i szacowne żiri ogłaszać werdykt i dyplomy wręczać ma zamiar siedząc - lub stojąc - za aligancko nakrytym stołem), tym niemniej nawet jej bystrości umysłu nie stało by zrozumieć, jak podobny SMS można wystosować do osoby nie mieszkającej w europejskim zagłębiu tekstylnym, co pozwalałoby wyjść o dowolnej porze z domu, nabyć stosowną materię i w pocie czoła ustosunkować się do życzenia Pana Małżonka, szyjąc po nocach. Ewentualnie od osoby mieszkającej w znaczącym majątku i prowadzącej dom otwarty, albo i salon uskuteczniający wykwintne i wyprawiane w stosownym entourage'u czwartkowe herbatki dla śmietanki towarzyskiej i kulturalnej miasta. Mija się jednakże z celem wysyłanie go do osoby, która nawet obrus na wieczerzę wigilijną tradycyjnie pożyczała od własnej Matki tak długo, aż ta się zlitowała i wreszcie jej go podarowała. I która, ta osoba, po dojrzałym namyśle przypomniała sobie, że dysponuje jeszcze rustykalnym obrusem w czerwoną kratkę zdobnym w koronkę z wisienkami wykonaną techniką filet,


który od czasu uruchomienia się Potomka Starszego (o szeregu Młodszych nie wspominając) ukryła była w głębokich czeluściach szuflady i zapomniała o nim (i który, co się będziemy oszukiwać, ująłby Szanownemu Żiri powagi).

Królowa Matka sądziła, że jest to prawda znana praktycznie każdemu członkowi jej Rodziny, a już Panu Małżonkowi na pewno, mimo to, jako ta dobra Żona gnana chęcią spełnienia polecenia Głowy Domu, odpisała:

"Jeśli mi powiesz, skąd wziąć zielony obrus, natychmiast go przygotuję",

na co uzyskała radosną odpowiedź:

"Cha, cha, cha. No to żółty".

I w ten sposób okazało się, że jednak nie każdemu...


piątek, 16 marca 2012

Dla Elizy...

... i nie, nie chodzi o Bagatelę a-moll Ludwiga van Beethovena, ale o akcję szycia lalek, o której Królowa Matka przeczytała na tym blogu, a potem obejrzała jeszcze stronę Elizy, i już, dalej już nie trzeba jej było namawiać. Każdą wolną chwilę (chociaż nie ma ich wiele) ostatnich dwóch dni Królowa Matka poświęciła na pracowite szydełkowanie tej laleczki,




która być może już jutro ruszy w drogę do osoby zajmującej się organizacją aukcji na rzecz Elizy.


Ponieważ Królowa Matka wie, że wśród Czytelniczek i Czytelników jej bloga są osoby znajdujące w dzierganiu/ szyciu/ wyszywaniu radość i wytchnienie (a jest przy tym pewna, że nie zna wszystkich swoich Czytelników, i że wśród tych jej nieznanych może być osób wyżywających się twórczo znacznie więcej niż podejrzewa) serdecznie namawia ona tych z nich, którzy o aukcji do tej chwili nie słyszeli, a byliby chętni, by połączyć to, co przyjemne (czyli szycie lub inne rękodzieło) z tym, co pożyteczne, do uszycia lub wyszydełkowania swojej laleczki.


Wkroczmy w Wiosnę robiąc dla kogoś coś dobrego!

sobota, 10 marca 2012

Pierwsza Blogowa Gra Królowej Matki :).

Królowa Matka jest już od jakiegoś czasu świadoma tego, że w blogowym świecie działają przeróżne gry, łańcuszki, candy, wymiany i inne takie, ale jakoś nikt nigdy jej do takiej nie wybrał... to znaczy, może i wybrał, a Królowa Matka nie zauważyła, tę nominację też prawie przegapiła gdyż, przez cztery dni odcięta od internetu, nie zaglądała na zaprzyjaźnione blogi i narobiła sobie zaległości w lekturze, których zapewne, będąc osobą zajętą, nie da rady nadrobić.

Teraz Królowa Matka skrupulatnie, z wywalonym jęzorem, jak to początkująca, z napięciem w spanikowanym wzroku (bo a nuż zrobi coś źle!) punkt po punkcie, odhaczy to, co należy zrobić, a mianowicie:

1. Umieścić linka do bloga osoby, od której otrzymało się nominację. (Klaudia, Klaudia to uczyniła, o!)
2. Wkleić logo na swoim blogu.
(dobra, zrobione).

3. Napisać 7 cnót, grzechów lub faktów o sobie.
I, Proszę Państwa, to wcale nie jest łatwe. Znaleźć AŻ SIEDEM cnót? No, Królowa Matka przeprasza, ale ona jest zakompleksiona (o, już mamy pierwszy fakt :)!) i znalezienie siedmiu cnót ją przerasta. O siedem grzechów byłoby łatwiej, ale Pan Małżonek podczytuje bloga, kiedyś może zajrzą do niego Potomki, o nienienie, żadnych grzechów! Oprócz jednego może (który tym samym stanie się drugim faktem).

A zatem, po pierwsze, Królowa Matka jest zakompleksiona. Uważa, że na niczym się nie zna, nie ma nic ciekawego do powiedzenia, niczego nie potrafi robić naprawdę dobrze, oraz głęboko wierzy, że jest niewidziana (od dziecięctwa aż do teraz dziwi ją, jeśli ktoś ją poznaje na ulicy. To znaczy, nie koleżanka z klasy, oczywiście. Ale np. sąsiedzi Matki Królowej Matki już i owszem), co nie stoi w nijakiej sprzeczności z tym, że cierpi męki, gdy musi przejść przez jakieś pomieszczenie z bolesnym przeświadczeniem, że wszyscy się na nią gapią. Ma mnóstwo marzeń (o, czego by to ona nie zrobiła!!), których nie zrealizuje, bo przecież jej się nie uda. No po prostu podstarzała zakompleksiona nastolatka z Królowej Matki jest, ot, co.

Po drugie, Królowa Matka jest leniwa. Potwornie leniwa, marzy o tym, by w następnym życiu być leniwcem, oglądała kiedyś program o zwierzątkach i przepełniał ja zachwyt, jakie cudowne życie one mają! 
Gdyby Królowa Matka mogła, wisiałaby sobie na gałęzi jak one, przesypiając dwanaście godzin na dobę, a przez pozostałe dwanaście, leniwie podjadając, szydełkowałaby sobie, szyła z filcu, haftowała (to nie praca, to się nie liczy!) oraz czytała książki. I to jest cecha, która - jeśli już o niej Królowa Matka wspomina - wywołuje wybuch śmiechu u rozmówcy, bo, jak to, leniwa??? Ty??? Ty bez przerwy coś robisz, ciągle masz czymś zajęte ręce (czy Królowa Matka wspominała, że szycie z filcu się nie liczy?), nie mam w ogóle pojęcia, jakim cudem masz na to czas!!! I za nic nie przyjmuje taki rozmówca do wiadomości, że to wszystko dlatego właśnie, że Królowa Matka jest leniwa, jest tak leniwa, że musi być zorganizowana i wszystkie te obmierzłe czynności, które są pracą, wykonać jak najszybciej i móc się lenić po swojemu.

Królowa Matka jest "chirurgomaniaczką", z tajemniczych powodów, których nie potrafi wyjaśnić. Ma tu na myśli serial "Grey's Anatomy", że uściśli. Królowa Matka, która nie ogląda seriali i ma dość lekceważący stosunek do telewizji, w temacie "Chirurgów" może powiedzieć tylko, że oglądała rzecz codziennie w Polsacie (a potem, jak Polsat przestał wyświetlać miała syndrom odstawienia, wstydź się, Polsacie!), potem w Fox Life, też codziennie, ze wszystkimi powtórkami, co oznacza, że był w życiu Królowej Matki okres, gdy włączała Polsat o 10, potem przełączała na Fox Life o 12, potem spędzała puste, smutne dwie godziny, by o 15 włączyć powtórki. Wydawała wtedy też z siebie brutalne okrzyki typu: "CICHO TAM, WY!!! Mamusia ogląda swoja bajkę!!!" oraz do dziś Potomki, jak widzą na ekranie biały fartuch pytają "A to są "Chirurdzy", mamusiu?", wiedzą bowiem, że w wypadku odpowiedzi twierdzącej czeka je blokada na wszelkie czynności hałaśliwe i/lub absorbujące uwagę mamuni.

Jako fakt czwarty wystąpi uzależnienie Królowej Matki od cynamonu. Wszystko, wszystko jest w cynamonie piękne, wygląd, kolor, smak, ale zapach, Panie i Panowie, zapach rządzi!!! Gdyby to od Królowej Matki zależało, świat pachniałby cynamonem, wszystko, perfumy, mydło, płyny pod prysznic (i nie, Królowa Matka takich nie ma, bo wszystko, co ma na opakowaniu napis "O zapachu cynamonu" jej zdaniem wcale, ale to wcale cynamonem nie pachnie). Pan Małżonek do dziś wspomina, jak pewnego dnia, robiąc świąteczne zakupy nabył jakieś wykwintne kosmetyki i inne tusze do rzęs, a dla okrągłego rachunku kazał dorzucić sobie pudełeczko cynamonowej pomadki ochronnej do ust za parę złotych, i to był prezent, który wywołał zdecydowanie najdzikszy entuzjazm...

Świat Królowej Matki ponadto roiłby się od gwiazd. To znaczy, nie od celebrytów i nie od takich świecących punkcików na niebie (chociaż te ostatnie, owszem, Królowa Matka bardzo uważa), tylko od takich figur. Królowa Matka kocha gwiazdki. Tak jak dla niektórych ulubionym kształtem są serduszka, koła czy inne trapezy, dla Królowej Matki są to gwiazdy. Do tego stopnia, że ukochanego ręcznika w gwiazdki używała tak długo, aż się cała frota wytarła, a i wtedy nie dała go wyrzucić - Matka Królowej Matki uszyła ze smutnego wspomnienia ręcznika szmateczki do naczyń, których Królowa Matka nadal z uczuciem używa.
 
Królowa Matka kocha wszystko, co arabskie. Nawet samo słowo "arabski". 
Zapachy, przyprawy, kolory, język, alfabet (kiedyś umiała czytać po arabsku, i jeszcze się nauczy, bo uczyć się kocha, a Potomki kiedyś urosną i zajmą się same sobą... prawda? PRAWDA?),
architekturę, ozdoby, niewiarygodną przy takim natłoku ozdób, kolorków i zawijasków elegancję (nie potrafi pojąć, JAK ONI TO ROBIĄ, podróbki czy zainspirowane arabską architekturą produkty europejskie są zawsze kiczowate i pozbawione wdzięku),
galabije, mozaiki, kuchnię (jeśli jest bezmięsna :))... No, po prostu wszystko. Na Dumnego Białego Człowieka głoszącego tezy o wyższości kultury europejskiej nad każdą inną, a już arabską to wogule patrzy z w najlepszym stopniu politowaniem świadoma faktu, że, na ten przykład, tysiąc lat temu istniała w Bagdadzie biblioteka licząca 12 000 woluminów, zaś uchodząca za wyjątkowo wykształconą kobietę swoich czasów, trzysta lat później urodzona królowa Jadwiga Andegaweńska posiadała na własność 14 (słownie: czternaście) książek...

Fakt ostatni: Królowa Matka nigdy, w całym swoim życiu nie zawarła z własnej inicjatywy żadnej znajomości. Nigdy. Ludzi poznawała a) w szkole, b) na studiach, c) w pracy i d) w domach znajomych, których poznała w szkole i w pracy (u tych ze studiów nie bywała). Tayna Y Demoralizuyąca Grupa Z Facebooka stanowi wyjątek o tyle, że Królowa Matka poznała ją w wirtualu. Całej w realu nie zna, a przed każdym spotkaniem z tą częścią, którą zna odczuwa kolosalną tremę...

I teraz pozostaje już tylko...

4. Nominować kolejne osoby do zabawy,
czego Królowa Matka nie uczyni, wie bowiem, że nie wszyscy takie zabawy lubią. Owszem, byłaby ciekawa faktów i (zwłaszcza ;)) grzechów Teraz_asiMyskiEli czy Lilijki. Ale nie zamierza nalegać. Jeśli dziewczyny chcą, niech piszą, jeśli nie chcą, trudno. I tak, zgłębiając lekturę ich blogów, Królowa Matka wydedukuje sobie to i owo ;D...

piątek, 9 marca 2012

Dla poliglotów, o porozumieniu między narodami :)

Z okazji Dnia Kobiet telewizja polska przygotowała szeroki wybór programów i filmów, z których, po dokonaniu stosownego odsiania plew pozostało jedynie dokonanie wyboru między "Domem złym" Smarzowskiego a "Vabankiem" (po raz tysiącpińsetnym, ale nie bądźmy nadmiernie drobiazgowi). Jako, że Królowa Matka jest i tak Patologią (w dodatku Wielodzietną) i nie potrzebuje czerpać wzorców dla swej patologiczności z dzieł kinematografii krajowej, że już nie wspomni o stresujących zdarzeniach, które sypią się ostatnio jak z rogu obfitości uznała ona, że na Smarzowskiego jednak nie ma nastroju (zwłaszcza, że jej przewidywana długość życia jest krótsza niż przeciętnej kobiety w jej wieku, w związku z czym ma ona mniej czasu na zgłębianie dzieł posępnych, przygnębiających i dodatkowo skracających to życie skutkiem bycia źródłem stresu) i odda się oglądaniu "Vabank" Po raz tysiącpińćsetny. A co najmniej po raz tysięczny przypomni jej się w tym momencie filmu, w którym Kramer, ta świnia,


emabluje co sił nadobną, podstawioną mu na przynętę Natalię


pod pretekstem udzielania jej lekcji języka niemieckiego, ta sama historyjka.

Było to w czasach, gdy Pan Małżonek pracował dla firmy z niemieckim udziałem. Firma macierzysta była duża (i w Niemczech), w Polsce miała sieć odnóżek liczących po pięciu-dziesięciu pracowników i od czasu do czasu te odnóżki wizytowano, aby się zintegrować oraz skontrolować to i owo. Pewnego razu mający się integrować niemieccy kontrolerzy przyjechali więc i do Rodzinnego Grodu Królowej Matki (oraz Pana Małżonka), dniami trwały konferencje i kontrole, a wieczorem pracownicy dostali dyskretny nakaz, by gościom stary gród pokazać, nakarmić ich, zabawić i wogule. Pan Małżonek przez trzy dni w domu nie bywał, integrując Giermańcew, a czynił to w języku angielskim, gdyż niemiecki był (i jest) mu niedostępny - jak i większości współpracowników. Niemcy angielski znali i nic przeciw używaniu go nie mieli, bardzo byli sympatyczni zresztą i integracja kwitła.
Ostatniego dnia pobytu z jakiegoś powodu szef tutejszy zażyczył sobie zrobienia przemeblowania, pracownicy dostali nowe komputery czy biurka pod komputery, nieistotne, dość, że całe biuro latało i przemeblowywało, niemieckich kontrolerów nie wyłączając. I podczas przenoszenia/przesuwania jakiegoś ciężkiego mebla Pan Małżonek zwrócił się do jednego z Niemców po niemiecku. Jakieś proste zdanie to było czy też zbitka doskonale znana (i to bez względu na to, czy posiadł on znajomość niemieckiego czy też nie) każdemu obywatelowi kraju nad Wisłą i Odrą, od dziecięctwa karmionego a to kapitanem Klossem, a to pancernymi, psem i czołgiem, a to przelicznymi i antyhitlerowskimi w swej wymowie dziełami kinematografii polskiej oraz krajów ościennych. Coś w rodzaju "Haende hoch!", chociaż Królowa Matka nie podejrzewa, by było to akurat to zdanko, w "Raus!" oraz "Du Polnische Schweine!" jakoś też powątpiewa, było to raczej coś typu "Ein moment, bitte!".
- O - ucieszył się na to nieświadom naszych licznych naleciałości historyczno-telewizyjnych Niemiec - du sprichts Deutch!,
na co Pan Małżonek, wielbiciel "Vabank", bez chwili namysłu odparł:
- Ah, na ja, wirklich, ich habe vergessen!
Szczęśliwie Niemiec nic ciężkiego w rączkach nie miał, bo takiego ataku śmiechu dostał, że go mało co a cucić by go trzeba było...
Królowa Matka ma tylko nadzieję, że, tak nietypowo zachęcony, obejrzał "Vabank" :).

czwartek, 8 marca 2012

PS do poprzedniego postu.


Pan Małżonek pojawił się w domu późnym wieczorem (trzeźwy i nie bełkoczący :)), konspiracyjnie odwołał Potomki na bok, a potem pojawili się w kuchni (tej, nieprawda, Świątyni każdej Prawdziwej Kobiety), każdy z goździkiem w dłoni. Pan Małżonek dodatkowo ze skarpetkami. Różowymi. Z napisem "Active Lady" (aluzja jakaś, czy cóś?).

Tak więc tradycji stało się jak najbardziej zadość, aczkolwiek za rok Królowa Matka zażyczyła sobie pięciu orchidei. Chociaż nie lubi orchidei. A naprawdę lubi goździki.


Ale czy można czuć się kobieta luksusową, gdy człowieka obrzucają (w ograniczonym zakresie w dodatku) tylko goździkami?

Każdy przyzna, że nie można ;D.

Drogie Panie, świętujemy!

Jeśli ktokolwiek myśli, że Królowa Matka, jedyna w swoim domu przedstawicielka płci słusznie zwanej piękną, otoczona mężczyznami od rana do wieczora, dziś, z racji swego święta pławi się w słodkim nieróbstwie, obrzucana goździkami i obżerająca się, o pardon, degustująca wymyślne smakołyki to (po uczynieniu koniecznej przerwy na zrezygnowany a sarkastyczny śmiech) musi go ona wyprowadzić z błędu. Jedynie koleżanka z Facebooka, która zalinkowała Królowej Matce to jakże wdzięczne zdjęcie


(wywołując zaprawdę łzy wzruszenia, że jednak! że ktoś! że jak nowocześnie, a przecież z lekką nutą tradycji!!!), a która w najmniejszym stopniu nie jest mężczyzną, potraktowała Królowa Matkę jak kobietę, zaś jej (czyli, że Królowa Matka uściśli, Królowej Matki) mężczyźni  sprawili się bardziej niż rozczarowująco: Potomek Starszy oznajmił, że Królowa Matka to ma fajnie, bo ma święto, i że szkoda, że on nie jest kobietą, bo on to żadnych świąt nie miewa (biedactwo, wrrr), Potomek Młodszy zignorował problem, o Pomponach nie ma w ogóle co mówić, zaś Pan Małżonek zapomniał. Na dyskretne przypomnienie beztrosko zauważył: "I gdzie ja się zdążę tak ubzdryngolić, żeby do domu  pijany przyjść i ci bełkocząc życzenia składać?", tradycjonalista jeden, cholera jasna psiakrew, się znalazł! Nie, żeby Królowa Matka przywiązywała do święta jakąś wagę, ale żeby tak nic? Zupełnie (dławi spazmatyczny szloch) nic???

Miałabyż jej jedynym żywym wspomnieniem Dnia Kobiet pozostać impreza, jaką wyprawili Swym Kobietom koledzy ze Świętej Klasy Królowej Matki, w trakcie której to imprezy każda Klasowa Kobieta otrzymała nabyte drogą kupna w księgarni "Tania Książka" wypisy z teoretyków leninizmu i marksizmu (w formie broszury), zaś Część Artystyczną uświetnił Najprzystojniejszy Z Całej Klasy (A Kto Wie Czy Nie I Ze Szkoły) Kolega, deklamując z uczuciem: "Mam trzy latka, trzy i pół, sięgam głową ponad stół (no raczej, skoro już wtedy miał z metr dziewięćdziesiąt, przyp. K.M.), mam fartuszek z muchomorkiem...", a dalej mógłby nawet "Bogurodzicę" zacząć śpiewać, i tak nikt by nie usłyszał...?

O, nie ma tak, Królowa Matka taka nie będzie! Wszystko, wszystko od niej Drogie Czytelniczki dostaną, a to pocztóweczkę, ...


bukiet jak najbardziej tradycyjnego kwiecia, ...


i rajstopy, ...


że o życzeniach wszystkiego najlepszego, obsypania kwieciem w realu, degustacji smakołyków, byczenia się, usuwania sprzed stópek najlżejszego pyłku i radosnego świętowania Własnego Dnia nawet nie wspomni.

I to wszystko na trzeźwo, nic a nic nie bełkocząc, o!

sobota, 3 marca 2012

Uczciwie :)

Potomek Starszy & Potomek Młodszy (zrzucają coś z impetem po schodach, rechocząc radośnie).
Pan Małżonek (zirytowany w najwyższym stopniu) - Synu, czy ja cię przed chwilą nie prosiłem, żebyś zaprzestał rzucania po schodach... czymkolwiek?
Potomek Młodszy (zaskoczenie stulecia, surprise, surprise, oraz, o mój Boże, no tego to by się nikt nie spodziewał) - To on wymyślił!!!
Pan Małżonek (jak wyżej, tylko bardziej) - Może i on wymyślił, ale jakoś nie wydaje mi się, żeby cię siłą zmuszał do tego, żebyś rzucał, co?
Potomek Młodszy (milczy pogrążony w rozważaniu sytuacji).
Pan Małżonek - No, to jak to jest, synu? Bawić się dobrze, jak Brat coś zakazanego wymyśli, to chętnie, ale całą winę na niego zrzucać, jak sprawa na jaw wyjdzie to jest w porządku? To jest fajne, twoim zdaniem?
Potomek Młodszy (po kolejnej chwili nabrzmiałego zadumą milczenia) - Może nie bądźmy wszyscy tacy za bardzo uczciwi, dobra?

Kariera pokerzysty została w wypadku Potomka Młodszego wykluczona już wcześniej, w obliczu powyższego zaś Królowa Matka zaczyna się obawiać, że czeka go kariera, jakiej żadna Matka nie mogłaby pragnąć dla swego Syna...